Raperzy czytają #90 - T.O.M.S

Długo musieliśmy czekać na kolejny odcinek "Raperzy czytają" - ostatni pojawił się przecież pod koniec lutego. Niezmiernie miło mi jest więc ponownie przywitać Was w tym wyjątkowym rapowo-książkowym kąciku i to jego okrągłym, dziewięćdziesiątym epizodzie!

A kto tym razem jest gościem akcji? T.O.M.S. Na pierwszy rzut oka wielu z Was może wydawać się, że jest to zupełnie nowa postać na polskie scenie rapowej. Jednakże nic bardziej mylnego! T.O.M.S zajmuje się muzyką od roku 2006, nie tylko jako raper, ale i producent. Ja ostatnio dość mocno chwaliłem go na fanpage'u MajkOnMajk, z racji tego, iż zaintrygował mnie się jego ostatni album - "hold that thought". Płyta ta to bardzo świeże spojrzenie na hip-hop, z licznymi podśpiewkami i nie do końca rapowymi podkładami. Całość możecie przesłuchać TUTAJ

T.O.M.S w swojej twórczości dość często nawiązuje do literatury, postanowiłem go więc przy okazji podpytać o fascynacje książkowe. Co raper ma do powiedzenia na ten temat?

Jako dzieciak czytałem sporo, choć niewiele lektur szkolnych. Robiliśmy wyścigi z chłopakami z klasy, kto więcej przeczyta tytułów z osiedlowej biblioteki. Ja głównie jarałem się kolejnymi historiami "Przygody Trzech Detektywów" Hitchcocka. 

Czytanie książek odbywa się u mnie falami, tak samo jak hurtowe oglądanie filmów, nadrabianie zaległości z muzyki, pisanie tekstów, robienie bitów - to wszystko odbywa się przez pewien okres, dopóki się nie zmęczę i nie przerzucę na inną opcję z listy. Przy ostatniej fali "wjechałem" do pewnego antykwariatu internetowego i nakupowałem sobie książek za grosze - dzięki temu czytam teraz np. "Naszego człowieka w Hawanie" Grahama Greena, ale jednak nie za bardzo czas na to pozwala. Ostatnie, co przeczytałem w całości, to "Wiśniowy Blues" James'a Lee Burke'a - w ogóle lubię historie samotnych facetów, którzy mają jakieś ważne zadanie do wykonania, a oba wyżej wymienione tytuły opowiadają o takich typach. Obaj jeszcze mają córkę i muszą pogodzić życie zawodowe, rodzinne i "misyjne".

Mój ulubiony pisarz ostatnimi czasy, to peruwiański noblista Mario Vargas Llosa. Jego "Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki", to jedna z lepszych rzeczy, jakie czytałem w życiu - obszernie opisane życie peruwiańskiego tłumacza w Paryżu, od lat dziecięcych (jeszcze w Peru) po pełną dojrzałość i jego przerywany, burzliwy związek z ów niegrzeczną dziewczynką. Opisane są tu świetnie stany psychiczne tej kobiety, doświadczenia obojga, a w dodatku akcja rozgrywa się w różnych miejscach świata, co oczywiście ma niemały wpływ na bohaterów. Jak teraz to czytam podobny motyw jest z "Miłością w czasach zarazy", ale jednak to dwie zupełnie różne opowieści, choć obie bardzo dobre.

Inna powieść Llosy, którą chwilę przeżywałem, to “Pantaleon i wizytantki”. Nie jest to łatwa lektura - przynajmniej dla mnie nie była - bo przeplatają się w niej różne formy pisania, np. nieopisane dialogi - musisz się domyślać kto, co mówi. Cała książka opowiada o Pantaleonku Pantoja, który ma zorganizować legalny, wojskowy oddział kurew, ponieważ z amazońskich wiosek docierają sygnały o coraz częstszych gwałtach na mieszkankach ze strony stacjonujących tam żołnierzy. Trzeba tych żołnierzy odciążyć i zająć czymś innymi kobietami. Rewelacyjna lektura! 

Największe wrażenie wywarł na mnie "Ojciec Chrzestny". Na pewno to jak zrobili film stosunku do książki, bo najpierw przeczytałem powieść Mario Puzo, ale samo wyjaśnienie tak wielu tematów związanych z działaniem mafii i innych instytucji. Świetnie też ujęty jest klimat tamtych lat.

Trwały ślad na psychice zostawił na mnie "Rajski Ogród" Hemingwaya. Tak się złożyło, gdy to czytałem, że byłem bez pracy, była zima, zamulałem w opór przez większość czasu śpiąc lub czytając sobie właśnie o Davidzie Bourne - jak cudownie jest się oderwać z tą książką od rzeczywistości. Południowa Francja, lata 50., gdzie nie było nasrane internetami, telewizjami z każdego zakamarka, a ludzie się do siebie odzywali, nie tylko żeby zrobić im miejsce w autobusie. Pił sobie taki pisarz pół dnia whiskey z Perrierem, wino albo absynt, jeździł na plażę, gdzie się pieprzył z dwiema kochającymi go kobietami, z czego jedna z nich, to jego żona. Idealny obrazek, który nie ma szans na trwałe istnienie, o czym także "Ogród" opowiada. Kiedy ja to piszę, wydaje się jakąś banalną bajką, ale wszystko jest tak świetnie opisane, że nie czuć za grosz banału. 

Jest jeszcze jeden bardzo istotny tytuł. Byłem autentycznie wzruszony na końcu, bo to piękna historia o męstwie, o miłości do rodziny, do kobiety, do lwa, kurwa, do lwa (!) - o facetach i dla facetów, ale oczywiście nie tylko. To jest wyciskacz łez, ale żadna ckliwa opowiastka - ja nie jestem typem człowieka, który łatwo się wzrusza. "Stado" Williama Whartona - przeplatające się historie dwóch różnych facetów. Obaj przedstawieni jako młodzi chłopcy, ale czas akcji nie jest równoległy, więc u jednego obserwujemy jak dorasta i staje stajesz mężczyzną. Zresztą - co ja będę opowiadał. Jak przeczytasz i Ci się spodoba, to polecam też "Spóźnionych Kochanków". "Ptaśka" nie zmęczyłem jeszcze.

Rozpisałem się aż nadto, ale podaję jeszcze kilka tytułów wartych odnotowania:

"Grimus", Salman Rushdie - długa przeprawa przez aksjomaty, paradygmaty, postrzeganie czasu, wieku - ryje łeb, ale patrzysz potem szerzej.  

"Ślepa wierzba i śpiąca kobieta" - zbiór opowiadań Harukiego Murakamiego. Umilił mi naprawdę tragiczne bóle i żałosne chwile. Typ czaruje słowem - zapominasz o wszystkim, choć niekoniecznie przenosisz się w lepszy, cukierkowy świat. 

"Perkalowy dybuk" Konrad T. Lewandowski - polski kryminał - Łódź, rok jakoś 1929 - kozak i muszę przeczytać więcej.

I’m out. Eloha!

Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają" i chcesz być na bieżąco z nią oraz resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

5 komentarze:

Kung Fury

Najbardziej wyczekiwany film roku? Gdyby brać pod uwagę wyłącznie dane liczbowe - zdecydowanie nie. Pal licho tegoroczny trend na kontynuację znanych marek, począwszy od "Mad Maxa" (RECENZJA), przez "Jurassic World", na "Star Wars" kończąc. Wystarczy sobie przypomnieć, jak bardzo kina oblegane były w Walentynki, kiedy to swoją premierę miało niesławne "50 twarzy Greya". 

Ale "Kung Fury" wyczekiwano w wyjątkowy sposób. Każdy, kto choć trochę zainteresował się tym projektem, nie znalazł się przypadkowo w polu rażenia jego hype'u. To produkt skierowany do konkretnej grupy docelowej, do pewnych wyjątkowych osób, dla których taki tytuł miał być istnym spełnieniem marzeń. I już teraz mogę powiedzieć jedno: ten film jest jeszcze lepszy niż oczekiwano.


"Kung Fury" to prawdziwy znak czasów dla internetu tu i teraz. Po pierwsze, film został stworzony dzięki wsparciu ludzi z całego świata, którzy wpłacali swoje pieniądze poprzez słynny serwis crowdfundingowy - Kickstarter. Po drugie, produkcja ta łapie kolejnych fanów za pomocą najprostszego i chyba coraz bardziej widocznego w naszym świecie elementu - nostalgii. 

Raptem trzydziestominutowa produkcja jest przeniesieniem widza prosto do lat osiemdziesiątych i tamtejszych filmów akcji. Jest wszystko to, czego wielu mogło brakować - kung fu, wyjątkowe, kanciaste fury, absurdalni bohaterowie i te słynne, synth-popowe dźwięki, których dziś nikt już na serio nie wybierze do swojej produkcji. No właśnie - bo "Kung Fury" zdecydowanie nie jest tworem robionym na serio. Dostaliśmy po prostu najpiękniejszy pastisz złotej ery filmów akcji, jaki tylko mogliśmy sobie wyobrazić.


Nie wierzycie? Cóż, łapcie więc parę motywów, jakie znajdziecie w "Kung Fury": 

dinozaury strzelające z oczu laserami
Adolf Hitler znający kung fu
kobiety-wikingi z wielkimi giwerami
policjant z głową Triceratopsa
informatyk z fryzurą "na czeskiego piłkarza"



Uwierzcie mi - tego jest jeszcze więcej. Do tego dorzucone zostały przesuche dowcipy, które w połączeniu z resztą filmu doprowadzają widza do tarzania się ze śmiechu po podłodze. Ach, no i jeszcze kwestie wizualne - na cały film zostały nałożone postarzające całość filtry, a do tego postaci wyglądają tak, jakby grały na statycznym, rozdzielnym od reszty sceny tle. ESENCJA LAT OSIEMDZIESIĄTYCH!

Czujecie się zainteresowani? W takim razie to film zdecydowanie dla Was. Całe "Kung Fury" to niesamowicie intensywna krótkometrażówka, która nie pozwala oderwać oczu od ekranu choćby na sekundę. I tak naprawdę tylko jeden konkretny minus można dostrzec w całości - widać, że twórcy mieli pomysł, który pasował do konwencji filmu pełnometrażowego. Miejmy więc nadzieję, że sukces "Kung Fury" pozwoli na stworzenie o wiele dłuższego projektu tego typu.

A tymczasem - zachęcam do oglądania. Od 28 maja, na YouTube, zupełnie ZA DARMO.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Wierzę w jednorożce

Dobry tytuł filmu to podstawa sukcesu. Czasem wystarczy do nazwy swojej produkcji wrzucić słowo "miłość", by w kolejkach na jego projekcję przepychały się tłumy zakochanych par. Można też jednak być trochę bardziej ambitnym i opracować tytuł o wiele bardziej zaskakujący i - co najważniejsze - intrygujący. Za taki niewątpliwie można uznać "Wierzę w jednorożce".


Davina jest dziewczyną, z którą na pewno wiele nastolatek może się utożsamiać. Nie jest jakimś totalnym outsiderem, ale nie należy też do żadnej paczki modnych ludzi. W samym filmie poznajemy właściwie tylko jedną jej przyjaciółkę - kto wie, może tylko tę jedną ma. Wolny czas spędza w domu, opiekując się chorą matką i uciekając od normalnego życia do świata fantazji, pełnego jej tylko znanych tajemnic.

Davina zakochuje się w trochę od siebie starszym chłopaku - takiej uwspółcześnionej wersji metalowca, z długimi włosami, deskorolką pod pachą i mieszkającego w ciemnym, brudnym pokoju. Jakimś cudem cicha dziewczyna również przykuwa uwagę swojego wybrańca, dzięki czemu oboje kończą trzymając się za ręce i namiętnie całując. "Wierzę w jednorożce" to przede wszystkim podróż tej dwójki w nieznane old-schoolowym samochodem chłopaka, korzystająca z motywu nastoletniego love story, ale wychodząca poza typowy kontekst tego typu historii.


Ani nie jest to film pozytywny, ani też negatywny. W "Wierzę w jednorożce" łączą się takie typowe piękne momenty, które człowiek zapamiętuje do końca życia z takimi, które będziemy usuwać w jak najdalsze zakamarki naszej pamięci. To nastoletnie love story, które wyjątkowo mocno zbliża się do tego, jak może naprawdę wyglądać pierwsza miłość.

Oryginalności "Wierzę w jednorożce" dodaje klimat amerykańskiej, słonecznej prowincji i wyjątkowe przerywniki związane z wyimaginowanym światem Daviny. Historie z prawdziwego świata zostają przełożone na magiczne opowieści w jej wyobraźni, pełne bajkowych zwierząt i bestii. Ręcznie robione maskotki jednorożca i reszty zgrai zostały uszyte z materiałów należących do odpowiadających im w filmie postaci, a do tego wszystkie tego typu scenki nagrano metodą animacji poklatkowej. Wygląda to naprawdę świetnie i jest jedną z rzeczy najbardziej cieszących w tym filmie oko.


Oczywiście - nie jest to na pewno twór idealny. Mam kilka mniej lub bardziej istotnych przytyków w stronę "Wierzę w jednorożce", dotyczących w szczególności potraktowania po macoszemu paru wątków. Zostają one nakreślone w scenariuszu, po czym nagle znikają i już nie powracają. Najgorsze jest chyba takie porzucenie motywu chorej matki, co jednak w jakiś sposób wyjaśnione zostało przez reżyserkę filmu. Umieściła ona bowiem w tej roli swoją własną rodzicielkę, również przykutą do wózka, która jednak poza problemami fizycznymi ma także te związane z psychiką. To niestety spowodowało problem w pociągnięciu dalej motywu matki, choć miał on w zamierzeniach grać o wiele większą rolę w filmie.

Jakim jednym słowem można określić "Wierzę w jednorożce"? Uroczy. Niepozbawiony błędów, z kilkoma nudniejszymi fragmentami, ale mimo wszystko uroczy i przyciągający wzrok. Zapamiętam go na dłuższy czas i będę polecał innym, tym bardziej, że jestem ogromnym zwolennikiem i propagatorem amerykańskich filmów indie o nastolatkach. 

A na koniec zdjęcie z reżyserką tejże produkcji. Oczywiście - koniecznie z rogami jednorożców!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wszystkie teksty związane z festiwalem PKO Off Camera znajdziesz TUTAJ.

1 komentarze:

Order Uśmiechu Pogrzebowego


Gdybyście usłyszeli nazwisko Christophera Evan Welcha - o czym byście pomyśleli? Cóż, tak szczerze mówiąc - prawdopodobnie o niczym. Mógłbym Wam podpowiedzieć, że był to aktor, ale pewnie i tak nic Wam by nie zaświtało w głowach. I mnie to ani trochę nie dziwi! Bo - z całym szacunkiem dla Welcha - nie ma on na koncie wielkiej kariery filmowej.

Ja sam kojarzę go wyłącznie z jednej produkcji - serialu "Silicon Valley". Gdyby nie to show (o którym pisałem zresztą TUTAJ), prawdopodobnie nigdy by mi ten człowiek nie zapadł w pamięć. A tak dostał swoją rolę, która mogła się spodobać i na pewno była w pewien sposób charakterystyczna. I może nawet załatwiłaby mu ona jakąś większą rozpoznawalność i niezły dopływ gotówki, gdyby nie fakt, że Christopher... zmarł.


Drugiego grudnia Anno Domini 2013 Welsh dostał śmiertelnego ataku serca, co mogło być związane z jego trzyletnią walką z rakiem. Cztery miesiące przed tym, jak "Silicon Valley" w ogóle pojawiło się na ekranach naszych telewizorów czy komputerów (chociaż nagrane już było w całości). Był smutek, bo Christopher dał tu z siebie naprawdę dużo i wielu było takich, co zwiastowało, że gdyby Welsh żył, mogłaby to rzeczywiście być rola, która wybiłaby go gdzieś wyżej. Smutek jednak okazał się chyba jeszcze większy, gdy serial przedłużono na kolejny sezon, a Christophera na ekranie miało zabraknąć.

Scenarzyści mieli trudny orzech do zgryzienia. Tym bardziej, że postać grana przez Welsha była jednak dość istotna w kontekście drugiego sezonu "Doliny Krzemowej". Mogli to rozegrać na wiele mniej lub bardziej fajnych sposobów. Postawili ostatecznie na rzecz prostą - postać Welsha uśmiercili. Tak po prostu, w pierwszym odcinku, w pierwszych minutach. Zrobili to jednak w sposób wyjątkowy - za pomocą humoru.

Nie wiem, czy Christopher ucieszyłby się na widok tego odcinka. Czy pasowałoby mu opieranie jednych z najlepszych żartów w epizodzie na śmierci postaci, która wynikała bezpośrednio z jego własnego odejścia z tego świata? Czy polubiłby przezabawne przepychanki na jego serialowym pogrzebie? Według mnie jednak twórcy "Silicon Valley" oddali mu piękny hołd, jakiego wielu bardziej znanych aktorów mogłoby pozazdrościć. I ja sam chętnie przyjąłbym do wiadomości, że ktoś mi podobne pożegnanie załatwi.



Moja Rodzino, moi Przyjaciele, Znajomi i wszyscy inni, którzy kiedyś mieliby tę (nie)przyjemność pojawienia się na moim pogrzebie - uśmiechajcie się na nim. Zróbcie z tego jakąś bekę, nie wiem - załatwcie cygański zespół, zróbcie wyścigi na trumnach, coś takiego. Pogrzeb z przymrużeniem oka na pewno byłby dla mnie lepszym pożegnaniem z Wami niż smutek, płacz i zgrzytanie zębów. 

Bo czy ja Wam swoim życiem daje przykład do bycia smutnymi? 

AJ DONT FINK SOŁ!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Jak muzyk z ulicy został kumplem gwiazdy


Słuchaliście nowej płyty A$AP Rocky'ego? Cóż, jeśli nie, to zacznijmy od pierwszej sprawy - posłuchajcie jej! Jest tak dobra, że jej wysoki poziom i przemyślana kompozycja wychodzi już przy pierwszym przesłuchaniu, a to wcale nie zdarza się tak często! "AT.LONG.LAST.A$AP" jest kolejnym świetnym przykładem na to, iż ten rok jest pod względem muzycznym wręcz wspaniały - nie tylko w kontekście amerykańskiego rapu.

Nie o całym albumie Rocky'ego dziś jednak będzie, a wyłącznie o pewnym jego pojedynczym elemencie. A element ten zwie się Joe Fox. Facet udziela się w aż pięciu kawałkach na "AT.LONG.LAST.A$AP" i w sporej mierze służy jako coś w rodzaju kontrastującego, śpiewanego przerywnika między partiami rapowymi. Na kartce taki układ brzmi trochę kiepsko, ale w praktyce wypada całkiem nieźle, dodając pewnej wyjątkowości każdemu z utworów (chociaż nie jest to pomysł totalnie oryginalny - podobne zabiegi stosował choćby Kanye na "Yeezusie"). Dodatkowo, głos Joe wykorzystywany jest trochę jak sample, imitując starość nagrania - również fajna sprawa.


Co bardziej zaintrygowani i lubiący wchodzić w szczegóły słuchacze, zapewne - podobnie jak ja -zaczęli się zastanawiać, kim w ogóle jest ten człowiek. Poza nim pojawiają się na płycie Rocky'ego przecież wyłącznie osoby choć trochę rozpoznawalne w muzycznym światku. A Fox? Któż to taki? Nie słyszeliście o nim wcześniej? Cóż - ani trochę mnie to nie dziwi.

Oczywiście internety (i dziennikarze) szybko odkryły prawdę i w sieci można już odnaleźć trochę artykułów na temat tego całego Pana Foxa. Dokładniej zaś - w świetny sposób Joego przepytał słynny serwis Vice (KLIK). Dlaczego więc piszę o nim i ja? Bo - po pierwsze - gdy wystukuję te słowa na klawiaturze, o całej sprawie nie napisał jeszcze nikt z Polski. Po drugie - warto byłoby tę historię wyciągnąć z tłumu innych niusów, jakimi została ona przysypana na zagranicznych serwisach muzycznych. Po trzecie zaś - cóż... ja po prostu lubię fajne opowieści. A tę za taką na pewno można uznać.


Foxowi zasadniczo niezbyt powodziło się w życiu i by jakoś przetrwać, sprzedawał płyty z nagraną przez siebie muzyką. Pewnej nocy podbił z gitarą do dwójki kolesi, którzy byli dla niego kompletnie przypadkowymi osobami. Zapytał ich: "nie chcecie może kupić płyty?". Jeden z ich odparł mu na to: "a możesz mi coś zagrać?".

Joe zagrał cały kawałek i po wszystkim ponownie zapytał swoich słuchaczy o chęć zakupienia jego płyty. Ten sam facet, co poprzednio, powiedział: "nie, ale jedziemy do Starbucksa, a potem do studia. Powinieneś jechać i popracować z nami". Któż był tym tajemniczym mężczyzną? Sam A$AP Rocky.

Teraz Joe buja się ze słynnym raperem, nagrywa z nim, a nawet trochę u niego pomieszkuje. Historia trochę jak z bajki, prawda?

I trudno tak naprawdę jednoznacznie wyrokować, ile w tym wszystkim jest prawdy. Ale wiecie co? To nie jest ważne. Najważniejsze jest natomiast to, że dostaliśmy ciekawą historię, która praktycznie na sto procent ruszy jakoś karierę Foxa i za jakiś czas będziemy mogli słuchać jego solowej płyty. A że zapowiada się na materiał trochę taki rockowo-soulowy, jestem jeszcze bardziej na tak.


A czego uczy ta historia? Za cholerę nie wiem. Niby można to interpretować niczym współcześni badacze kultury, co to stwierdzają, że opowieść o Kopciuszku należy zdelegalizować, bo uczy ona, że cuda są tak naprawdę na wyciągnięcie ręki i do dostania bez większego angażowania się w daną sprawę. Z drugiej strony - przecież Joe jednak długi czas grał, szlifował swój warsztat muzyczny, a wreszcie nie bał się podejść do przypadkowych typów na ulicy i próbować im wcisnąć swojej płyty. Gdyby nie jego własna inicjatywa, pewnie dalej szwendałby się po wielkomiejskich ulicach w poszukiwaniu złamanego grosza.

Ciągle jednak - czyż to spotkanie Rocky'ego nie było po prostu cudem?

Zresztą - z cała historią skojarzył mi się pewien charakterystyczny, krakowski osobnik. Kto mieszka w tym mieście, na pewno zna pewnego długowłosego chłopaka w zimowej czapce, który zaczepia ludzi na Plantach i chce ich zainteresować swoją poezją. Czytaj - sprzedać im swój tomik. Robi to regularnie od bodaj dobrych paru lat, ale ciągle chyba niezbyt mu się ten biznes kręci. Może i on czeka jednak na swojego Rocky'ego, który pewnego dnia przyjdzie do niego i zaprosi na wspólny melanż, by potem załatwić mu fejm na cały świat?

Trzymam kciuki, koleżko.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Czemu ciągle widzę Wasze mordy?

Dałem Wam dwa dni. Mieliście ponad czterdzieści osiem godzin, by wywiązać się ze swojej obietnicy. Mieliście wyjechać na emigrację z Polski, bo prezydentem została inna osoba niż ta, na którą Wy oddaliście głos. Pytam się Was więc: dlaczego ciągle widzę Wasze mordy?

Na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
Czyżby do Waszych domów nie weszli jeszcze agenci WSI? Czyżby nikt nie skazał Was jeszcze za niechodzenie do kościoła? Czyżby nie odcięto Wam genitaliów tylko dlatego, że napisaliście kiedyś na Fejsbuku, że jesteście za in vitro? Czyżby z Waszych kranów ciągle płynęła ciepła woda, a w piekarni z samego rana dalej mieli Wasze ulubione, chrupiące bułki? 

Nie głosowałem na Dudę. Nie głosowałem również na Komorowskiego. Ba, powiem więcej: od zawsze byłem - i ciągle jestem - przeciwny Prawu i Sprawiedliwości.

Ale z każdym kolejnym głosem oburzenia i okrzykiem "wyjeżdżam na emigrację" rodem z ust gimnazjalisty, trzymam coraz mocniej kciuki, by Duda pokazał się z jak najlepszej strony. By odciął się całkowicie od kwestii pokroju Smoleńska czy wspomnianego już in vitro, a zamiast tego skupił się na sprawach naprawdę ważnych.

Może to zrobi, a może rzeczywiście - jak głosi wielu - okaże się po prostu marionetką Jarosława. Wtedy będziemy mogli zabrać się za krytykę i ewentualną emigrację, jeśli komuś tu rzeczywiście będzie aż tak źle. Ale ciągle nie spodziewajcie się, że wsadzą Was do więzienia za niechodzenie do Kościoła albo wrzucanie "no i ja się pytam człowieku dumny ty jesteś z siebie..." na Fejsbuka.

Może tak być.
Ale równie dobrze może tak nie być.
Obudziliśmy się w tym samym kraju - nic się nie zmieniło. I całkiem możliwe, że tak naprawdę niewiele zmieni się przez prezydenturę Pana Dudy. PO i PiS stosunkowo niewiele się różnią, szczególnie w porównaniu z postulatami, które wnosili kandydaci odpadli w pierwszej turze. A ten cały rzekomy "katoland"? W ciągu ostatnich lat Platforma nic nie zrobiła w kwestii, by się go pozbyć, więc niewiele się zmieni nawet wtedy, gdy do władzy dojdzie Jarek.

Warto zresztą wyraźnie zaznaczyć, że wybór Andrzeja Dudy na prezydenta w ogromnej mierze nie jest poparciem dla niego, a głosem przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu i Platformie. To po prostu żółta kartka dla ekipy dotychczasowego prezydenta - za lenistwo, skopaną od początku do końca kampanię wyborczą i absurdalne obietnice tuż po pierwszej turze, które mogły wywołać co najwyżej uśmiech politowania. Tym bardziej, że - powiedzmy sobie szczerze - prezydent w Polsce niewiele tak naprawdę może.

A ja ciągle widzę Wasze mordy, tylko teraz już powoli zapominacie o temacie. Zaszczekaliście na Fejsbuku, zebraliście kilka lajków, a ciągle nie udaliście się na tę Waszą wymarzoną emigrację. Mogliście to zrobić równie dobrze pięć lat temu - teraz nic się nie zmieniło. 

No, prawie - Pierwsza Córka jest chyba ładniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

8 komentarze:

Krótka playlista na Dzień Matki

Mam nadzieję, że nie zapomnieliście, że dzisiejszy dzień należy do Waszych Mam! Jeśli jakimiś cudem tuż po przebudzeniu nie obdarowaliście swoich rodzicielek choćby buziakiem czy szybkim telefonem, szybko to nadróbcie! Wielkie i wystawne prezenty nie są najważniejsze - czasem naprawdę wystarczy pamięć i bycie choć trochę mniejszym urwisem tego wyjątkowego dnia.

A może by tak uświetnić ten dzień również odpowiednią muzyką? Niekoniecznie puszczając "ten głupi hałas" mamom, ale po prostu włączając sobie odpowiednie dźwięki na słuchawkach i myśląc w duszy: "dzięki, Mamo". Dlatego też dziś, ode mnie dla Was i wszystkich Mam świata - specjalna, krótka playlista na Dzień Matki. 

Enjoy & get inspired!

Grafika na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
The Beatles - "Julia"

Zaczynamy od czegoś niezwykle klasycznego, ciągle jednak mającego w sobie sporo uroku. Nazwa i treść piosenki może trochę mylić, trzeba więc powiedzieć to wprost: to nie jest utwór o dziewczynie któregoś z Beatlesów. Tytułowa Julia to mama Lennona, która została śmiertelnie potrącona przez pijanego policjanta po służbie, gdy John miał raptem siedemnaście lat. Prosta, spokojna, acz w jakiś sposób wyjątkowa piosenka, wykonana wyłącznie właśnie przez Lennona.


John Lennon - "Mother"

"Julia" to oficjalnie kawałek Beatlesów, a nie solowy twór Lennona, w przypadku "Mother" mamy jednak do czynienia z trackiem wyłącznie autorstwa Johna. Choć tytuł sugeruje co innego, utwór ten opowiada nie tylko o matce, ale i ojcu artysty. Oboje opuścili go w dzieciństwie, dlatego na końcu John śpiewa: "Mama don't go, daddy come home".


Metallica - "Mama Said"

"Jak to niby Metallica śpiewa, jak to taki szatanistyczny zespół?!" - mogłoby powiedzieć wielu nieobeznanych w temacie ludzi. A jednak, "Mama Said" to spokojna ballada rockowa, wyjątkowo osobista dla wokalisty zespołu, Jamesa Hetfielda. Śpiewa w niej o swojej matce, która zmarła na raka, gdy artysta był jeszcze nastolatkiem.



'N Sync - "(God Must Have Spent) A Little More Time On You"

Trochę za dużo tej śmierci, jak na Dzień Matki, prawda? W takim razie zmieńmy trochę klimat! Tym razem pędzimy prosto do lat dziewięćdziesiątych i trafiamy na boysband, w którym swoją karierę rozpoczął sam Justin Timberlake. Jest trochę kiczu? Pewnie, dlatego najbardziej nań uczulonym zdecydowanie odradzam szczególnie sprawdzanie klipu. Poza tym jednak mamy całkiem radosną i wywołującą uśmiech piosnkę, która mogłaby właściwie traktować o fajnej dziewczynie, ale zadedykowana została właśnie Matkom.



Beyoncé - "Ring Off"

Jak mówią krytycy muzyczni - jedna z najbardziej osobistych kompozycji Beyoncé. Wypuszczona całkiem niedawno, bo jako bonus track na wydaniu deluxe ostatniego krążka Pani Carter. Radosna, trochę dancehallowa piosnka, która zdecydowanie wpada w ucho - szczególnie podczas ciepłych, letnich dni. No i - oczywiście - traktuje o Matce Beyoncé.



2Pac - Dear Mama

Chyba nie myśleliście, że pominę ten kawałek, prawda? To nie tylko jeden z najsłynniejszych utworów Tupaca, ale również jeden z najbardziej kultowych kawałków o Matce w całej historii muzyki. Nie znać tego klasyka, to po prostu wstyd!


Drake - "Look What You've Done"


Zdecydowanie jeden z moich ulubionych kawałków Drake'a. Nas w tym przypadku interesuje szczególnie jego pierwsza zwrotka, poświęcona właśnie Mamie Drizzy'ego. Druga i trzecia część utworu to bowiem z kolej opowieść o babce i wujku rapera. Piękna rzecz - szczególnie na powroty do domu w środku nocy.



Drake - "You & The 6"


Cały kawałek Matce Drake poświęcił natomiast na swoim ostatnim krążku, czyli "If You're Reading This It's Too Late". Nie jestem może wielkim fanem tego tracku, czuć w nim jednak zdecydowanie emocje i osobistość, które Drizzy tak często przelewa na swoje tracki. 



Kanye West - "Hey Mama"


Kto obserwuje MajkOnMajk od dłuższego czasu, ten na pewno wie, że jestem wręcz psychofanem Kanye. Nie mogło więc zabraknąć na tej liście jego radosnej piosnki prosto z płyty "Late Registration". Charakterystyczne sample i refren, który od razu zapada w pamięć - nie można nie polubić tego kawałka!



Kanye West - "Only One (feat. Paul McCartney)"

I jeszcze raz Kanye, tym razem w wydaniu trochę bardziej nietypowym. W tekście jednego z moich ulubionych kawałków tego roku West wkracza w rolę swojej Matki, która zmarła przed paroma laty. Z nieba śpiewa do Kanye, wypowiadając charakterystyczne słowa związane z córką rapera: "tell Nori about me" ("opowiedz o mnie Nori"). No i ten charakterystyczny, minimalistyczny klip w reżyserii Spike'a Jonze'a...



Sun Kil Moon - "I Can't Live Without My Mother's Love"

Najsmutniejszy człowiek Ameryki w jednym z najlepszych kawałków ze swej ostatniej płyty. Ballada, która wywołuje ciarki, uśmiech i smutek jednocześnie. "My mother is 75, she's the closest friend I have in my life".

Więcej o Sun Kil Moonie, czyli Marku Kozelku, przeczytacie TUTAJ.


BONUS
Gang Albanii - "Dla prawdziwych dam"

Potraktujcie ten kawałek jako swoisty bonus do naszej dzisiejszej playlisty. Z Gangu Albanii można się śmiać albo rzucać tej ekipie pogardę, ale jest coś pociesznego w tym, że obok tych wszystkich radosnych piosnek o ćpaniu i dymaniu znajdujemy track, w którym Popek śpiewa: "prawdziwa dama to Twoja Mama". Prawdziwe Mamy, nie żadne podrabiańce!


Playlistę znajdziecie także na Spotify - o TUTAJ. Jedyna różnica, to inna, symfoniczna wersja kawałka Beatlesów. 

A może Wy macie jeszcze jakieś przyjemne kawałki o Mamach, których nie ująłem w tym zestawieniu? Jeśli tak - podrzucajcie tytuły i linki w komentarzach!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

4 komentarze:

Panna Julia

Czy by obejrzeć adaptację sztuki, trzeba iść do teatru? Niekoniecznie! Dwa lata temu niesamowity sukces kasowy osiągnął Oscarowy film "Les Miserables" (RECENZJA), udowadniając, że do kin tłumy przyciągnąć może nawet musical. Ostatnio natomiast spore zamieszane wywołały "Tajemnice lasu", czyli kolejny musical, tym razem produkowany przez samego Disneya. Co więc dziś na MajkOnMajk? "Panna Julia", czyli filmowa wersja XIX-wiecznego dramatu.


Brzmi patetycznie? Staromodnie? Nudno? Cóż... jest w tym trochę prawdy. Mamy co prawda XXI wiek, ale nie znaczy to, że klasyczna sztuka została zmieniona w post-humanistyczną opowieść o cyborgach uprawiających seks na gruzach zniszczonego Nowego Jorku. Trzeba być przygotowanym na to, że "Panna Julia" to podejście do tego typu adaptacji równie klasyczne, co sam dramat. Dlaczego by jednak od razu uznawać to za rzecz złą?

Opowieść o mezaliansie szlachcianki i jej lokaja jest dokładnie tym, o czym myśli się, gdy pojawia się hasło "filmowa adaptacja dramatu". "Panna Julia" jest trochę taką sztuką graną w teatrze - tylko że przeniesioną na wielki ekran. Jest trochę staroangielskiego słownictwa, wyrzucanego przez aktorów z równie klasycznym, patetycznym tonem, są raptem trzy postaci pojawiające się na ekranie, a do tego cała fabuła toczy się w ciągu jednego dnia, w jednym zamku.


Jest też trochę takiego humoru, który wypływa z absurdalnej powagi niektórych scen. Nie wyczytasz z twarzy aktora, że w tym momencie powinieneś się teraz śmiać, ale mimo wszystko wybuchniesz rechotem. Jeśli chociaż uśmiechałeś się pod nosem, gdy w liceum czy tam gimnazjum czytałeś "Zemstę" Fredry - i "Panna Julia" poprawi Ci humor.

Niewątpliwie tego filmu nie oglądałoby się tak dobrze, gdyby nie trójka świetnie grających aktorów. Szczególnie główny duet sprawuje się znakomicie, grając rzeczywiście jak w najlepszych teatrach. Co jeszcze ciekawsze, ta aktorska dwójka to filmowe gwiazdy światowego formatu! Julia grana jest przez Jessicę Chastain ("Wróg numer jeden", "Interstellar"), a w lokaja Jeana wcielił się Colin Farrell (tak, ten znany w Polsce w dużej mierze dzięki związkowi z Alicją Bachledą-Curuś, a mający przecież na koncie sporo dobrych ról). Obu wspiera dodatkowo Samantha Morton, grająca dworską kucharkę.


"Panna Julia" zaskakująco dobrze broni się w starciu ze współczesnymi blockbusterami. Może to dlatego, że takie produkcje widuje się dziś rzadko, a to dodaje XIX-wiecznemu tworowi nutki oryginalności. Ale i sam dramat ma w sobie sporo wyjątkowości. To nie jest jakieś proste mezaliansowe love story, rodem z katowanych w liceum "arcydzieł" polskiej literatury, a twór skrywający pod tym niewinnym płaszczykiem naprawdę ciekawą i mocniejszą z każdą minutą historię.

Dwie godziny często w kinie potrafią się niemiłosierne dłużyć, nawet wtedy, gdy ekran zalewają wybuchy i strumienie krwi. Tu mamy do czynienia ze spokojną adaptacją dramatu, która przez te sto dwadzieścia minut potrafi porządnie przytrzymać widza przy ekranie. Warto obejrzeć - choć, oczywiście, nie jest to rada dla każdego. Ci jednak, którzy mają "Pannę Julię" docenić, niewątpliwie to zrobią po seansie.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wszystkie teksty związane z festiwalem PKO Off Camera znajdziesz TUTAJ.

0 komentarze:

Rodzina Borgiów

Bardzo możliwe, że Aleksander Borgia jest najbardziej uwielbianym przez popkulturę papieżem w historii. Dla Kościoła nie jest to raczej powód do radości, fani dobrych historii mają się jednak z czego cieszyć - historia jego pontyfikatu jest bowiem prawdziwą kopalnią kontrowersyjnych historii, o których można by bardzo długo opowiadać. W ostatnich latach historię całej rodziny Borgiów wykorzystali chociażby twórcy serii gier "Assassin's Creed" czy autorzy serialu "The Borgias". 

Warto jednak pamiętać, że swoistym prekursorem wprowadzenia papieskiej familii do popkultury był Mario Puzo, czyli autor słynnego "Ojca chrzestnego". Od dawna miałem ochotę zabrać się za jego "Rodzinę Borgiów", zawsze jednak coś mnie od tego odciągało. W ostatnim czasie odkryłem jednak audiobooki na Spotify, a wśród nich właśnie powieść Puzo. Teraz nie miałem już wymówki, by odmówić sobie przyjemności sprawdzenia dzieła tego słynnego pisarza.

Fabuła "Rodziny Borgiów" to dobre kilkadziesiąt lat historii kontrowersyjnego papieża i jego familii. Opowieść Puzo rozpoczyna się tuż przed wyborem Rodrigo na Ojca Świętego, gdy jego dzieci są jeszcze małymi brzdącami. Już wówczas jednak najstarszy Borgia ujął potomków w swym planie wiecznej kontroli Rzymu, a może nawet i całego świata. Co więc czeka nas na kolejnych stronach tej powieści? Całe mnóstwo intryg, tortur, zabójstw, wymuszeń, przekupstw, seksu, miłości i czego sobie tylko sobie zamarzycie. Borgiowie w ujęciu Puzo mieliby być bowiem swoistą "pierwszą włoską mafią".

Oczywiście - to nie jest historia w pełni prawdziwa, jakakolwiek relacja z zamierzchłych czasów. To przede wszystkim wciągająca, fabularyzowana opowieść, wykorzystująca historie, które naprawdę miały miejsce i postaci, które naprawdę istniały. Mimo tego, naprawdę sporo wiedzy można z tej powieści wyciągnąć. Podobnie jak "Assassin's Creed II" przynosił całą garść informacji na temat renesansowego Rzymu, "Rodzina Borgiów" wnosi do naszej pamięci wiele prawdziwych wydarzeń, podanych w przystępny i interesujący sposób. Część faktów jest co prawda przeinaczonych, ale to ciągle opowieść, która uczy lepiej niż niejeden podręcznik do historii.

I choć powieść Puzo rzeczywiście niesamowicie wciąga, mam wobec niej jeden zarzut - fabuła czasem pędzi tu zbyt szybko. Niektóre wydarzenia pojawiają się na chwilę, a autor po nich od razu przenosi nas kilka dni czy wręcz miesięcy do przodu. Szczególnie ma to miejsce mniej więcej w pierwszej połowie książki, która w dużej mierze dopiero tworzy tło dla prawdziwego sedna całej tej historii. Gdy natomiast akcja zwalnia do tempa, jakie znamy z większości powieści, "Rodzina Borgiów" potrafi czasem wręcz zachwycić - intrygującą fabułą, niesamowicie ciekawymi postaciami (nawet te drugo- czy trzecioplanowe dają radę!) i wreszcie porcją świetnych przemyśleń pod postacią wypowiedzi szczególnie Rodrigo Borgii, które można uznać za aktualne nawet i dziś.

Dlatego, chociaż chętnie widziałbym twór Puzo jako wielotomową sagę pokroju "Pieśni Lodu i Ognia", i tak nie mogę nie docenić, jak dobrą rzecz stworzył autor "Ojca chrzestnego". To wyjątkowa pozycja, która wielu może zainspirować. "Rodzina Borgiów" jest renesansowym "Ojcem chrzestnym" i "House of Cards" w jednym. Nie dosięga co prawda poziomu opowieści o mafijnej familii Corleone, ale niewątpliwie daje radę i jest dobrą książką właściwie dla każdego. Warto przeczytać...

... albo posłuchać. Za darmo. Na Spotify. O TUTAJ.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Dlaczego jechać na... Open'er

Dokładnie tydzień temu zapowiedziałem, że wezmę się za tworzenie specjalnych przeglądów dotyczących tegorocznych festiwali muzycznych w Polsce. Dlaczego? By pokazać ludziom, że nie powinno się patrzeć jedynie na główne dania i zespoły napisane największymi literami na plakatach. Czasem naprawdę warto po prostu znaleźć chwilę wolnego czasu i przesłuchać artystów, którzy pojawiają się na danym festiwalu. I zapewniam Was, że w praktycznie każdym przypadku znajdzie się powód, dla którego właśnie Wy powinniście się na to wydarzenie wybrać.

A od czego zaczynamy? Od zdecydowanie największego tego typu przedsięwzięcia w Polsce, czyli Open'era. Festiwal ten zaliczył w tym roku chyba rekordową ilość komentarzy pełnych narzekania na line-up. Czy słusznie? Moim zdaniem - zdecydowanie nie. Bo choć, owszem, zagrają tu radiowe gwiazdki pokroju Toma Odella, line-up Open'era zawiera w sobie o wiele ciekawsze rzeczy. Co na przykład?


Dźwięki z pazurem

Dużo osób zarzuca tegorocznemu Open'erowi rzekome przerzucenie się na rap i elektronikę, z porzuceniem z kolei klimatów bardziej rockowych. Błąd? A jakżeby inaczej. Jednymi z głównych propozycji festiwalu są przecież w tym roku choćby Kasabian, The Libertines czy The Vaccines. 


Cóż - te zespoły akurat mnie jakoś wielce nie interesują, ale i ja znalazłem sobie dawkę koncertowego pazura do posłuchania. Wpadnę na pewno na show ciągle zachwycającego Modest Mouse, a do tego chętnie sprawdzę, czy pod sceną kocioł zrobi się podczas gatunkowego miszmaszu od Enter Shikari. Całkiem przyjemne wydaje mi się także granie ekipy Eagles of Death Metal. Poznałem ich właśnie dzięki Open'erowej zapowiedzi, a ich Foo Fightersowe przygrywki naprawdę potrafią się spodobać.


A to jeszcze nie koniec interesującej muzyki z rockowymi powiązaniami! Postaram się być także na koncercie Kodaline, czyli grupie indie rockowych zamulaczy, którzy ciągle śpiewają o miłości, ale robią to naprawdę przyzwoicie (więcej pisałem o nich TUTAJ). No i jest jeszcze kolejna ekipa, której muzyką zainteresowałem się właśnie dzięki zapowiedzi ich występu na Open'erze - Alabama Shakes!


Czarne klimaty

Trzeba jednak przyznać, że rzeczywiście wyjątkowo dużo rapu w tym roku pojawi się na Open'erze. Przede wszystkim mowa o headlinerze, czyli Drake'u, który zastąpił zapowiedzianego wcześniej Kendricka Lamara. Dla mnie jest zamiana świetna, bo nie dość, że na Kendricku już byłem (i nie było to z perspektywy czasu jakieś hitowe show), to na dodatek zagra on w sierpniu w Krakowie. A Drake? Dla przypadkowych osób pewnie będzie to "komercyjne ścierwo". Dla wielu polskich fanów czarnego rapu jest to jednak zapewne najważniejsze show tego roku.



A Drizzy to przecież nie jedyna porcja amerykańskiego rapu na Open'erze. Gwiazdorsko wpadnie do Gdyni również A$AP Rocky, który na pewno pogra trochę kawałków ze swojej nowej, bardzo dobrze zapowiadającej się płyty. No i jest jeszcze coś - ekipa RATKING. Mało się o nich mówi w kontekście Open'era, chyba szczególnie dlatego, że w Polsce są oni bardzo słabo znani. Jednak niewątpliwie warto przesłuchać ich kawałki, bo chłopaki odwalają kawał naprawdę dobrej roboty.


Określenie "czarne klimaty" nie odnosi się jednak wyłącznie do rapu. W zdecydowanym top 3 wyczekiwanych przeze mnie koncertów Open'erowych jest bowiem jeszcze jedna gwiazda Afroamerykańska - D'Angelo. Jeśli jeszcze nie wiecie, kim jest ten muzyczny geniusz, koniecznie klikajcie TUTAJ i zakochajcie się w jego twórczości, póki macie jeszcze okazję wybrać się na jego koncert.


Pierdolnięcie

Jest rockowanie do pogo, jest rap do machania łapami. A co z typowymi bangerami do poskakania i cieszenia japy? Też będą! I to w naprawdę różnorodnym wydaniu! Na początek radiowa gwiazda, która praktycznie każdego zaraża energią - Major Lazer. Na jego show można wpaść bez znajomości choćby jednego kawałka, a i tak zabawa będzie bardziej niż przednia.



Co jeszcze? Chociażby The Prodigy, które zniszczy nam membrany uszne i skatuje nasze nogi przez wymuszanie ciągłego skakania. Poza tym duet Disclosure - ich "Latch" spowoduje prawdopodobnie jedną z największych ekstaz tłumu podczas całego Open'era. Ach, no i wreszcie chyba moi faworyci, czyli popieprzony i fantastycznie dziwaczny skład Die Antwoord!


Na klubowo


A skoro jesteśmy już przy elektronice, nie można nie wspomnieć o paru mniej znanych artystach, którzy przekształcą Open'era w imprezę rodem z najlepszych zagranicznych klubów. Tu zdecydowanie na przód wysuwa się Kaytranada, czyli fantastyczny producent, znany już nie tylko ze swoich świetnych remiksów, ale i współpracy z licznymi gwiazdami amerykańskiej sceny muzycznej.



Klimaty klubowe podtrzyma także choćby George Fitzgerald, a coś od siebie dorzuci również polska reprezentacja. Będzie projekt HV/Noon, będzie też chociażby projekt Martyny Kubicz, MIN t, który niewątpliwie doceni każdy fan minimalistycznej elektroniki.

Znane i lubiane

Wreszcie pora na artystów, których jakoś trudno mi było podporządkować do wcześniejszych kategorii, ale łączy ich jedno - są znani i przez wielu niesamowicie lubiani. Wspomnianego Toma Odella delikatnie odsuńmy na bok, zamiast tego wspominając bardzo ważną dwójkę tegorocznego Open'era: Cheta Fakera i Flume. Oboje z Australii, współpracujący ze sobą już nie raz. Podobno mają wykonań wspólne kawałki na jednej scenie - taka okazja może się już w naszym kraju nie powtórzyć!



Co poza nimi? Ostatni ulubieńcy radiostacji, czyli, po pierwsze, energetyczna ekipa Years & Years oraz autor wielkiego hitu o chodzeniu do kościoła, Hozier. Tego drugiego raczej będę unikał, natomiast, jeśli czas pozwoli, na tych pierwszych chętnie się wybiorę. Żeby się dobrze pobawić przy luźnej, wesołej muzyce - ot co.


No i jeszcze jedna propozycja z tej kategorii - Jose Gonzalez. To może być najbardziej senny koncert na całym Open'erze, ale mimo wszystko miło byłoby usłyszeć tak przyjemną dla uszu muzykę na żywo. Może tak puścić Jose na scenę o 4 nad ranem, coby ludziom do snu przygrywał?


Bardziej offowo


Wreszcie pora na udowodnienie, że tegoroczny Open'er to nie tylko mainstreamowe grajki dla gimnazjalistów. Do bardziej offowego grania, które niekoniecznie każdy musi pokochać, można zaliczyć właściwie już wspomnianego wcześniej D'Angelo. A co poza nim? Choćby Jonny Greenwood wraz z London Contemporary Orchestra. Uwspółcześniona muzyka klasyczna (jakkolwiek może to abstrakcyjnie brzmieć) od członka Radiohead, który współpracował z samym Pendereckim? Must-see, must-hear!



Poza tym - prawdopodobnie jeden z najbardziej wyśmiewanych zespołów offowych ostatnich miesięcy. O kim mowa? Oczywiście o Swans. Czy krytyka wobec ich muzyki jest usprawiedliwiona? O tym zadecydować już musi każdy sam. Skoro będzie okazja, ja sam chętnie sprawdzę, czy wytrzymam na ich specyficznym koncercie choćby pół godziny.


I jak? Dalej ktoś uważa, że Open'er to jednogatunkowy szit, który myśli tylko o fankach Toma Odella? A to przecież nie koniec artystów na tym festiwalu! By odkryć kolejne interesujące zespoły, trzeba już jednak samemu zagłębić się w line-up. I pamiętajcie - główny plakat nie zawiera nawet wszystkich zagranicznych artystów. "... and many more" na jego końcu jest zdecydowanie adekwatnym określeniem.

5 komentarze:

Mad Max: Na drodze gniewu


W postapokaliptycznym świecie czysta woda jest jak narkotyk. Gdy widzi się choćby jej kroplę u swojego sąsiada, chce mu się ją po prostu wyrwać, nawet wtedy, gdy koniecznym okaże się zabójstwo delikwenta. Dlatego Wieczny Joe rządzi swoimi podwładnymi właśnie za pomocą tego magicznego napoju. Raz na jakiś czas wylewa im trochę wody ze swojej obszernej, znajdującej się dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią bazy.

Swoich żołnierzy karmi natomiast opowieściami, które zamieniają go w ich oczach w Boga, swoistego Jezusa postapokaliptycznego świata. To Joe zapewni im zbawienie, pod postacią miejsca w Valhalli - wystarczy, że wojacy będą mu posłuszni. Muszą za niego walczyć, wykonywać rozkazy i bronić jego oraz jego bliskich - w tym grupy żon, które służą mu po prostu jako matki dla jego dzieci. Inna sprawa, że piękne niewiasty niekoniecznie mają ochotę spędzać noce w towarzystwie okropnego i obleśnego Joe. W sprytny sposób wymykają się więc z "pałacu" i uciekają pod przewodnictwem Furiosy (Charlize Theron) - dowódcy jednego z oddziałów żołnierzy Wiecznego. 

"Ale co z tytułowym Maksem?" - spytacie. Mad Max (Tom Hardy) to twardy facet, który wybiera samotną wędrówkę po postapokaliptycznej Ziemi. Jest targany wizjami z przeszłości, kierującymi często jego instynktem. Jakoś sobie radzi, ale pewnego dnia i jemu może podwinąć się noga. Zostaje pojmany przez sługusów Wiecznego Joe i oznaczony jako uniwersalny Dawca, czyli człowiek, który może przekazać swoją krew każdemu ze wspomnianych żołnierzy. I - jak się już pewnie domyślacie - w wyniku przeróżnych zbiegów okoliczności, drogi Maxa i grupy Furiosy wreszcie się ze sobą skrzyżują...


"Mad Max: Na drodze gniewu" świetnie opisuje już pierwsza scena tego filmu. Główny bohater stoi, wpatrując się w wielkie pustkowie, co ujęte zostało w prześwietny kadr. W pewnym momencie pod nogi Maxa podbiega mała jaszczurka. Samotnik rozgniata ją jednym, niesamowicie szybkim ruchem. A potem zaczyna się wielka rozpierducha.


Myślicie, że jakikolwiek widziany przez Was film akcji można nazwać "intensywnym", "pełnym akcji" i co tam jeszcze sobie za określenia wymyślicie? Cóż - po obejrzeniu "Mad Maxa", tylko ten tytuł będzie wydawał Wam się stosownym synonimem dla takich superlatywnych haseł. "Na drodze gniewu" wrzuca nas w wir akcji od pierwszej minuty i nie pozwala wydostać się z niego do samego końca. Przy "Mad Maksie" większość "filmów akcji" przypomina raczej spokojne, ambitne kino europejskie, wlekące się godzinami.

Na dodatek, jest tu wszystko, co możesz sobie wymarzyć, myśląc o produkcji postapo. Wielkie pustynie, dzikusy o prowizorycznych broniach, wahający się gdzieś pomiędzy jaskiniowcami a wietnamskimi partyzantami, odpicowane auta terenowe i obrzydliwie zmutowani "ludzie". Ba, ten film ma jeszcze więcej nic możesz sobie wymarzyć. Nie chcę tu przesadnie spoilerować, ale gdy tylko zobaczycie na ekranie pewnego wyjątkowo nietypowego muzyka, od razu zrozumiecie, o co mi chodzi.


Wracając - wspomniałem o tym wyjątkowo szybkim rozgnieceniu jaszczurki w pierwszej scenie filmu. Nie zrobiłem tego bezcelowo. Już tutaj widać bowiem pewien niesamowity zabieg, który podwyższył dynamikę "Mad Maksa" dobre kilka razy, a dodatkowo nadał mu sporej garści oryginalności. Twórcy filmu postanowili pobawić się trochę klatkami filmowymi i zaczęli wrzucać ich nieregularne ilości w odpowiednich momentach. W "Hobbicie" Peter Jackson wykorzystał nagrywanie w 48 klatkach na sekundę i wyszły mu z tego śmiesznie szybko chodzące ludziki. "Mad Max" jest w tym aspekcie o wiele bardziej przemyślany i mam nadzieję, że więcej twórców filmowych podejmie rękawicę rzuconą przez autorów "Na drodze gniewu", również rozpoczynając taką zabawę z filmowymi klatkami.

"Mad Max" pozwala odpocząć widzowi od akcji bardzo rzadko. Prawie zawsze robi to na dodatek z głową i trzyma oczy przykute do ekranu. Napisałem "prawie", bo są mimo wszystko pewne momenty, które dałoby się przygotować lepiej. Szczególnie mówię tu o nagłych wygaśnięciach ekranu i przechodzeniu w ten sposób do kolejnej sceny. Tylko wiecie - takich akcji jest w filmie trzy albo cztery. A cała reszta "Mad Maxa" jest po prostu... zajebista.


Mówiąc bez ogródek - ten film miażdży jaja. Dosłownie. Niedaleko mnie w kinie siedziała grupka pakerków, którzy na reklamach głośno rechotali i gadali o jakichś pierdołach. Obawiałem się, że podobnie może być na samym filmie. Ale nie - patrzyli na ekran jak zahipnotyzowani i tylko od czasu do czasu któryś cham coś pisnął pod nosem. Poza tym - wszyscy patrzyli, jak Max robi jatkę, której kino nie widziało już chyba od dłuższego czasu.

Rewelacja, must-watch i kandydat do filmu roku. Jak nie pójdziesz na to do kina, to potem będziesz pluł sobie w twarz. Serio.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Najbardziej wzruszająca historia, jaką dziś poznasz

Kto czytał albo oglądał "Gwiazd naszych wina" - ręka do góry! Nie, to nie będzie post o tym nastoletnim romansidle, ale przytaczam go tu nie bez powodu. Posłuży mi on bowiem jako dobry wstęp do prawdopodobnie najbardziej wzruszającej historii, jaką poznacie dzisiejszego dnia.

Po co więc nam to całe "Gwiazd naszych wina"? Już tłumaczę! Cała historia w tej książce krąży wokół nastolatków chorujących na raka. Niesamowicie ważnym aspektem tej historii są tzw. Dżiny - czyli fundacja, pomagająca spełniać takim dzieciakom jedno ich marzenie. Wiecie: wyjazd do Disneylandu, spotkanie z ulubionym aktorem, tego typu sprawy.

Taka fundacja istnieje jednak również w prawdziwym świecie. Zwie się ona Make-A-Wish (oddział w naszym kraju to Mam marzenie) i w ciągu 35 lat działalności pomogła niezliczonej ilości chorych dzieciaków. Wśród nich wielu miało dość typowe marzenia, w rodzaju tych wymienionych przeze mnie przed chwilą. Niektórzy jednak skrywali w sobie niespodziewane dla wielu pragnienia. Wśród nich był Miles Scott.


U Milesa zdiagnozowano białaczkę, gdy ten miał około półtora roku. Wygrał bitwę z rakiem, a podczas tej morderczej walki pomagały mu opowieści o superbohaterach - ludziach, którzy zawsze wygrywali. Gdy więc fundacja spytała go, jakie jest jego największe marzenie, odpowiedział: "chciałbym zostać Batkidem, pomocnikiem Batmana".

Piętnastego listopada 2013 roku San Francisco zmieniło się w fikcyjne miasto Gotham, gdzie urzęduje nietoperzasty superbohater. Ponad 25 tysięcy ludzi wyczekiwało tego dnia na ulicach SF na jednego człowieka. Za kordonem policyjnym powoli przesuwał się rasowy Batmobil, a gdy wreszcie pojazd się zatrzymał, wyszedł z niego On - Batkid.


Przez cały dzień na ulicach San Francisco odbywały się zaplanowane scenki, w których główną rolę miał grać właśnie mały Miles. Batkid uwalniał zakładników i ratował Gotham przed Riddle Manem oraz Pingwinem, za co ostatecznie otrzymał od burmistrza SF klucze do miasta. Do akcji włączył się nawet prezydent Obama, a gazeta "San Francisco Chronicle" wypuściła swój numer specjalny, którego okładka głosiła "Batkid ratuje miasto", zaś artykuły w nim zostały ponoć napisane przez samego Clarka Kenta (czyli Supermana).

Największe marzenie Milesa zostało spełnione.


Była to największa tego typu akcja opracowana przez Make-A-Wish. I cóż może być lepszym zwieńczeniem tych dziesiątek tysięcy wzruszeń, jeśli nie film, który opowie tę historię całemu światu? Dwudziestego szóstego czerwca do wybranych amerykańskich kin trafi "Batkid Begins" - produkcja, w której realizacji wzięła udział między innymi Julia Robert i wytwórnia Warner Bros.


Czy jednak "Batkid Begins" kiedykolwiek trafi do Polski? Trudno powiedzieć. Miejmy nadzieję, że tak, bo już sam trailer zapowiada produkcję, która wzruszy bardziej niż jakiekolwiek filmowe romanse i dramaty. 

Obejrzyjcie więc zwiastun i pamiętajcie o jednym - nie zaglądajcie do YouTube'owych komentarzy. Nawet w przypadku najpiękniejszych historii znajdą się ludzie, którzy będą pragnęli je zniszczyć.



Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Gotham - czy może istnieć Batman bez Batmana?

Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym, że powstaje "Gotham", byłem więcej niż wniebowzięty. Uniwersum Batmana sprzed pierwszej akcji Batmana w postaci serialu? Dajcie mi to od razu! Jako że Nietoperz jest moim ulubionym superbohaterem ze wszystkich, jacy kiedykolwiek powstali, na pierwszy odcinek czekałem z wypiekami na twarzy. A gdy wreszcie go dostałem...


"Gotham" to historia słynnego komiksowego miasta w wersji, która dość rzadko poruszana jest nawet w komiksach ze świata DC. Wszystko jednak zaczyna się tak, jak zawsze - Bruce Wayne idzie uliczką ze swoimi rodzicami, którzy zostają zastrzeleni przez przypadkowego złodziejaszka. Tym razem nie trafiamy jednak od razu po tym do dorosłego świata dziedzica najważniejszej rodziny w Gotham, ale pozostajemy w tych samych czasach, gdzie rozpoczęliśmy naszą przygodę.

Widzimy więc początki zmagań Bruce'a z otaczającym go światem i ludźmi mu nieprzychylnymi. Jak zwykle jego pomocnikiem na tej drodze jest Alfred, kamerdyner rodziny Wayne'ów. Co warto od razu zaznaczyć - lokaj jest jedną z najlepiej zagranych postaci w całym serialu. W sporym stopniu różni się od swych odpowiedników z części komiksów czy filmów - zamiast bezbronnego, siwego starca, mamy bowiem do czynienia z weteranem wojennym, wyglądającym chyba bardziej badassowo niż jakakolwiek inna postać w "Gotham". Sean Pertwee, który wcielił się w Alfreda, zdecydowanie dał radę i pokazał prawdziwą klasę.


Ale "Gotham" to nie wyłącznie historia opowiadająca genezę powstania Batmana. Ba - nie jest to nawet najważniejszy wątek w całym serialu. Tematem wiodącym w "Gotham" jest bowiem historia Jima Gordona, którego większość z nas kojarzy jako komisarza policji w fikcyjnym mieście. Tutaj jednak detektyw dopiero zaczyna swoją wielką karierę w metropolii, szybko zderzając się z korupcją i wrogością wobec jego chęci poprawy sytuacji w GCPD. Sam Gordon jest niestety w "Gotham" trochę zbyt nieskazitelną postacią, przez co wydaje się mało ludzki, ale grający go Ben McKenzie daje radę i udaje mu się naprawić część błędów scenariusza. 

Ciekawszą postacią jest natomiast partner Jima, Harvey Bullock. Zdaje się być on bardziej rozdarty między klasycznymi, skorumpowanymi działaniami Gotham City Police Department, a dobrodusznym podejściem Gordona. Szkoda tylko, że zrobiono z niego trochę takiego pomagiera Jima i nie pozwolono jego postaci na rozwój z prawdziwego zdarzenia. Może uda się to naprawić w drugim sezonie.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

A skoro już skorumpowana władzy wchodzi w grę, musi się w "Gotham" znaleźć miejsce dla kogoś, kto by takiej policji potrzebował. Mamy więc do czynienia z wojną gangów, za którymi stoją dwaj bossowie mafijni: Falcone i Maroni. W armii tego pierwszego stoi także jeszcze jedna istotna postać dla całego serialu: Fish Mooney, czyli wyjątkowo zadziorna kobieta, która radzi sobie w twardym biznesie lepiej niż większość jej męskich odpowiedników.

Wciąż jednak nie jest to koniec wątków w "Gotham". Serial okazuje się być smaczkiem dla fanów Batmana w szczególności dlatego, że zawiera w sobie całą masę originów postaci, jakie znamy z serii o Nietoperzu. Najmocniej widać to w przypadku świetnie zrealizowanego Oswalda Cobblepota, szerzej znanego jako kultowy Pingiwn. Podobnie jak Jim, on również dopiero zaczyna swoją karierę w Gotham, i choć jest wyśmiewany oraz pogardzany, każdy dobrze wie, jak daleko nasz kiwający się bohater zajdzie w przestępczym światku miasta. Tak jak już wspomniałem - Pingwin został opracowany i zagrany wręcz fenomenalnie przez Robina Lorda Taylora, co potwierdzą Wam nawet najbardziej ortodoksyjni fani uniwersum Batmana.



Myślicie, że to koniec fabularnych dygresji? Nic z tych rzeczy! Mamy jeszcze przecież na przykład młodziutką Selinę Kyle, czyli przyszłą Catwoman. Grająca ją Camren Bicondova ma dopiero 15 lat, więc powiem może jedynie tyle, że jej wyluzowanie na ekranie przedstawia ją w naprawdę dobrym świetle i szczerze liczę na to, że "Gotham" będzie dobrym startem dla jej wielkiej kariery.

Jeszcze jednym istotną postacią, jest - co mnie dość zaskoczyło - Edward Nygma, znany z serii o Batmanie już jako Człowieka-Zagadka. Postać zagrana przez Cory'ego Michaela Smitha okazała się być tą, której rozwój w kolejnym odcinkach "Gotham" jest najbardziej widoczny, przez co dostajemy genezę Riddle Mana z prawdziwego zdarzenia. Szczególnie ostatnie odcinki pierwszego sezonu serwują nam prawdziwą metamorfozę Nygmy, stając się czymś zdecydowanie większym niż mrugnięciem do zagorzałych fanów Batmana.


Czego jeszcze można się spodziewać po "Gotham" w kwestiach fabularnych? Przede wszystkim - paru mniej lub bardziej widocznych originów. Mamy całkiem rozbudowany wątek Barbary Kean, partnerki Gordona, a poza tym w kilku odcinkach pojawiają się takie postaci jak Harvey Dent (przyszły Two-Face), młodziutka Poison Ivy, Zsasz czy ktoś, kto możliwe, że okaże się ostatecznie Jokerem. 

Przyznać więc trzeba, że świat w "Gotham" naprawdę obfituje w elementy, które fanom Batmana wręcz nakazują ten serial oglądać. Co jednak z pozostałymi osobami? Cóż - im przygody Jima Gordona i reszty mogą już nie przypaść do gustu. Dlaczego? Bo finalnie "Gotham" okazuje się być po prostu... średniakiem.


Zbyt wiele rzeczy tu kuleje, by można było przejść obok nich obojętnie. Przede wszystkim - bardzo szybki rozwój akcji. Wiele wątków w tym serialu to materiał na dobre parę sezonów, a scenarzyści postanowili to wszystko upchnąć w 22 odcinkach. Fabuła po prostu mknie za szybko i tylko w paru miejscach przystaje, by można było odetchnąć. Wyjątki to swoista trylogia epizodów pod koniec sezonu, traktująca o nietypowym seryjnym zabójcy oraz dwuodcinkowy origin Scarecrowa. 

Poza tym - jest tu przede wszystkim trochę błahych zagrań i kiepskich dialogów. Krótko - momentów, w których widz się śmieje z absurdu sytuacji, co raczej nie jest pozytywną rzeczą dla twórców. Chyba trochę bardziej negatywnie do pisania tego tekstu podchodzę po finale "Gotham", który okazał się być tak naprawdę taką kumulacją wielu błędów, jakie popełniają scenarzyści serialu. 

Wiele jest rzeczy, jakie należałoby poprawić w tej produkcji. Ona nie jest nudna - co to, to nie. Zwyczajnie zwykle przynajmniej parę razy na odcinek na twarzy widza pojawia się krzywa mina z powodu głupoty niektórych dokonań twórców "Gotham".


Dlatego też - na razie jest to, moim zdaniem, swoisty must-watch wyłącznie dla fanów Batmana. Niekoniecznie tych największych, znających wszystkie komiksy na pamięć. Jeśli Wasza zajawka na Nietoperza nie kończy się na trylogii filmowej Nolana i kojarzycie takie postaci jak Poison Ivy, Killer Croc, Mr. Freeze czy Deadshot, możecie po "Gotham" spokojnie sięgać. Jednak przypadkowe osoby nie mają tu raczej czego szukać, bo wartość tego serialu to w dużej mierze to całe "puszczanie oczka" do fanów słynnego uniwersum.

Drugi sezon "Gotham" dostał jednak zielone światło i mam nadzieję, że zdąży on jeszcze naprawić poziom tego show, zmieniając go ze średniaka w naprawdę dobrą rzecz, która nie będzie już wyłącznie must-watchową ciekawostką dla Batfanów. Czekam więc na kolejne odcinki, bo bawiłem się nieźle, choć jest wiele innych, bardziej wartych uwagi seriali na rynku.

Czego się jednak nie robi dla Batmana, prawda?

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

5 komentarze: