W Halloween opęta Cię szatan

Mamy dziś trzydziesty pierwszy października, do pewnego czasu w Polsce wyjątkowy jedynie przez to, że zapowiadał następujący po sobie Dzień Wszystkich Świętych. Od paru(nastu) lat bywa z tym jednak trochę inaczej, gdyż powoli zaczyna się w naszym kraju adaptować zachodni zwyczaj Halloween. W klubach popularne są tematyczne imprezy, a i dzieciaki coraz częściej chodzą po domach, krzycząc "cukierek albo psikus". Jak to zazwyczaj bywa - nie wszystkim taka zabawowa idea się podoba.

Ze świętowaniem Halloween w naszym kraju szczególnie walczą katolicy. Nie stworzyli jednak oni tej defensywy sami, a zaczerpnęli ideę od chociażby amerykańskiej skrajnej prawicy religijnej. Argumentów jest wiele, choć tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego - Halloween jest najważniejszym świętem dla satanistów. Hmm... tylko co z tego?

Zawsze staram się zrozumieć spojrzenie ludzi, którzy myślą inaczej niż ja, jednak w tym przypadku nie widzę rezultatów. Pomimo wielu lat, spędzonych nad rozmyślaniem nad tą kwestią, poglądy zatwardziałych katolików wciąż wydają mi się co najmniej idiotyczne. Dlaczego mamy rytuałami satanistycznymi "obarczać" zwyczajnych ludzi? Czy naprawdę dla kogokolwiek brzmi logicznie, że świętowanie Halloween robi z człowieka od razu wyznawcę diabła?

Wyjaśnijmy coś sobie - gdy dzieciaki przebierają się w różnorodne stroje i idą zbierać cukierki po domach, ich celem nie jest oddawanie przez to czci szatanowi. Nieprawdopodobne, a jednak. Maluchy po prostu chcą mieć swoje kilka minut fajnej zabawy przed przytłaczającymi Wszystkimi Świętymi. Nawet jeśli któreś z dzieci przebierze się za diabła, to ono zrobi to raczej dlatego, że uważa to za śmieszne (ewentualnie - śmiesznie przerażające), nie zaś w celu przypieczętowania paktu z Luckiem. Naprawdę, tu chodzi po prostu o czysty fun.

Jeszcze śmieszniejsze wydaje mi się to, patrząc na zbliżające się powoli Boże Narodzenie. Wówczas również ma miejsce kultywowanie pewnej tradycji związanej z przebieraniem się w stroje i chodzeniem po domach. Mowa o kolędnikach, którzy zazwyczaj pukają do drzwi pomiędzy wigilijną kolacją a pasterką i zbierają pieniądze, śpiewając kolędy. Wśród nich zawsze jest ktoś przebrany za diabła. Tak, on też na pewno musi być satanistą.

Kościół gardzi również Halloween z powodu jego pogańskich korzeni. Zalatuje trochę hipokryzją, biorąc pod uwagę, że wiele tradycji chrześcijańskich również opiera się na zwyczajach kompletnie niezwiązanych z wiarą jezusową. Wielkanocne pisanki, bożonarodzeniowa choinka, Zielone Świątki - te i wiele innych zwyczajów kultywowanych w naszym kraju przez katolików, jest przecież związanych z kultami pogańskimi. A 2 listopada mamy Zaduszki, czyli chrześcijańską odpowiedź na dawne święto Dziadów. 

Dlaczego więc walczy się tak bardzo z Halloween? Czemu tak trudno jest zrozumieć, że ten dzień więcej ludzi na świecie traktuje jako powód do radosnej zabawy, aniżeli oddawania czci szatanowi? Głupie zbieranie cukierków czy nawet zachlanie się w klubie, nie zrobi z człowieka satanisty. Serio.

Źródło: Flickr.com

4 komentarze:

Brzydka kobieto, po co Ci babska prasa?

W ostatni weekend znów podróżowałem przez Polskę. W porannym pociągu usiadła obok mnie dziewczyna. Na oko dwadzieścia parę lat, jeszcze studentka. Tak przynajmniej mi się wydaję, choć myślę, że część osób spokojnie określiłaby jej wiek na trochę wyższy. Kto wie - może podchodzący pod trzydziestkę.

W czym tkwi istota rzeczy i rozbieżność w określeniu tego wieku? Dziewczyna po prostu wyglądała na taką, co nie prowadzi się zbyt dobrze. Nie, że śmierdziała, miała tłuste włosy czy cokolwiek tego typu. To by pewnie zmusiło mnie do przesiadki na inne miejsce, bo podróż z Krakowa do Warszawy do najkrótszych nie należy. Problemy tkwiły w paru innych miejscach.

Po pierwsze, była otyła. Nie wyglądała na taką ważącą setkę, ale wałki tłuszczu mimo wszystko były widoczne. Włosy związane w koński ogon podkreślały zaś wielkość i "obfitość" jej twarzy. Do tego dorzucony jakiś komplet ciuchów z bazaru, na który składały się klasyczne, sprane, niebieskie jeansy, zwyczajna, biała koszulka i coś, co płeć piękna określa mianem "sweterka". Nie "swetra", pamiętajcie.

Widziałem więc niezbyt urodziwą niewiastę, zbliżającą się powoli do miana tzw. "babochłopa". "So what?" - ktoś może zapytać. Czas więc na przejście do sedna. Choć na towarzyszkę podróży nie zwracałem zbytniej uwagi, to gdy wreszcie wybudziła się ze snu, podczas którego cały czas się śliniła, stała się ona automatyczną inspiracją dla tego tekstu. Dlaczego?

Wyciągnęła bowiem jakiś magazyn "modowo-lifestyle'owy". Wiecie - taka prasa stricte babska. Z ciekawości przyjrzałem się, co też dziewczyna tak skrupulatnie czyta. Były artykuły związane z nakładaniem na twarz tapety, porady związane z pielęgnacją skóry czy wreszcie strony, na których znajdowały się jedynie zdjęcia modelek w różnych stylizacjach. Najbardziej "trendy" cuchy, dziewczyna notował w swoim notesiku.

Automatycznie zadałem sobie w duchu pytanie: "kobieto, na co Ci to wszystko?". Wyglądasz jak wyglądasz i jeśli nie jesteś totalnym głupkiem, to na pewno widzisz, że poskromicielką męskich serc nie jesteś. Jasne, zawsze można sobie porobić różnorodne, popierdółkowate zabiegi, które w tych magazynach polecają, ale mogą one jedynie pomagać urodzie, a nie ją tworzyć.

W kwestii ciuchów jest tak samo. Na co Ci, dziewczyno, to zapisywanie co lepszych strojów, skoro widzę po Tobie teraz, że się ubrać nie potrafisz. Nawet jeśli kupisz sobie te super spodnie czy spódniczki, będziesz w nich wyglądała źle albo dlatego, że kiepską posturę, albo po prostu nie będziesz potrafiła ich dopasować do innych rzeczy.

Teraz przypomniałem sobie, że przecież takie sytuacje częściej przewijały mi się przed oczami. Tłumy brzydkiej części płci pięknej (cóż za paradoks), przeglądające te popularne, babskie magazyny. O co chodzi - po co Wy je czytacie? To pytanie do tej konkretnej grupy dziewczyn, choć szczerze mam nadzieję, że ich tu na blogu zbyt dużo nie ma. Wybaczcie - wolę patrzeć na ładne kobiety.

Ta dziewczyna akurat wygląda na ładną, ale w internetach trudno znaleźć zdjęcia na licencji Creative Commons, przedstawiające brzydkie kobiety czytające prasę. W zamian niech będzie więc to zdjęcie.
Źródło: Flickr.com

6 komentarze:

Moje dziecko skończyło roczek!

A dziecko to zwie się MajkOnMajk i jest blogiem, na który właśnie trafiłeś. Dokładniej rzecz biorąc - urodziny oficjalnie miały miejsce w niedzielę, jednak nie chcąc zaburzyć cykliczności niedzielnego "Raperzy czytają" i poniedziałkowych recenzji książkowych, postanowiłem wpis podsumowujący dodać właśnie we wtorkowy wieczór. Dziś będzie bardziej statystycznie i oficjalnie, lecz mimo tego - mam nadzieję - nie nudno. Do końca tygodnia powinien zaś pojawić się drugi post z okazji urodzin MajkOnMajk - "Jak blog zmienił moje życie?".

Czas więc rozpocząć porcję ciekawostek z dotychczasowego funkcjonowania mojego dziecka.

Dla przypomnienia - blog w internecie pojawił się dokładnie 27 października roku 2012. Od tamtego czasu do dziś pojawiły się aż 373 (!) posty. Tak, zgadza się, liczba ta jest większa niż ilość dni w roku. Spowodowane jest to faktem, iż na samym początku wrzucałem trochę więcej notek niż standardowo. Dość szybko przerzuciłem się jednak na format "jeden dzień - jeden wpis". Od czasu podjęcia tego wyzwania, udawało mi się zawsze z niego wywiązywać. Jak to wpłynęło na moje funkcjonowanie w świecie? Poczekajcie na wspomniany we wstępie, wpis refleksyjny. Przyznam jednak już teraz, że bywało ciężko.

Pierwszym cykliczną serią na blogu została akcja "Raperzy czytają". Choć pomysł świtał mi już gdzieś na przełomie listopada i grudnia, to całość ruszyła dopiero w styczniu, z racji początkowego braku odzewu ze strony artystów. Ostatecznie jednak udało się namówić kilku pierwszych raperów, którzy postanowili podzielić się swoimi przemyśleniami na temat literatury. Potem poszło już z górki i co niedzielę na blogu ląduje post właśnie z serii "Raperzy czytają". Ostatnio był to odcinek czterdziesty drugi, z udziałem Gonix. Aktualnie planowanych jest sto epizodów.

Są również dwie inne cykliczne serie, o których - co ciekawe - nie wszyscy mają pojęcie. Jak mniemam dlatego, iż nie są one tak wyraźnie oznaczone jak "Raperzy czytają". Mowa o dwóch kącikach recenzenckich: co sobotę dostarczam Wam moją opinię na temat filmów, w poniedziałki natomiast piszę o książkach. Poza tym, co jakiś czas pojawiają się odcinki różnych, nieregularnych serii, jak choćby "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". W listopadzie powinien się pojawić jej szósty epizod.

Nie mógłbym także nie wspomnieć o fanpage'u na Facebooku. Jeśli jeszcze go nie polubiłeś, a podoba Ci się blog, zrób to koniecznie o TUTAJ. Nie dość, że zawsze podrzucam tam wieczorem linki do najnowszych postów na blogu, to czasem również raczę Czytelników dodatkowym contentem w postaci ciekawych piosenek (#motd, czyli "music of the day" - pomysł zaczerpnięty z bloga Andrzeja Tucholskiego), grafik czy historyjek z życia wziętych. Staram się to robić jak najczęściej, choć niestety rzadziej, aniżeli bym chciał. Fanpage żyje od 16 grudnia i do tej pory polubiło go 749 osób. To chyba całkiem dobry wynik, no nie?

Czego mogę sobie życzyć na kolejny rok funkcjonowania bloga? Chyba najzwyczajniej w świecie - dalszego rozwoju. By posty docierały do coraz większej ilości osób, by pojawiało się coraz więcej fanów MajkOnMajk. Szczególnie marzę o tym, by pod postami pojawiało się więcej komentarzy. Od pewnego czasu zauważam wzrost ich liczby, ale to wciąż nie są ogromne ilości. A szkoda, bo ja uwielbiam dyskusje z Czytelnikami. Dlatego, jeśli chcesz poprawić humor swojemu ulubionemu blogerowi - komentuj! :)

Na koniec - podziękowania. Tak na początek (żebym potem nie dostał opieprzu), dziękuję mojej super dziewczynie, która nie dość, że jest moim największym motywatorem, to na dodatek czasem poczyta te głupkowate wypociny swojego chłopaka. Dziękuję rodzicom, którzy pewnie o tych pozdrowieniach się nie dowiedzą , ale sam fakt też się liczy, right?

Dziękuję wszystkim moim znajomym, którzy wyrażali się pozytywnie wobec bloga i w jakiś sposób mnie wspierali. Dziękuję tym, którzy nie zważając na naszą znajomość, potrafili czasem skrytykować coś, jeśli im się to nie spodobało. Przede wszystkim dziękuję Danielowi, mojemu przyjacielowi i współlokatorowi, przez długi czas aktywnie wspierającemu moje działania. Ostatnio co prawda tylko podjada mi jedzenie z lodówki, ale i tak jest spoko.

Bardzo mocno dziękuję również tym największym fanom MajkOnMajk, którym chce się czytać (prawie) wszystkie posty. Wiem, że istnieje garstka takich naprawdę świetnych Czytelników. Dzięki za wszystkie komentarze, maile, wiadomości na Fejsie i całą resztę - jesteście super motywatorami i bez Was ten blog naprawdę mógłby już nie istnieć. Dzięki Wam wiem, że nie robię tego wszystkiego tylko dla siebie. 

Wszystkim niedzielnym Czytelnikom też dziękuję. Nawet tym, którzy przeczytali jeden wpis i spieprzyli w dal. Nawet jeśli jesteś tu tylko dla akcji "Raperzy czytają" - fajnie, że jesteś w ogóle. Ale sprawdź też resztę postów, może jednak zmienisz zdanie, co do ich wartości. 

A na koniec, w ramach ostatecznej ciekawostki, lista dziesięciu najpopularniejszych postów od czasu powstania bloga!

  1. "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki"
  2. "Polak zawsze wygranym"
  3. "Raperzy czytają #31 - Quebonafide"
  4. "Raperzy czytają #36 - Tomb"
  5. "Pokemony w wersji MMO"
  6. "Raperzy czytają #37 - Gospel"
  7. "Fritz Kalkbrenner w Poznaniu, czyli o tym, jak bawi się plebs"
  8. "Nie tknę Pięćdziesięciu twarzy Greya"
  9. "Masz penisa - jesteś facetem"
  10. "Raperzy czytają #9 - Junes"
Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!

Jak powszechnie wiadomo, zdjęcia słodkich dzieci przyciągają.
Foto zaczerpnięte (jak prawie zawsze) z ubóstwianego przeze mnie serwisu Flickr.com.

3 komentarze:

Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie

Cenię Szymona Hołownię jako osobę, dlatego zawsze z pewnym zaciekawieniem podchodziłem do kwestii jego książek. Nigdy jednak żadnej z nich nie tknąłem, bo chrześcijańska tematyka nie wydawała mi się zbytnio interesująca. Gdy jednak natrafiłem na bardzo mocną promocję e-booka "Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie", postanowiłem zaryzykować. I jeśli zadajecie sobie (podobnie jak ja przed lekturą) pytanie, czy tytuł ten rzeczywiście nadaje się jedynie dla chrześcijan, odpowiadam już teraz - nie. Dlatego każdego z Was zapraszam do przeczytania poniższej recenzji.

We wspomnianej książce spisane są historie z podróży Hołowni do wielu naprawdę różnorodnych krajów. Z jednej strony mamy potężny kraj w postaci Australii, z drugiej zaś trafiamy z autorem do chociażby Bhutanu czy Turkmenistanu. Wszędzie tam pan Szymon rusza, by sprawdzić, jak na świecie ma się chrześcijaństwo. W każdym z odwiedzonych miejsc próbuje dotrzeć do ludzi, którzy na temat tamtejszej wiary mają mu najwięcej do powiedzenia.

"Last minute" to przede wszystkim kompendium sporej ilości naprawdę ciekawych historii. Z każdego rozdziału wypływa intrygująca opowieść, którą łatwo zapamiętać. W dużej mierze dzieje się to właśnie dzięki osobistościom, z jakimi Hołownia przeprowadzał wywiady. Jest więc kardynał Maradiaga, będący swego czasu mocnym kandydatem na papieża, tajemnicza kobieta, na którą za zmianę religii wydano wyrok śmierci czy dwie dziewczyny (w tym Polka), pracujące nad stworzeniem zapisu języka plemienia z końca świata.

Wywiady są naprawdę ciekawe, w dużej mierze dlatego, że autor potrafi namówić rozmówców do wysuwania intrygujących spostrzeżeń. W każdym przypadku przedstawia swoje własne zdanie i wątpliwości, które stara się skonfrontować z poglądami przepytywanych osób. Widać to już na samym początku, gdy Hołownia rozmawia ze zwolennikiem ortodoksyjnego podejścia do wiary. Innym razem dyskutuje z księdzem, będącym jednocześnie komandosem US Navy, na temat istoty wiary wśród żołnierzy.

Książkę naprawdę pochłania się jednym tchem i trudno się od niej oderwać. Poza tym potrafi skłonić do refleksji, a nawet wzruszyć. Hołownia bardzo dobrze dobrał sobie historie, przeprowadził rozmowy z ciekawymi ludźmi, o których w dużej mierze nie usłyszycie nigdzie indziej, a na to wszystko rzucił garść własnych przemyśleń. Wcale nie musicie być chrześcijanami lub w ogóle wierzącymi, by czerpać z czytania tego tytułu sporą przyjemność.

Ja czuję się już tak zajawiony, że na moim Kindle'u leży sobie spokojnie kolejna książka Hołowni - tym razem napisana wspólnie z Prokopem. Nie ta najnowsza, tylko trochę starsza. Recenzji pewnie możecie spodziewać się jeszcze w tym roku. A tak swoją drogą - to może teraz czas na sprawdzenie wreszcie książek drugiej strony barykady?

0 komentarze:

Raperzy czytają #42 - Gonix

Niezmiernie miło mi po raz pierwszy w cyklu "Raperzy czytają" przywitać kobiecą reprezentantkę hip-hopu. Gonix nagrywa już od ponad dziesięciu lat - dawniej w podziemiu, dziś już na legalu. Jej ostatni krążek, "Funky Cios, Sexy Głos", ukazał się bowiem całkiem niedawno nakładem Szpadyzor Records. Raperka w ciągu swej kariery wzięła również udział między innymi w patriotycznym projekcie "Panny wyklęte", wraz z chociażby Lilu czy Mariką.

Co zaś Gonix ma nam do powiedzenia na temat książek?

Moje ulubione autorki to Sister Souljah, Maya Angelou oraz Manuela Gretkowska. Wszystkie książki tych pań sprawdzam w ciemno. Czytam dla rekreacji. Daleko mi do profesjonalnego mola książkowego. Jako nastolatka zaczytywałam się w poezji. Uwielbiam Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Emily Dickinson, Williama Szekspira, Jana Brzechwę... the list go on.

Lektura przynosi mi określony typ inspiracji. Swoje zamiłowanie do słowa pisanego przekładam na moją wielką pasję, jaką jest songwriting. Lubię wypisywać z książek intrygujące wielosylabowce. Na przykład „ciasto z kruszonką” z mojej piosenki pt. ”Brzydki” zaczerpnęłam z jakiejś szwedzkiej, ciepłej bajeczki dla młodzieży młodszej. Oczywiście przerabiam to wszystko na swoją modłę. Często wystarczy jedno głupie słowo, które zwraca moją uwagę, żeby zrobić z niego fragment gonixowego tekstu. Sformowanie „funky cios” pochodzi z autobiografii Milesa Davisa. Moje teksty często mają źródła w popkulturze. Kiedyś, w jakiejś smutnej balladzie napisałam, że coś tam miało „pH łez”. To od zbyt długiego wpatrywania się w etykietę płynu do demakijażu (…).

Wracając do autobiografii, strasznie spodobała mi się kiedyś ta, napisana przez muzę Andy’ego Warhola, Ultra Violet. Biografia Marleny Dietrich też była spoko. Historie życia Edith Piaf i Elli Fitzgerald też. Miałam okres fascynacji książkami Magdaleny Samozwaniec. Wspomniana wcześniej Manuela Gretkowska była swego czasu moim wielkim odkryciem. Jej eseje to nieskończone źródło punchline’ów. Tych do podziwiania. Całych punchy nie kradnę. Czytałam też Dekalog LOL.

Jako młoda gorzowianka spędzałam czas na chodzeniu do szmateksów i bibliotek. To dwie dość ciekawe i jednocześnie niskobudżetowe rozrywki. Z miejskich czytelni często wyciągałam coś na chybił trafił. Hashtag totolotek, haha :) Przeczytałam większość książek z półki „literatura włoska”. Na przykład Alberto Moravia mi się podobał. Krytyka mieszczaństwa pod kołderką epoki minionej…czego mogła chcieć więcej zbuntowana nastolatka?! Kiedyś w wyniku spaceru między półkami biblioteki znalazłam sagę „Księga Małgorzaty” Judith Merkle Riley. Tytuł mnie zafascynował z wiadomego powodu. To była przełomowa dla mnie seria. Wymodelowała mój zblazowany, średnio ambitny, małomiejski mózg. Z racji wyuczonego zawodu przeczytałam też wiele pozycji naukowych z worka Nauk o Ziemi. 

Teraz czytam dużo książek w języku angielskim. Debiut literacki Sister Souljah „No Disrespect” wkręcił mnie w literaturę afroamerykańską. Przeczytałam też kilka książek o rapie, np. „Ego Trip” czy „How to Rap”. Kilka biznesowych poradników, parę jankeskich poradników na temat pisania piosenek. Na seriach typu „Kocha, lubi, szanuje”, jeszcze w podstawówce, skończyła się moja przygoda z romansami. Czasem zerknę do książki kucharskiej.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Taka piękna katastrofa

Recenzowany dziś film miałem możliwość obejrzeć już pewien czas temu, mimo tego, dopiero dziś zamieszczam opinię na jego temat. Wcześniej zawsze pojawiał się inny tytuł wart opisania, przez co "Taką piękną katastrofę" odłożyłem na później. Jako jednak, że nie udało mi się w tym tygodniu skoczyć do kina, postanowiłem odświeżyć sobie trochę pamięć i podrzucić Wam recenzję tego całkiem intrygującego filmu. No to lecimy!


Produkcja ta opowiada historię czwórki par, które spotykają się na wspólnym obiedzie. Okazuje się, że każdy z niepozornych członków tego posiłku ma w sobie coś mniej zwyczajnego do pokazania. Całość jednak wychodzi szczególnie na jaw, gdy ekipa zostaje poinformowana o dziwacznym incydencie - nad ich miasto nadciąga chmura radioaktywna. Mimo spięć, wszyscy muszą zacząć ze sobą współpracować i spróbować przetrwać kataklizm.

Jak się zapewne domyślacie, cała sytuacja prowadzi do sporej ilości potencjalnych gagów. Tak się też dzieje, gdyż cała produkcja została pomyślana właśnie jako komedia. Żeby było jeszcze ciekawiej - mowa o komedii czarnej. Przynajmniej w założeniach, bo choć rzeczywiście elementy takiego mniej "normalnego" humoru się pojawiają, to daleko im w kwestii ilości do poziomu mistrzów gatunku.

Nie można jednak zaprzeczyć, iż "Taka piękna katastrofa" bawi. W raczej typowy dla Ameryki sposób, nie jednak nazbyt prostacki. Przyznam szczerze, że trudno było mi się chociażby nie uśmiechać na prawie każdej scenie tego filmu. Nie ma tu co liczyć na humor rodem z brytyjskich czy francuskich klasyków, ale to mimo wszystko po prostu zabawny twór!

Do tego świetnie wyważony czasowo, bo autorzy postanowili zamknąć całość w raptem półtorej godziny. Jak się okazało - wyszło to temu filmowi na dobre. Widz nie czuje bowiem ani przejedzenia jedyną miejscówką w całej produkcji, ani też żartami, które przecież mimo wszystko muszą utrzymywać podobną tematykę. Bardzo dobrze więc, że twórcy nie poszli w stronę bezpodstawnego wydłużania swojego dziecka.

"Taka piękna katastrofa" spełniła moje oczekiwania. Te zaś brzmiały bardzo prosto: "chcę się pośmiać z czegoś zwyczajnego". Trzeba bowiem przyznać, że mimo wszystko ta produkcja jest w jakiś sposób "zwyczajna". Nie oczekujcie cudów ani zaskoczeń. To po prostu ni mniej, ni więcej, a przyjemny film do odpoczęcia po ciężkim tygodniu. Czasem człowiekowi i takie produkcje są potrzebne.

0 komentarze:

Idealne smaki dzieciństwa

Gdy byłem jeszcze naprawdę małym brzdącem, takim gdzieś w okolicach przedszkola i pierwszych klas podstawówki, od czasu do czasu przybywałem z mojego małego, wielkopolskiego miasteczka do "wielkiego miasta", za jakie wówczas uważałem Kalisz. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że po paru następnych latach tę pełną tajemnic "metropolię" uznam za raczej nudną i przewidywalną. Wcześniej jednak zdążyłem się zachwycić ilością budowli wokół mnie. Pośród których widniała jedna charakterystyczna knajpka.

Przy jednej z głównych ulic wisiał szyld "Włoska chata". Pewnego dnia zostałem tam zabrany przez mojego tatę na obiad. Znałem już wtedy pizzę, ale był chyba to mój pierwszy kontakt z taką pieczoną w kamiennym (jak dobrze pamiętam) piecu. Gdy dostałem swoją porcję i jeden z kawałków posmarowałem ostrym sosem, poczułem, że właśnie odkrywam najlepsze horyzonty smakowe w mym życiu. Zasmakowało mi to tak bardzo, iż potem nie raz namawiałem rodziców na kolejny wypad do "Włoskiej chaty".

Gdy rozpocząłem naukę w kaliskim liceum, knajpka już zniknęła. Kiedy pytałem kogoś o nią, większość w ogóle lokalu nie kojarzyła, raptem parę osób mówiło, że nazwa obiła im się o uszy. Nie spotkałem chyba jednak nikogo oprócz mnie, kto by tam kiedyś jadł. Byłem zadziwiony, bo dla mnie to przecież symbol ideału pizzy, do którego daleko dzisiejszym restauracjom. 

Pewnego dnia o "Włoską chatę" zagadałem tatę. Jak się okazało - wciąż pamiętał, że swego czasu często zaglądaliśmy do tej knajpki. Wspomniałem więc o swoich przemyśleniach na temat idealności tamtejszej pizzy. Jakie zdziwienie me było, gdy rodziciel skomentował to słowami brzmiącymi mniej więcej: "to nie było nic nadzwyczajnego, pizza jakich wiele". Na początku byłem szczerze oburzony tymi słowami, jednak po chwili pomyślałem: "może rzeczywiście to tylko ja idealizuję tę restaurację?".

Na tej samej ulicy, co "Włoska chata", znajdował się również typowy fast-food z burgerami, zapiekankami i całą resztą. Choć dziś podobnych przybytków jest mnóstwo, wówczas była to jedna z pierwszych tego typu knajp w Kaliszu. Tłumy przed nią pamiętam do dziś, często bowiem trzeba było odczekać w kolejce za głupią kanapką z mięsem dobre dziesięć minut. Tamtejsze burgery jednak były dla mnie kolejnym symbolem idealnych smaków dzieciństwa.

W czasach mej nauki w liceum, ta knajpka jeszcze stała. Pewnego dnia postanowiłem się więc do niej wybrać i spróbować kultowej dla mnie kanapki. Na miejscu okazało się, że tłumów takich jak dawniej już nie ma, a ja zostałem raz dwa obsłużony. Zjadłem swojego burgera i poczułem, że to już nie to samo. Czy to firma zmieniła sposób przyrządzania, czy też to ja znów idealizowałem tę potrawę - trudno mi orzec. Cokolwiek jest winne całej sytuacji, ja ponownie zostałem wykiwany przez wspomnienia.

Podobne sytuacje mamy zresztą w przypadku szerzej dostępnych produktów. Weźmy takie "Frugo". Gdy przywrócili ten napój na rynek, pognałem z kumplem do sklepu, by spróbować klasyku z dzieciństwa. Potem przez dwa czy trzy miesiące non stop kupowałem całe zgrzewki "Frugo", które migiem pustoszały. Aktualnie słynny napój piłem ostatni raz chyba w tamtym roku. Serio. 

Nie, że zostałem zawiedziony. Po prostu się już "Frugo" nasyciłem. Gdy teraz spytacie się ludzi, jaki jest ich smak dzieciństwa, mniej osób poda Wam nazwę tego napoju niż miało to miejsce chociażby dwa lata temu. "Frugo" bowiem stało się ponownie normalnością, zeszło z piedestału klasyki do sfery normalności. Z jednej strony, to miło, że mamy teraz dostęp do ulubionego napoju sprzed lat na co dzień, czy jednak na pewno jest to dobre dla naszych idealistycznych wspomnień?

Co by było, gdyby nagle w Polsce postanowiono rzucić ponownie do sklepów równie kultowe "Magic Stars"? Przez chwilę pewnie sporo osób gnałoby do hipermarketów z okrzykiem "shut up and take my money!" - co jednak potem? Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że ostatecznie większość pomyślałaby: "hej, to jednak po prostu zwyczajna czekolada, tylko w kształcie pieprzonych gwiazdek!". True story.

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

15 najlepszych gier mijającej generacji

Źródło: Flickr.com
Za około miesiąc na rynku pojawi się wreszcie kolejna generacja konsol. Trudno mi się jakoś oswoić z tym faktem, ale mimo wszystko jest on rzeczywistością. Xbox One pojawi się na sklepowych półkach (oficjalnie niestety nie tych polskich) 22 listopada, zaś PlayStation 4 tydzień wcześniej w Stanach, a tydzień później w Europie. Jasne, wcześniej dostaliśmy Wii U, ale trzeba szczerze przyznać, że nie zrobiło ono takiej rewolucji jak poprzednia platforma stacjonarna od Nintendo.

By oddać swoisty hołd mijającej nam generacji, postanowiłem stworzyć listę piętnastu najlepszych mym zdaniem gier, jakie się na niej pojawiły. Uprzedzam krzyki malkontentów - jest to ranking bardzo subiektywny. Przede wszystkim żałuję, że do tej pory nie zaopatrzyłem się jeszcze w PlayStation 3, dlatego na liście znajdziecie oprócz produkcji multiplatformowych, jedynie tytuły ekskluzywne dla Xboxa. Nie martwcie się jednak - tych drugich jest zdecydowanie mniej. 

Zestawienie ułożone jest alfabetycznie i w założeniu miało zawierać raptem po jednym tytule z każdej możliwej serii. Dlatego też znajdziecie w nim tylko jedno GTA, choć zarówno "czwórka", jak i "piątka" są wybitnymi tytułami. Zachęcam do sprawdzenia mojego prywatnego rankingu i pamiętajcie, że bardzo chętnie poczytam komentarze na temat Waszych ulubionych tytułów z ostatnich lat. Enjoy!

Alan Wake

Choć tytuł ten nie zabrał jakichś fenomenalnych ocen, dla mnie pozostanie jedną z najlepszych gier, w jakie miałem okazję ciorać. Przez sprzedaż niższą niż oczekiwano, ten ciekawy tytuł o charakterystycznym klimacie, ma szansę już nigdy nie zaistnieć na ekranach naszych telewizorów. O sequelu bowiem ostatnio nic nie słychać, a i różnorodne pozagrowe "gadżety" na podstawie tworu Remedy są do dziś przeze mnie wyczekiwane z utęsknieniem. Gdyby ktoś pomyślał, by wydać książki napisane przez głównego bohatera gry, pisarza Alana Wake'a, zamówiłbym je jeszcze przed premierą. To również jeden z nielicznych tytułów, który ukończyłem dwukrotnie.






Assassin's Creed II

Jestem chyba jedną z nielicznych osób, które zakochały się w serii "Assassin's Creed" już od jej pierwszej odsłony. Recenzenci doszukiwali się w niej błędów, mi natomiast one nie przeszkadzały. Trzeba jednak przyznać, że to dopiero sequel wyniósł serię na najwyższy poziom. Dostaliśmy poprawiony system, urozmaiconą rozgrywkę, klimat renesansowej Italii i postać Ezio, który stał się ulubieńcem wielu. Szkoda, że dziś "Assassin's Creed" zdaje się być maszynką do robienia pieniędzy i Ubisoft zrobiło z niej kolejne "Call of Duty". Pomimo tego, że kolejne części wciąż trzymają bardzo wysoki poziom, drażni to wypuszczanie co roku nowej odsłony.






Batman: Arkham Asylum

Bardzo dobrze się złożyło, że ten post trafił się nam właśnie w tym tygodniu. Już jutro na rynek trafi bowiem trzecia część wyśmienitej serii gier o Batmanie. To jednak pierwszej najbardziej należy się miejsce w tym zestawieniu. Stała się ona bowiem symbolem, pokazującym, że można zrobić naprawdę świetny produkt na tego typu licencji. Poza tym, "Arkham Asylum" stało się dla mocnym bodźcem do zagłębienia się w kulisy postaci Batmana i postawienia go na moim prywatnym szczycie listy ulubionych superbohaterów.








Battlefield: Bad Company

Nie "Battlefield 3", nie zbliżająca się coraz większymi krokami "czwórka", a właśnie "Bad Company" uznaję za najlepszy tytuł z wojennej serii od DICE. Na mojej liście równie dobrze mógłby znaleźć się sequel przygód Parszywej Kompanii, jednak postanowiłem ostatecznie wrzucić tu starszą odsłonę. Złamała ona bowiem trzy podstawy, które swego czasu obowiązywały w serii "Battlefield". Po pierwsze, zerwano z tym bardziej poważnym stylem rozgrywki, po drugie, stworzono wątek fabularny z prawdziwego zdarzenia, a po trzecie, tytuł ten zawitał jedynie na konsole. Przy obu częściach "Bad Company" spędziłem naprawdę ogrom godzin, w szczególności przez cholernie wciągający multiplayer.





Call of Duty 4: Modern Warfare

Jest "Battlefield", nie mogło więc zabraknąć również "Call of Duty". I choć dziś seria ta jest symbolem dojenia pieniędzy przez Activision, to wcześniej podbiła serca graczy właśnie dzięki czwartej odsłonie. Porzucenie tematyki drugiej wojny światowej na rzecz współczesności przyniosło serii niesamowite odświeżenie. Świetny singleplayer z charakterystycznymi postaciami i kultową misją w Prypeci, a do tego wciągający do granic możliwości multiplayer, spowodowały, że "Modern Warfare" można spokojnie postawić na piedestale najlepszych części "Call of Duty", tuż obok legendarnych pierwszej i drugiej odsłony.






Deadly Premonition

Toporne sterowanie, okropna grafika i brzydota w wielu innych aspektach - oto symbole "Deadly Premonition". Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Co spowodowało, że mimo tych wad, sporo recenzentów wystawiło temu tytułowi maksymalne noty? Klimat i scenariusz. Czerpiąca garściami z serialu "Twin Peaks" gra pokazała, że można stworzyć tytuł zapadający ludziom w pamięć, pomimo bardzo niskiego budżetu. Mało jest osób, które po zagraniu w "Deadly Premonition" stwierdziły, iż tytuł ten im się nie podoba. Jego twórca, niejaki Swery65, tworzy aktualnie exclusive na nową konsolę Microsoftu. Czuję, że nie będziemy zawiedzeni.






Fable II

Sequel słynnego tworu jednego z wizjonerów branży, Petera Molyneux. Jak zawsze, obiecał on o wiele więcej innowacji niż ostatecznie w grze otrzymaliśmy, wciąż jednak "Fable II" trzymało bardzo wysoki poziom. Kupiłem w szczególności z sentymentu do pierwszej odsłony, lecz otrzymałem jej naprawdę godnego następcę. Kolejna, trzecia część, nie przypadła mi już tak bardzo do gustu, ale wciąż po cichu liczę, że na nowym Xboksie doczekamy się "czwórki". Tym czasem pozostaje czekać na remake pierwszej odsłony, który ma zawitać na sklepowe półki jeszcze w tym roku.







Gears of War

"Gears of War", choć na pozór jest zwykłym shooterem TPP, zmieniło naprawdę sporo w swoim gatunku. Przede wszystkim mowa tu o systemie osłon, który do dziś wykorzystywany jest w licznych tytułach - nie tylko tych z kamerą trzecioosobową. Charakterystyczne piły doczepione do karabinów i słynne hasło dotyczące drugiej części serii ("bigger, better and more badass!") stały się jednymi z symboli nie tylko Xboksa, ale i całej mijającej generacji. Choć wielu uważa inaczej, dla mnie najlepszym tytułem o "Girsach" wciąż pozostanie "jedynka". Za najbardziej mroczny singleplayer i wyjątkowy, niosący ze sobą wiele miłych wspomnień, multiplayer.





GTA IV

Tak jak wspomniałem na początku - w tym rankingu jest miejsce tylko dla jednego "Grand Theft Auto". Padło w moim przypadku na "czwórkę". Obiektywnie jej następczyni jest produkcją jeszcze lepszą, w moich wspomnieniach wciąż trwalej pozostają jednak przygody Niko Bellica. Zaszczucie Liberty City, pamiętliwe misje z "Three Leaf Clover" na czele oraz bardzo charakterystyczne postaci, a do tego porcja innowacji, połączonych zgrabnie z feelingiem starszych produkcji z serii. Ten tytuł pozostaje dla mnie symbolem gry doskonałej.








Halo 3

Antyfani mogą sobie mówić, że ta seria to "różowe laserki-blasterki", wielbiciele jej będą jednak zawsze twardo stali przy swojej marce. "Halo 3" pozostaje wciąż w mym rankingu tytułów z najlepszymi trybami multiplayer. Podstawowe mapy z trybu online znałem na pamięć, a i potem nieźle odnajdywałem się na tych z DLC. Nigdy mistrzem w tym nie byłem, ale wiele godzin przesiedziałem przed konsolą, zabijając graczy z całego świata. Poza tym, to piękne zakończenie trylogii przygód o Master Chiefie (tej pierwszej, bo jak wiadomo, od "czwórki" naliczana jest kolejna) i ostatnia tak "cukierkowa" odsłona "Halo", przed pójściem serii w bardziej mroczne klimaty.





Mass Effect 2

Symbol nowoczesnego podejścia do RPG? Zdecydowanie "Mass Effect". Skrzyżowanie shootera TPP z systemem roleplayowym dla wielu ortodoksów było zgrzeszeniem przez BioWare, dla całej reszty stanowiło jednak porcję niesamowitej rozgrywki. "Mass Effect" stało się naprawdę sporą marką, w ramach której powstało parę książek, tytuły mobilne czy sklep z ciuchami sygnowanymi kosmiczną sagą. Druga część poprawiła kilka błędów w systemie jedynki i to właśnie przy niej spędziłem najwięcej czasu. Kupiłem nawet drugi egzemplarz tego tytułu, tym razem w wersji angielskiej, tylko po to zagrać w DLC niedostępne dla edycji z polskim dubbingiem.





Mirror's Edge

O "Mirror's Edge" pisałem na blogu parę razy, czemu trudno się dziwić, bo to jedna z bardziej wyjątkowych produkcji bieżącej generacji. Można zrobić platformówkę z widokiem z pierwszej osoby? Można! Straszna szkoda, że od czterech lat nie doczekaliśmy się wciąż sequela. Ten na szczęście został oficjalnie zapowiedziany na ostatnich targach E3. Pytanie tylko - kiedy się on ukaże? Byle szybko!










Red Dead Redemption

Twórcy GTA robią "GTA na Dzikim Zachodzie". Czy ktokolwiek sądził, że to się nie uda? "Red Dead Redemption" jest grą wybitną w każdym aspekcie i trudno doszukiwać się tu jakichkolwiek wad. Już od paru miesięcy mam zamiar powtórnego zabrania się za ten wyjątkowy i zarazem świetny tytuł. Wciąż jednak brak mi na to czasu. Mam jednak nadzieję, że wkrótce ponownie uda mi się wcielić w postać kowboja Johna Marstona.









skate.

Mało kto w świecie gier bierze się za gry o jeździe na deskorolce. Nie dość bowiem, że mało komu to wychodzi, to na dodatek zawsze tego typu produkt ma ewidentną konkurencję w postaci serii sygnowanej nazwiskiem Tony'ego Hawka. W pewnym momencie rękawicę postanowiło jednak rzucić Electronic Arts. Dotychczasowy król został nagle zdetronizowany. Co było tego powodem? Przede wszystkim świeżość "skate.", które nie stawiało na stricte arcade'ową zabawę, a raczej symulację. Innowacyjny system sterowania gałkami analogowymi zapewniał wrażenia niespotykane do tej pory w światku growym. Ostatnia odsłona serii "Skate" pojawiła się na rynku ponad trzy lata temu. Od tamtej pory o kolejnej części ani widu, ani słychu. A szkoda.





The Elder Scrolls V: Skyrim

Choć wiele osób mówiło mi, że trzecia część "The Elder Scrolls", "Morrowind", jest genialna, nigdy nie miałem okazji w nią zagrać. Sporo czasu spędziłem jednak przy kolejnej odsłonie tej serii RPG - "Oblivion". To jeden z nielicznych tytułów, w którym starałem się rozwiązać wszystkie zadania. Podobnie stało się ze "Skyrimem", którego wciąż wspominam z nieukrywanym uwielbieniem. Ciągle żałuję, że nie udało mi się ograć dodatków do tego tytułu, ale mam szczerą nadzieję, iż kiedyś znajdę czas nie tylko na sprawdzenie ich, ale i ukończenie całego piątego "The Elder Scrolls" ponownie.

0 komentarze:

Uśmiechnij się - jest pięknie!

Samo południe. Wychodzę z uczelni wprost na krakowski Rynek Główny. W ręku trzymam kurtkę, ale ani mi się śni jej zakładać - jak na jesień, jest bowiem bardzo ciepło. Ponoć nawet dwadzieścia stopni w słońcu. To widać: niektórzy ludzie chodzą nawet na krótki rękaw, część ma na nosie okulary przeciwsłoneczne, inni delektują się piękną pogodą z drinkiem przed jakąś knajpką. Krótko mówiąc - jest pięknie.

Idę więc przed siebie i uśmiecham się pod nosem. Ten dzień nie zaczął się nadzwyczajnie, a na wykładzie prawie zasnąłem, bo w nocy spałem zdecydowanie zbyt mało. Na zajęciach myślałem sobie: "cholera, muszę po wszystkim iść kupić jakiegoś energy drinka, koniecznie". Tymczasem teraz czuję, że energia mnie rozpiera i zdecydowanie bardziej mam ochotę na zimne piwko na balkonie. Jest pięknie.

Sporo osób ma chyba podobnie jak ja, bo przysiada na krakowskich Plantach i po prostu się relaksuje. Niektórzy mają książki, inni jednak nawet ich nie potrzebują - wystarczy im patrzenie na świat. Po przygnębiających dniach deszczowych, sporo ludzi zdaje czuć się raczej jak na początku wiosny, aniżeli w środku jesieni. Jest pięknie.

Wciąż jednak pozostaje spora grupka osób, która jakoś bez emocji podchodzi do tej pięknej pogody. Właściwie to trochę mi ich szkoda. Serio, trzeba być naprawdę cholernym smutasem albo mieć bardzo zły dzień, żeby iść ze spuszczoną głową w taką pogodę. Damn, przecież zaraz z drzew spadną wszystkie liście i zacznie się mroźna zima! Możliwe nawet, że to ostatnia chwila w tym roku, gdy możemy się cieszyć prawdziwym ciepłem. To również zapewne jeden z ostatnich dni w roku, gdy patrząc na świat wokoło, można pomyśleć: "jest pięknie".

Gdy około czternastej znów wybywam na zajęcia, na przystanku większość osób po prostu stoi jak słup. Zero emocji, chyba, że za takowe możemy uznać wyraz oczu mówiący: "spałbym". Z tej małej gromady wyróżnia się jednak pewna dziewczyna. Ma w uszach słuchawki i uśmiecha się. Ot tak, po prostu. To nie chwilowa radość spowodowana zabawnym smsem, żartem opowiedzianym przez znajomego czy przypadkową sytuacją na ulicy. Ona zdaje się po prostu cieszyć z życia. Trudno by było inaczej - w końcu jest pięknie.

Czy takie trudne dla ludzi jest cieszenie się z życia? Nie z powodu jakiejś nadzwyczajnej sytuacji, ale tak po prostu - czerpać frajdę z otaczającego nas świata? Po co dołować się jakimiś drobnostkami, skoro wystarczy zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na to, jaką wyjątkową dla października pogodę zafundowała nam Matka Natura? Hej, uśmiechnij się - jest pięknie!

Źródło: Flickr.com

4 komentarze:

Kuba Wojewódzki i muzułmański kwas

Jedna z głównych wiadomości wczorajszego dnia? Kuba Wojewódzki został oblany kwasem przez tajemniczego mężczyznę. Tak, wiem, że są zdecydowanie bardziej interesujące dla świata informacje, jednak dla internetowych portali ten temat był wyjątkowo dobry do sprzedania. Trudno się dziwić - nie dość bowiem, że mamy do czynienia z dość ważnym celebrytą, to i sytuacja wydaje się dość dramatyczna.

Odsuńmy jednak na bok wgłębianie się w szczegóły sprawy. Zdaje się, że Wojewódzkiemu nic się tak naprawdę zbytnio nie stało, choć o tym media już nie donoszą z taką chęcią. Wiecie, to zaburzyłoby cały dramatyzm. Zamiast tego skupmy się na tym, jak na tę - przyznajmy szczerze - nietypową wiadomość zareagowali internauci.

Jeśli ktoś spodziewał się, że pod informacjami o "tragedii" nie natrafi na hejterskie komentarze, ten naprawdę musi być przeogromnym optymistą. Zanim dowiedziałem się, że Wojewódzki w ogóle został jakimś kwasem polany, zostałem zasypany na Facebooku statusami pokroju "DOBRZE TAK CHUJOWI", "JEBAĆ ŻYDA" czy "KWASEM W LEWAKA". Nie byłem zdziwiony - przecież to smutny standard. Po chwili jednak zrozumiałem coś ciekawego.

Wiele osób, będących autorami tych statusów, jest również fanem fanpage'ów pokroju "Stop islamizacji Europy". Plusują wszystkie antyislamskie komentarze, udostępniają na Facebooku kolejne ekscesy muzułmańskich terrorystów i wylewają swoje żale na Onecie. I przy każdej okazji przywołują sytuacje, w których wyznawcy Allaha oblewali kwasem innych ludzi. Podkreślają, że jest to straszne i niszczy człowiekowi życie do końca jego dni.

Gdyby ktoś się jeszcze nie połapał, jawi nam się teraz taka sytuacja: muzułmańskie ataki kwasem są "be", ale już Wojewódzkiego najlepiej oblać całego jakimś dziwacznym środkiem. Serio - gdzie tu jakakolwiek logika? Dlaczego ten sam czyn dokonany na przypadkowym człowieku i znanym showmanie jest postrzegany w tak różny sposób? Dlaczego obrońcy moralności nagle stają się osobami aprobującymi oblewanie ludzi kwasem?

Odpowiedź jest oczywiście prosta - tacy ludzie, to po prostu idioci. Poczułem jednak potrzebę zwrócenia uwagi na całą sytuację, jako że wiele osób nie zdaje sobie z tego wszystkiego sprawy. A to już nie jest po prostu zwyczajna hipokryzja, a skrajny idiotyzm. Jeśli robimy sobie z całej sytuacji żart, to jest to w miarę spoko (wymyśliłem nawet okazjonalny suchar: "Jakie żelki lubi Kuba? Kwaśne."), problem powstaje, gdy ktoś w pełni serio pochwala polewanie ludzi kwasem... jednocześnie będąc temu przeciwnym. Mindfuck.

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Powrót niedoskonały

Z niecierpliwością oczekiwałem premiery kolejnej książki Marcina Bruczkowskiego, autora bardzo często polecanej przeze mnie "Bezsenności w Tokio". Dzięki drobnym wskazówkom, można było się domyślać, iż nowa powieść będzie trochę podobna do tego wyjątkowego tworu, co jeszcze bardziej zachęciło mnie do jej przeczytania. Gdy e-book "Powrotu niedoskonałego" pojawił się nagle przed wersją papierową, od razu rzuciłem się, by go zakupić. No to jak wypada nowa książka Bruczkowskiego i czy rzeczywiście blisko jej do "Bezsenności"?

Fabularnie całość zdecydowanie zaskakuje. Po raz pierwszy autor zabiera nas bowiem nie do krain azjatyckich, a do Warszawy sprzed paru lat. Czy jest więc tu miejsce dla charakterystycznego klimatu poprzednich książek? Tak, okazuje się bowiem, iż głównym bohaterem powieści jest Robert, który wraca do Polski z wieloletniej emigracji w między innymi Japonii i Singapurze. Już na samym początku poznajemy również kolejną ważną postać - śpiącego pod mostem... rodowitego mieszkańca Kraju Kwitnącej Wiśni.

Losy naszej dwójki natychmiastowo łączą się w jedno, bo - trochę paradoksalnie - oboje oni czują obcy w Polsce. Robert wyjechał zagranicę jeszcze przed upadkiem komunizmu, Hattori natomiast załatwia w naszym kraju sprawy związane z jego pracą. Jak się okazuje, Japończyk wie więcej na temat współczesnej Rzeczpospolitej aniżeli główny bohater. Wciąż nie jest on jednak prawdziwym Polakiem, przez co obie postaci przez jakiś czas stają się nierozerwalną całością, która tylko wspierając się, może wytrzymać w Warszawie.

"Powrót niedoskonały" to więc książka o odkrywaniu "nowej wersji" własnego kraju. To nietypowe spojrzenie na Polskę, bo obserwator - choć się tu urodził - okazuje się wiedzieć bardzo mało na temat własnego państwa. Żyje swoimi wspomnieniami raczej z bojaźnią rusza ku przyszłości. W pewnym momencie książki pojawia się hasło "Bezsenność w Warszawie". Tak - ten tytuł również pasowałby do nowej powieści Bruczkowskiego. Całe poznawanie Polski przez Roberta całkiem mocno przypomina bowiem historię bohatera "Bezsenności w Tokio". 

Nie wiem, czy jest to celowy zabieg, czy też autentyczna wada książki, ale o pewnym aspekcie muszę tu napomknąć. Mowa o narzekaniu. Jak wiadomo, jest to jeden z symboli typowego Polaka. Co ciekawe, wspomina o nim również w książce Robert, jednocześnie przy tym... mocno nań narzekając. Czyżby więc Bruczkowski celowo chciał podkreślić, że z tej wyjątkowy wady naszego narodu nie uda nam się wyrosnąć? Jeśli tak - szczere gratulacje dla autora, bo cała sytuacja zdecydowanie daje do myślenia i łatwo świta w głowie.

"Powrót niedoskonały" nie jest może tak fantastycznym tytułem jak "Bezsenność w Tokio", nie można jednak zaprzeczyć, iż jest to książka przyjemna. Łatwa w odbiorze, napisana charakterystycznym stylem Bruczkowskiego, ze sporą dozą humoru, ale i pewnej nostalgii. Gdy wszyscy oczekiwali na powieść umiejscowioną w Japonii, autor postawił na dość nietypowy temat i naprawdę dobrze go wykorzystał. Zdecydowanie warto przeczytać!

0 komentarze:

Raperzy czytają #41 - Skajsdelimit

Dzisiejszym gościem akcji jest warszawski raper Skajsdelimit. To autor między innymi krążka nagranego wspólnie z Zaginionym, będącym aktualnie reprezentantem wytwórni Koka Beats. Poza standardowymi produkcjami rapowymi, znany on jest również ze swej działalności freestylowej. Do tego, Skajsdelimit jest również instruktorem licznych warsztatów, wchodzących chociażby w skład projektów "Hip-Hop Przeciw Przemocy" czy brytyjskiego "Hip-hop For Social Cohesion And Active Citizenship".

A co na temat książek ma do powiedzenia raper?

Zacznijmy może od tego, że – moim zdaniem – bez literatury nie ma rapu, tak samo jak filmu, teatru czy nawet malarstwa. Każdy świadomy twórca, również raper, powinien znać podstawy sztuki literackiej, przynajmniej rozróżniać epoki, podstawowe prądy, znać najważniejsze dzieła, słowem – pojąć podstawy wiedzy przekazywane w szkole średniej. Absolutnie nie neguję naturszczyków, raperów, którzy skończyli tylko podstawówkę, jednak – wraz z ich twórczym rozwojem – powinno przyjść zaciekawienie czymś więcej niż tylko melanżem, swoją klatką, podwórkiem, dzielnicą… Czytanie niesamowicie rozwija i nie jest to tylko pusty slogan.

Pierwszą książką, która zrobiła na mnie duże wrażenie była powieść totalna, definicja idealnej powieści, czyli „Lalka” Prusa. Nie rozwodząc się zbytnio mogę obiektywnie stwierdzić, że jest to największe dzieło literatury polskiej w gatunku powieść. Wielu literaturoznawców wykazuje wyższość Prusa nad Sienkiewiczem i ja się z tym zgodzę. W „Lalce” masz przeróżne podgatunki, niektórzy odnajdują w niektórych jej fragmentach nawet zalążki strumienia świadomości, którego odkrycie przypisuje się, jak wiadomo, Jamesowi Joyce’owi. Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie „Czarodziejska góra” Manna. Takie były początki.

Studiowałem filologię polską i filmoznawstwo, i to podczas studiów tak naprawdę zacząłem swoją przygodę z czytaniem. Pozycje takie jak „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego (swoją drogą niezłego świra, typa, który pod koniec XVIII wieku zjeździł pół świata, jako pierwszy Polak odbył lot balonem, a na koniec popełnił samobójstwo srebrną kulą, którą specjalnie w tym celu szlifował od wielu lat), zajebiście zekranizowany przez Hasa, mistyczne wkręty barkowców Johna Miltona czy Johna Donne’a, poezja Williama Blake’a świetnie użyta przez Jarmuscha w „Truposzu”, cała twórczość Norwida, „Brzuch Paryża” Zoli, „Stracone Złudzenia” Balzaca, poezje Lucjana Rydla i dramaty modernistyczne, „Transatlantyk” Gombrowicza, pisarstwo Brunona Schultza, czy pokręcona lingwistycznie twórczość Mirona Białoszewskiego – wszystko to polecam w ciemno każdemu czytelnikowi akcji.

Moim szczególnie ukochanym pisarzem, a zarazem takim, którego uważam za najwybitniejszego spośród żyjących polskich powieściopisarzy, jest Wiesław Myśliwski. Jego powieść „Widnokrąg”, za którą otrzymał Nike jest absolutnie powalająca. To jedyna książka, po przeczytaniu której, nie mogłem dojść do siebie przez długi czas. Dziewięć pierwszych rozdziałów to przygotowanie na spotkanie z ostatnim, dziesiątym, który dosłownie zwala z nóg. Czytałem też „Kamień na kamieniu”, „Traktat o łuskaniu fasoli” oraz „Nagi sad” i są to rzeczy niezapomniane. Mega zaskoczeniem i wielką radością była dla mnie wiadomość, że Myśliwski wydał kolejną – i niestety chyba już ostatnią – powieść „Ostatnie rozdanie”. Myślałem, że po „Traktacie…” nie zdąży już nic napisać. A tu taka niespodzianka! Właśnie trzymam ją w rękach i zaczynam kolejną filozoficzną podróż. Zajawka totalna.

Bardzo cenię też Czesława Miłosza, a zwłaszcza jego poezje, tryptyk „Wiara”, „Nadzieja”, „Miłość”, tłumaczenia poezji haiku, odwołania do „Ludzi wydrążonych” T. S. Elliota… To twórca romansujący z buddyzmem, kulturą zen, która – za sprawą filmów Yasujiro Ozu – jest mi szczególnie bliska. Swego czasu uwielbiałem wiersze Krzysztofa Koehlera, a szczególnie te prywatne, intymne, jak choćby zbiór „Na krańcu długiego pola”. Ja w ogóle lubię sztukę taką bardziej wsobną, intymną, nie jakąś wielką, narodową. To nie dla mnie. Za to też uwielbiam klimatyczną poezję Leśmiana, zwłaszcza wiersz „Dwoje ludzieńków”, który jest niesamowicie wzruszający.

Wspomnę też o znanym i cenionym japońskim pisarzu Harukim Murakamim. Czytałem jego „Koniec świata i hard-boiled wonderland”, powieść nieco fantasy, ale taki bardziej realizm magiczny, a z drugiej strony mistyczną, filozoficzną. Znakomite. A na koniec mistrz Marquez i jego „Sto lat samotności”. Nie czytałem lepszej powieści literatury światowej. Realizm magiczny, który lubię także w filmie (Jakimowski), filozofia bytu. To jest chyba to, co pociąga mnie w sztuce najbardziej. I słychać to chyba w „Legendach płynących z tych okolic”, które nagrałem z Zaginionym na bitach Kłapuha.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

1 komentarze:

Grawitacja

"Grawitacją" byłem mocno zaciekawiony już od czasu, gdy pierwszy raz zobaczyłem jej trailer. Pomyślałem sobie: "hej, na ten film MUSZĘ pójść!". Powtarzałem tę frazę głośno za każdym razem, gdy miałem okazję widzieć ponownie wspomniany zwiastun z jakimś znajomym obok. Ostatecznie udało mi się na "Grawitację" skoczyć w najlepsze miejsce do oglądania filmów, czyli kina IMAX. Jak ostatecznie wypada ta intrygująca produkcja?


Cała fabuła (no, poza jedną sceną) została umiejscowiona w kosmosie. Nad nowymi instalacjami nadziemnymi pracuje trójka astronautów - doktor Ryan Stone (Sandra Bullock), wieloletni podróżnik kosmiczny, Matt Kowalsky (George Cloone) oraz niejaki Shariff (głos podkłada mu Paul Sharma, raz również widać jego twarz na fotografii). W pewnym momencie ich miejsce pracy staje się ofiarą krążących wokół Ziemi z ogromną prędkością szczątków satelity. Doktor Ryan zostaje trafiona i samotnie odpływa w przestrzeń kosmiczną, mając w zanadrzu jedynie resztki tlenu.

Okej, powiedzmy sobie szczerze - ten film nie niszczy fabułą. Niby sam koncept na nią jest bardzo nowatorski, ale po jakimś czasie zaczynamy widzieć liczne schematy, na jakich opiera się całość. Gdyby przenieść tę historię na Ziemię, dostalibyśmy produkcję, która nie wyróżniałaby się zbytnio z tłumu innych. W "Grawitacji" nie o scenariusz jednak chodzi.

Co więc jest głównym motorem napędowym całości? Kosmos. Efekty i ujęcia w tym filmie po prostu miażdżą i deklasują pod tym względem dziewięćdziesiąt dziewięć procent innych tworów. Dopieszczone zostało tu wszystko - od samych stacji kosmicznych, przez otchłań wszechświata, na wybitnym widoku na ziemię kończąc. Wszystko to przedstawione zaś zostało cholernie dobrymi ujęciami, łącznie z tymi pierwszoosobowymi. Przy takiej produkcji nie mogło też zabraknąć trójwymiaru. Jeśli przestaliście wierzyć w jego sens w kinematografii - "Grawitacja" prawdopodobnie zmieni Wasze zdanie na ten temat.

Niestety, poza fantastycznymi efektami i ujęciami film ten nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Może to ja liczyłem na zbyt dużo, ale "Grawitacja" ostatecznie nie przemówiła do mnie. Mam za to wrażenie, że zbyt wiele razy ten film próbuje udawać ambitne dzieło, podczas gdy zdecydowanie do takowego mu daleko. Słyszałem opinię, że twór dwójki Cuarónów potrafi niektórych w jakiś sposób ująć i wzruszyć. Mnie bardziej poruszyły niektóre trailery innych filmów, pokazywane przed pełnoprawnym seansem. Serio.

W kwestii aktorstwa zdecydowanie muszę pochwalić Clooneya. Pomimo tego, że trudno tutaj tak naprawdę doszukiwać się czegokolwiek wybitnego, to George po prostu dobrze spełnił swoją rolę i przyjemnie się go słuchało (bo twarz widzieliśmy dość rzadko). Sandra Bullock zagrała natomiast tak sztucznie, że miałem kilka razy ochotę zrobić facepalm. Nie wiem, czy to wina napisanych jej odgórnie dialogów, czy po prostu samej aktorki, ale w porównaniu z Clooneyem jest naprawdę kiepsko. Facet, który wymyślił, żeby bohaterka mówiła sama do siebie i zlecił tę rolę Bullock, powinien dostać siarczystego kopa w jaja. 

Mimo wszystko, na "Grawitację" iść warto. Z ciekawości oraz dla efektów i ujęć. Tylko zróbcie to teraz - zanim skończy się jej emisja w kinach. Ten film na typowym telewizorze straci naprawdę sporo. Idźcie więc tam, gdzie dostaniecie największy możliwy ekran. Jeśli macie możliwość - IMAX będzie zdecydowanie dobrym wyborem. Kina studyjne z kolei ewidentnie odpadają.

0 komentarze:

Pociągowe inspiracje

Ten tydzień z tekstów "normalnych" (w znaczeniu - nie przypisanych do żadnej regularnej serii) rozpoczął wpis na temat tramwajów. Zakończyć postanowiłem go więc z kolei postem mówiącym o... pociągach. Kolejnym jakże ważnym w życiu człowieka środkiem transportu. To o co w ogóle z tymi pociągami chodzi?

One po prostu cholernie inspirują. Serio, nie znam bardziej efektywnego pod tym względem pojazdu. Każda pociągowa podróż równa się w moim przypadku uzyskaniu ogromnej garści nowych pomysłów. W większości blogowych, trudno by było inaczej, jednak nie tylko pomysły na teksty przychodzą mi do głowy podczas przemierzenia Polski.

Te pierwsze jednak szczególnie uwidaczniają się podczas każdej wyprawy koleją. W ostatni weekend przebyłem Polskę z prawie jednego końca na drugi. Z Krakowa pod Olsztyn w piątek i z powrotem w niedzielę. Jakieś dziewięć godzin jazdy w każdą stronę. Łącznie prawie dwadzieścia. Dwadzieścia długich godzin, ale i jakże inspirujących!

Trudno mi powiedzieć, cóż też takiego jest w tych pociągach, że dostarczają pomysłów w ilościach naprawdę hurtowych. Może chodzi o fakt możliwości spotkania naprawdę przeróżnych ludzi? Aż przypomniał mi się nietypowy post sprzed paru miesięcy, w którym opowiadałem o człowieku spotkanym właśnie w pociągu. Różnorodność osobników podróżujących przez Polskę jest naprawdę niesamowita.

Może jednak chodzi o to wyciszenie się? Tak, wiem - w pociągach regionalnych co chwilę słychać cholernie głośne odgłosy, sugerujące, że pojazd za parę minut rozpadnie się na kawałki. Mówię jednak o tej możliwości odejścia od ciągłego zabiegania w codziennym życiu. W pociągu cały czas jesteśmy bowiem w jakiś sposób "przygwożdżeni" do przydzielonego nam miejsca. Przez to mamy wreszcie czas na oddanie się własnym myślom, tym zakrytym przez inne podczas normalnych, pracowitych dni.

W ciągu tej ostatniej, weekendowej podróży, wpadło mi do głowy około dziesięciu pomysłów na blogowe teksty. Niestety - jak zwykle pomyślałem w duchu, że na pewno je zapamiętam i chociażby hasłowe zanotowanie ich nie jest konieczne. Teraz jednak w głowie pozostały mi tylko trzy czy cztery. Znając jednak mój dziwaczny umysł, również i te zapomniane kiedyś ponownie zaświtają mi w głowie.

Teoretycznie mógłbym pisać te teksty od razu, w końcu przed sobą zawsze mam wizję ogromu czasu do spędzenia w pociągu. Pisać podczas takich podróży jednak nie potrafię. "Nauczyłem się" ostatecznie czytać książki w pociągach, ale tworzenie tekstów wciąż jest dla mnie strasznie uciążliwe. Nic nie zastąpi własnego łóżka, laptopa i kubka gorącej herbaty/kawy czy butelki zimnego piwa obok.

Jeśli też szukasz w życiu inspiracji - nie unikaj kontaktu z pociągami. A gdy już będziesz nimi podróżował, nie skupiaj się na ciągłym zapełnianiu sobie czymś czasu. W pewnym momencie odłóż książkę, magazyn czy empetrójkę. Zamiast tego zacznij obserwować pociągowy świat, pozwól myślom swobodnie płynąć. Nie musisz być blogerem, pisarzem czy kimkolwiek tego typu, by wyciągnąć inspirację z kolejowej podróży.

Źródło: Flickr.com

5 komentarze:

Święty chaos - pierwszy na świecie audioserial

Od kilku dni w sieci powoli krąży informacja na temat pierwszego (podobno) na świecie... audioserialu. Co więcej, produkcja ta została w całości stworzona przez Polaków! Ja na wspomniany news natrafiłem dopiero w dniu wczorajszym, od razu jednak postanowiłem sprawdzić, z czym to się wszystko je. Dlatego dziś na blogu, specjalnie dla Was, moje wrażenia na gorąco z pierwszego odcinka, który skończyłem przesłuchiwać raptem paręnaście minut temu.

Na początek tym razem o samej formie udostępniania tego ciekawego projektu. Pierwszy sezon ma składać się z czternastu odcinków, wypuszczanych co tydzień. Każdy z nich trwać będzie około dwudziestu pięciu minut. Jeden epizod to wartość raptem czterech złotych, można już jednak spokojnie zakupić całość za trzy dyszki. Wydaje mi się to ceną bardzo przyjemną, dlatego postanowiłem od razu zaryzykować i zaopatrzyłem się w "abonament". Czy to opłacalne? O tym przekonamy się dopiero pod koniec sezonu.

Po pierwszym odcinku trudno mi na razie mówić, o czym traktuje fabuła, jest on bowiem jedynie swoistym wprowadzeniem w świat audioserialu. Z niego oraz z informacji prasowych, wnioskuję jednak, że całość będzie kręciła się wokół bohaterki, będącej tajną agentką CIA. Zwerbowaną do nowej misji w dość nietypowych okolicznościach. Dokładne informacje warto jednak poznać samemu podczas słuchania.

Pierwszy epizod kręci się mocno wokół konfliktu między Amerykanami a terrorystami muzułmańskimi. Trudno jednak wnioskować mi już teraz, czy w takich klimatach rzeczywiście będzie utrzymana reszta serialu. Ja byłbym z takiego przebiegu spraw zadowolony, ale końcowe dialogi nie sugerują konkretnie takiego kierunku. Nigdy nie wiadomo, co twórcy scenariusza, panu Cezaremu Harasimowiczowi, dokładnie chodzi po głowie.

Cieszy mnie fakt, że "Święty chaos" jest produkowany na modłę współczesnych słuchowisk, nie natomiast typowych audiobooków czy klasyków pokroju "Jeziorany". Są więc liczne efekty dźwiękowe, muzyka (dość typowa dla tematyki konfliktów USA-islamscy terroryści, ale pasująca do klimatu) i oczywiście pokaźna ekipa aktorska. Przez cały serial mają przewinąć się takie postaci jak Grażyna Wolszczak, Robert Więckiewicz, Danuta Stenka, Marian Dziędziel czy Arkadiusz Jakubik. Narratorem jest zaś Krzysztof Czeczot. Jak na razie wszyscy z pierwszego odcinka spisali się bardzo dobrze, może poza panem z ostatniego dialogu, który brzmi trochę jak robot.

Co należy także pochwalić, to obrazowość całego słuchowiska. Harasimowicz dosadnie opisuje wiele elementów, dzięki czemu słuchaczowi łatwiej jest wyobrazić sobie całą sytuację w sposób, o jakim myślał scenarzysta. Słychać, że całość rzeczywiście była tworzona od razu z myślą o wersji audio, nie natomiast jako czysty tekst. Nie ma więc miejsca na różnorakie błędy związane z przystosowaniem tekstu do formy słuchowiska, co miało miejsce chociażby w przypadku audiokomiksu "The Walking Dead".

Ja na razie jestem pozytywnie do "Świętego chaosu" nastawiony. Oczywiście trudno wyrokować mi, jak będzie dalej, raptem po pierwszych dwudziestu pięciu minutach całości, ale ten nietypowy projekt zdecydowanie ma potencjał. Na razie nie widzę zbyt dużego szumu z nim związanego, jednak maszyna marketingowa powoli zdaje się ruszać i na dużych serwisach pojawiają się co chwila newsy chociażby na temat kawałka Meli Koteluk, nagranego specjalnie na potrzeby promocji "Świętego chaosu". Zachęcam Was do sprawdzenia chociażby pierwszego odcinka, a ja zapewne skrobnę jeszcze parę słów o tym audioserialu po zakończeniu jego początkowego sezonu.

2 komentarze:

Polacy przegrywają, lecz piłkę wciąż kochają

Wczoraj odbył się mecz piłkarski pomiędzy reprezentacjami Polski i Anglii. Jak można się było spodziewać - rodzimi zawodnicy batalię przegrali. Ponoć niektórzy naprawdę wierzyli w możliwość zwycięstwa Polaków, ja jednak tak optymistycznym prorokiem nie jestem. Prawda niestety bowiem taka, że od wielu lat nasza reprezentacja do najlepszych nie należy. Delikatnie mówiąc.

Wiele osób w sieci postanowiło jednak ostateczną porażkę rodaków w eliminacjach do Mistrzostw Świata wykorzystać do kolejnego narzekania na ogromne wsparcie ze strony naszego państwa właśnie dla piłki nożnej. Bo przecież można by kompletnie skasować dofinansowywanie dla niej i przerzucić pieniądze na inne sporty. Kto wie, czy nie przydałyby się one np. polskiej reprezentacji w curlingu? To całkiem możliwe, czy jednak takie wspieranie niszowych sportów rzeczywiście dałoby efekty równe tym płynącym z piłki?

Od wielu lat nie oglądam ani meczów reprezentacji, ani żadnych Lig Mistrzów. Jedyny kontakt z piłką nożną mam ostatnio przy okazji okazjonalnego grania w "FIFĘ" czy "Football Managera". Mimo tego, jestem świadom faktu, że jest to wciąż nasz sport narodowy. Nota bene, chyba jedyny, który ludzie kochają wciąż mimo licznych porażek rodzimej reprezentacji. I chyba jedyny, który tak mocno potrafi Polaków z jednej strony zjednoczyć (gdy rodacy grają z "obcymi"), a z drugiej podzielić (gdy mamy do czynienia z klubowymi derbami).

Ma nasz kraj również swoje chwilowe miłostki. Przez wiele lat uwielbiano dzięki Małyszowi skoki narciarskie. Dziś ponoć ktoś je wciąż ogląda, choć na pewno Stochowi nie udaje się porwać takich tłumów jak Adamowi. Była też Formuła 1. Przed Kubicą mieliśmy jedynie garstkę prawdziwych fanów, śledzących każdy wyścig na antenie TV4 (wcześniej to chyba na Canal+ puszczali). Gdy do akcji wkroczył Robert, nagle pojawiło się mnóstwo ekspertów od słynnych bolidów. Dziś natomiast mamy tenisa z Radwańskimi i Janowiczem.

Jedynym sportem, który od sporej ilości lat cieszy się mniej więcej podobnym zainteresowaniem, wydaje się być siatkówka. Częściowo pewnie wynika to z faktu swego czasu ogromnych zwycięstw Polaków (zarówno kobiet, jak i mężczyzn) w tej dyscyplinie. Jednak nawet pomimo ostatnich porażek, siatkówka wciąż ma swoją konkretną, stałą grupę fanów. Wciąż jednak daleko ich entuzjazmowi do ilości "kurw" i "sędziów chujów" hukających z ust kibiców podczas meczów piłkarskich.

Nasz kraj ma w sobie mocno wszczepioną piłkę nożną. Nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Ludzie kochali ekipę Kazimierza Górskiego, potem zespół Antoniego Piechniczka. W moim pokoleniu każdy dzieciak za młodego jarał się piłką nożną. Ja sam, choć dziś daleko mi do tego sportu, znałem około 2000 roku całe składy Realu Madryt i reprezentacji pod wodzą Jerzego Engela. Gdy patrzę na dzisiejsze dzieciaki z podstawówki - one również jarają się piłką nożną. Może kiedyś, podobnie jak ja, odpuszczą sobie, może zaś będę tymi czterdziestolatkami, którzy każdy mecz przeżywają z piwem i pilotem w ręku. Wciąż jednak futbol na jakimś etapie ich życia jest ważnym aspektem.

Polacy kochają piłkę nożną. Niezależnie od tego, w jakim stanie jest polska reprezentacja. Tu już nie chodzi o wyniki, a o emocje, iskierkę nadziei, chwilę odpoczynku od codziennego świata oraz... przyzwyczajenie. Jasne, możemy przerzucić całe pieniądze z PZPN na zawodników curlingu czy bilardu artystycznego*, ale po co? Ludzie od lat wolą od wszystkiego innego piłkę nożną. A to, że znajdzie się kilku "opiniotwórczych" internautów, którzy tego sportu nie lubią, czym lubią się pochwalić innym? Sorry Winnetou - większość ma Waszą opinię w dupie.

* Z całym szacunkiem zarówno dla curlingu, jak i bilardu artystycznego. Widziałem kilka rozgrywek obu tych sportów i naprawdę mnie wciągnęły! Nie można jednak zaprzeczyć, że są to sporty raczej niszowe.

Źródło: Flickr.com

0 komentarze: