"Najwybitniejszy reportażysta
świata", "ojciec współczesnego reportażu" – takie hasła padają z ust wielu, gdy
pojawia się nazwisko Ryszarda Kapuścińskiego. Nie tylko Polaków, bo za
wielkiego twórcę uznawano go również w wielu innych krajach. Obok Stanisława
Lema, Kapuściński jest najczęściej tłumaczonym autorem znad Wisły. Za swoją
twórczość otrzymywał nagrody w Hiszpanii, Włoszech, Niemczech, Francji, Stanach
Zjednoczonych. Niedzielne wydanie brytyjskiego "The Times" ogłosiło jedną z
jego najsłynniejszych pozycji, "Cesarza", książką roku 1983. I to właśnie za "Cesarza" dane mi było zabrać się, jako za moją pierwszą książkę
Kapuścińskiego.
Jeśli zarzucę hasłem "Hajle
Sellasje", jest spora szansa na to, że coś zaświta Wam w głowach. Choćby z tak
prozaicznego powodu, iż człowiek ten przez rastafarian uznawany jest za kolejne
wcielenie Boga na Ziemi. A że polskie reggae parę lat temu przeżywało
niesamowity boom popularności, mogliście usłyszeć "Hajle Sellasje" w jakimś
przypadkowym kawałku z tego nurtu.
Nas w tym przypadku bardziej
interesuje jednak fakt, iż Hajle Sellasje był ostatnim cesarzem Etiopii. Jego
długoletnia kariera na tym stanowisku zakończyła się w połowie lat 70. XX
wieku, kiedy to zamach stanu doprowadził do kresu monarchii w afrykańskim
państwie. To właśnie o rządach i końcu panowania Hajle Sellasje opowiada
Kapuściński w swoim "Cesarzu".
Robi to jednak w sposób bardzo
nietypowy. Oddaje bowiem głos praktycznie całkowicie ludziom z otoczenia
władcy, jedynie od czasu do czasu dodając własne komentarze. Dzięki temu mamy
okazję zobaczyć punkt widzenia na całą sprawę osób widujących Hajle Sellasje na
co dzień, mających jednak z nim styczność bardzo różnorodną. Są tu bowiem historie
zarówno urzędników, jak i licznych służących cesarza, w tym i tego, którego
jedynym zadaniem było... otwieranie drzwi sali tronowej.
Co wyłania się z tego wszystkiego?
Obraz, którego wcale nie musieliśmy się spodziewać. Kapuściński ukazuje rządy
przypominające średniowieczne monarchie, jeśli nie bardziej drastyczne od wielu
z nich. "Cesarz" staje się istną satyrą na państwo Hajle Sellasje, w którym
ludzie wybaczają mu nawet największe grzechy, akceptują bez dyskusji każdy jego
ruch, nie mogą spoglądać na jego królewską twarz. Nawet ci, którzy się
ostatecznie zbuntowali, podchodzili z szacunkiem do swojego cesarza. A on... cóż,
o tym najlepiej przeczytać już samemu.
"Cesarz" okazuje się być bowiem nie
tyle reportażem, co wręcz czymś w rodzaju oryginalnej powieści. Kapuściński
zachwyca między innymi językiem, pełnym archaicznej stylizacji, która jeszcze bardziej przybliża nas do porównań państwa Sellasje z monarchiami sprzed setek
lat. Widać jednak przez to, że "Cesarz" niewątpliwie nie zawiera czystej
prawdy. Że jest w jakiś sposób ubarwiany, że Kapuściński chciał zrobić z niego
dzieło literackie, a nie kolejny, typowy reportaż.
Czy można mieć mu to za złe? Według
mnie – nie. Kapuściński ukazał sedno rządów etiopskiego cesarza i nawet, jeśli
dokonał modyfikacji w komentarzach swoich rozmówców, w jakiś sposób dodało to
siły oddziaływania jego książce. To krótka publikacja, ale po jej przeczytaniu
rozumie się każde "wybitny!" rzucone w dyskusji o Kapuścińskim. I – jak to
zwykle w takich przypadkach bywa – chce się czym prędzej dorwać do reszty dział
autora. Obym miał na to szansę jak najszybciej.
Gdy
ostatnim razem, w sierpniu, Kendrick Lamar koncertował w Polsce, pod sceną
zebrały się naprawdę spore tłumy. Było to w jakiś zabawne, biorąc pod uwagę jak
mało osób czekało na jego show na Open’erze dwa lata temu. Hype jednak robi
swoje i przyciąga na koncert nawet tych, którzy znają jedynie „biczdontkilmajwajb”
i „słimingpuls”. Polacy ściskali się pod sceną, byle tylko uzyskać jak
najlepsze miejsce do spoglądania na swego „idola”. Oto fala fanów. Białych
fanów.
Jedno
różniło ten koncert od tych, które Kendrick daje w Stanach. Gdy raper namawiał
ze sceny tłum do wykrzykiwania niektórych fraz czy refrenów, unikał mówienia „nigger”.
Moim zdaniem – nie zrobił tego przypadkowo. Kto mógłby bowiem pozwolić sobie na
mówienie per „czarnuchu”, jeśli pod sceną (na pierwszy rzut oka) nie ma nikogo
o ciemnym odcieniu skóry?
My,
biali, a szczególnie ci odcięci od amerykańskiego świata, nigdy nie będziemy „czarnuchami”.
Choćby nagle jacyś polscy blokersi zafascynowani hip-hopem zza oceanu zaczęli
do siebie mówić per "nigger", byłaby to raczej scena wycięta z absurdalnej
komedii niż coś, co można potraktować poważnie. Po prostu – nigdy nie będziemy "czarnuchami".
Powiecie: "głupia rzecz, przejmować się takimi rzeczami na koncercie". Może i tak, choć
ja trzymałem się tego, o co między wierszami prosił Kendrick. Gdy z głośników
wybrzmiał kawałek "Alright" z ostatniej płyty Lamara, wykrzykiwałem wyłącznie "we
gon’ be alright". Bez "nigger" na początku, które bezproblemowo wychodziło z
ust wielu innych białych pod sceną. Właśnie nazwali kogoś "czarnuchem".
To
trochę tak, jak gdybyś podszedł do przypadkowej osoby i powiedział: „elo, chuju”.
Bo zdarza się tak, że bliscy znajomi mówią do siebie w ten sposób i nikt się za
to nie obraża. Każdy rozumie kontekst i tkwiące w takich słowach emocje. Ale
nie znaczy to, że podejdziesz nagle do obcej osoby i nazwiesz ją "chujem". Bo
dla niej absurdalne będzie założenie, iż mówisz to tak naprawdę z... miłością? Braterstwem?
Znam
przypadki osób, które zakumplowały się z Afroamerykaninami, pozwalającym im na
wzajemne mówienie do siebie "nigger". To już jest zdecydowanie inna sytuacja,
przybliżająca nas do tego przyjaznego "chuja". Choć – szczerze mówiąc – sam nie
jestem pewien, czy odezwałbym się (mimo pozwolenia) do Afroamerykanina per "nigger".
Nie ze strachu, ale zwyczajnie pragnąc zachować wobec niego szacunek.
Bo
my, z perspektywy Polski, bierzemy sobie tego "niggera" i wykorzystujemy jak
gdyby nigdy nic, jakby to było kolejne fajne, amerykańskie słowo. Kryje się
jednak za nim coś o wiele więcej - coś, czego bez choćby lekkiego zagłębienia się w historię
czarnych w Stanach nie ogarniemy. Gdy natomiast to zrobimy – może wtedy
zrozumiemy, dlaczego z ust białego "nigger" jednak padać nie powinno. I nie ma
to żadnego związku z perfidną "polityczną poprawnością".
Ktoś u polskiego dystrybutora "Slow West" musiał nieźle pogłówkować. Film pojawił się w Stanach w połowie bieżącego roku i przez całe wakacje Polacy mogli co najwyżej wrzeszczeć w niebo głosy, że nikt nie wziął się za wypuszczenie go do kin w naszym kraju. A było czego żałować, bo produkcja debiutującego na stołku reżyserskim Johna Macleana zgarnęła nagrodę za najlepszy dramat zagraniczny na Festiwalu Sundance. Dlaczego więc, mimo tego, moment premiery filmu w naszym kraju jest ciągle bardzo dobry?
Bo wraz ze "Stevem Jobsem" (RECENZJA) i "Makbetem" (recenzja za tydzień) tworzy on idealne kombo produkcji ze świetnym aktorem, Michaelem Fassbenderem. Pomiędzy dwoma hitowymi filmami, pojawia się ten mniejszy, bardziej nietypowy projekt, tworząc możliwość przygotowywania idealnych maratonów i ogłoszeń z cyklu "trzy tygodnie z Fassbenderem!". I przyznam szczerze - też dałem się złapać na to przyjemnie brzmiące hasło.
Mamy wiek XIX - w USA czas kowbojów i kolonizacji Zachodu. Nastoletni Jay Cavendish wyrusza ze Szkocji do Ameryki, by odnaleźć swoją ukochaną, która jakiś czas temu opuściła rodzinne okolice i wyprawiła się za Ocean. Niebezpieczna droga przez opuszczone, dzikie prerie staje się łatwiejsza, gdy - za stosowną opłatą - do chłopaka dołącza, jako swoisty "ochroniarz", niejaki Silas (w tej roli Fassbender). Ot, typowy rzezimieszek, antybohater strzelający gdzie popadnie i zachowujący zimną krew w najstraszniejszej sytuacji. Jego zadanie - doprowadzić Jaya bezpiecznie do miłości jego życia.
Słusznie na plakacie promującym film zaznaczono, że "Slow West" kojarzyć się może z produkcjami braci Coen. Podróż na Dziki Zachód ma podobny klimat, co produkcje słynnych reżyserów - tragikomedia, z dużą dozą czarnego humoru, jednocześnie od czasu do czasu dobijająca nas jakimś dramatycznym momentem. Wybór bardzo dobry, bo dziś typowy western mało kto chciałby już oglądać. A tak mamy coś innego, co niby pachnie trochę retro, ale jednocześnie opryskane jest dobrymi, nowoczesnymi perfumami.
"Slow West" udaje się oszukać widza, jakoby film łamał wszelkie schematy. Nie - to mimo wszystko produkcja złożona z licznych klasycznych pomysłów. Jest dwóch różnych bohaterów, którzy uczą się od siebie czegoś nawzajem. Jest podróż za ukochaną, ubrana w film drogi, gdzie główny wątek przeplata się z przypadkowymi, napotkanymi na trasie sytuacjami, z których część mogłaby stanowić oddzielne historie. Z drugiej jednak strony - schematy te połączone są w taki sposób, że tworzą one wręcz nową jakość. Oczywiście, duża zasługa w tym wspomnianego już czarnego humoru, który modyfikuje wiele konwencji, nie pozwalając nam do końca domyślić się, co stanie się za chwilę.
Dla mnie jednak "Slow West" jest w jakiś sposób symbolem tego, jaką drogę powinien obrać każdy współczesny film. Bo pomimo umiejscowienia całości w czasach dość odległych, tytuł ten zachowuje cechy najlepszych produkcji z ostatnich lat. Łączy kino ambitne z rozrywkowym, polewając przyjemną historię nieoczywistymi ujęciami, dobrą muzyką, a z fabuły usuwając oczywistości, pomimo ewidentnego czerpania z twórczości innych reżyserów.
Całość trwa raptem godzinę i dwadzieścia minut, a mimo tego, że nie sposób mi na to narzekać, bo wolę krótsze filmy, tak muszę przyznać wprost: "Slow West" obejrzałbym chętnie więcej. To nie tylko pretekst do zrobienia sobie trzech weekendów pod rząd z Fassbenderem, ale po prostu naprawdę dobra, warta polecenia produkcja. Toteż, najzwyczajniej w świecie - polecam. Nie tylko tym, którzy tęsknią za okresem świetności westernów. Choćby dlatego, że daleko temu do klasycznych opowieści z Dzikiego Zachodu.
Za oknem taki mróz, że szkoda z ciepłego mieszkania wychodzić, a to oznacza jedno - powoli kończy się jesienna, listopadowa atmosfera. Już za chwilę rozpocznie się zimowy grudzień, pora więc ponownie cofnąć się do choćby odrobinę cieplejszego okresu tego roku. Jak się prezentuje październik w ujęciu mojego projektu "365 zdjęć w 365 dni"? Właśnie tak.
Dla przypomnienia, moje wszystkie pozostałe relacje z projektu "365 zdjęć w 365 dni" znajdziecie kolejno: TU (styczeń), TU (luty), TU (marzec), TU (kwiecień), TU (maj) TU (czerwiec), TU (lipiec), TU (sierpień) i TU (wrzesień). Jestem też na Snapchacie, pod nickiem "majkonmajk".
274/365 (1/31)
Miesiąc rozpocząłem od dobrej książki, która podbijała wówczas listy bestsellerów księgarni wszelakich. Nowy Houellebecq naprawdę daje radę i jest chyba moją ulubioną książką tego autora spośród tych, które do tej pory przeczytałem. Po więcej informacji na jej temat udajcie się do mojej RECENZJI.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
278/365 (5/31)
Ostatnio co chwilę przeskakuję do kolejnych premier growych, nie mając ani chwili czasu wrócić do jakichś starszych, jeszcze nawet nie odpalonych tytułów. No ale co zrobić, skoro wszystkie te nowości tak zachęcają i w ostatecznym rozrachunku okazują się lepsze niż się przypuszczało?! Nowy Batman "daje rady"? Nope - on wymiata!
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
279/365 (6/31)
Nowy rok akademicki to także nowy sezon w radiu. Tym razem możecie mnie słuchać we wtorki o 20, kiedy to prowadzę audycję o grach Vice City FM (KLIK), a także w czwartki od 17 do 19, gdy puszczam muzykę i opowiadam różne pierdoły, a ostatnio dość często także miewam różnych, naprawdę interesujących gości. Zapraszam do słuchania!
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
280/365 (7/31)
Przy nowym mieszkaniu znalazłem napis niewątpliwie nawiązujący do jednego z najdziwniejszych zespołów, które są ostatnie modne w pewnych kręgach. O Death Grips więcej poczytacie o TUTAJ.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
281/365
(8/31)
Prawie wszystkie moje ulubione seriale wróciły już na antenę, więc od przełomu września i października oglądam je regularnie, co tydzień. Wśród moich prywatnych hitów jest "Brooklyn Nine-Nine". Więcej o tej przezabawnej komedii poczytacie TU.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
282/365 (9/31)
Światowy Dzień Poczty i Znaczka Pocztowego? Yup, takie coś naprawdę istnieje. I można ten dzień naprawdę przyjemnie pocelebrować, niekoniecznie za pomocą wypicia duszkiem pół litra wódy.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
283/365 (10/31)
Zimowe zakupy zacząłem wyjątkowo wcześnie. I dobrze, bo nowa kurtka uratowała mi już niejednokrotnie tyłek, gdy pogoda na dworze sięgała jakichś absurdalnych dla mnie, człeka ciepłolubnego, temperatur.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
284/365 (11/31)
Ale czy trzeba urodzin do spotkania się i zrobienia paru łyków tego i owego? Otóż nie. Tak samo więc z byle okazji można strzelić sobie wspólne, radosne zdjęcie.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
285/365 (12/31)
Śnieg w Krakowie spadł w połowie października, zaskakując wszystkich, ale niekoniecznie wszystkich ciesząc. Złota rada na najbliższe dni - jeśli smuci Cię biały puch padający z nieba, odpal sobie dla klimatu "kolędy" Franka Sinatry. Poprawiony humor gwarantowany!
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
286/365
(13/31)
Bardzo fajny ostatnio trend wchodzi do Polski, polegający na namawianiu ludzi do strzelania sobie fot w lustrze w różnych, konkretnych miejscówkach. Przykład? Krakowski Bobby Burger przy Rynku Głównym.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
288/365 (15/31)
Obok mojego nowego mieszkania znajduje się istny raj, czyli sklep z tzw. "piwami rzemieślniczymi". A że ja uwielbiam browar Pinta, pijam ostatnio od nich wszystko, czego jeszcze nie próbowałem. Na początku wróciłem do wspomnień ostatniego lata.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
291/365
(18/31)
Przygotowania do nowego filmu z gwiezdnowojennej sagi rozpocząłem od przeczytania pierwszej książki z Nowego Kanonu tejże serii. Przyjemny tytuł później oczywiście stosownie ZRECENZOWAŁEM.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
296/365 (23/31)
Październik to także dla mnie odkrycie kolejnej fajnej miejscówki piwnej na terenie Krakowa. Tym razem polecam Multi Qlti - świetny tap bar z jakimiś dwudziestoma kranami piwnymi i mnóstwem butelkowych dobroci na półkach. Pycha!
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
297/365 (24/31)
Mało książkowych premier? No to jeszcze jedna, znów hitowa. Murakami wraca do akcji, tym razem z kolejnym zbiorem opowiadań. Byłem trochę sceptycznie nastawiony - okazało się, że niepotrzebnie. Dalej lubię Japończyka i pozostaję jego wiernym fanem. O "Mężczyznach bez kobiet" więcej poczytacie TU.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
298/365 (25/31)
Zaliczyłem ostatnio jakieś trzy weekendy pod rząd w IMAX-ie. Jeśli macie okazję iść w swoim mieście do takiego kina - koniecznie do zróbcie. Serio, nie ma lepszego miejsca do oglądania filmów.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
299/365 (26/31)
Zachwycony trzecim growym "Wiedźminem", od razu po skończeniu "Batmana" rzuciłem się na dodatek do przygód Geralta. Tak powinny wyglądać wszystkie DLC wypuszczane w dzisiejszych czasach. Klasa.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
300/365 (27/31)
Trzysetne zdjęcie na Instagramie w tym roku? W takim razie rozpocznijmy świętowanie! Znów z Pintą, tym razem wyjątkowo pasującą tematycznie do okresu roku. Halloweenowy browar z dynią to coś, co zdecydowanie warto wypić - niekoniecznie wtedy, gdy wszyscy przebierają się za straszydła i krzyczą coś o cukierkach i psikusach.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
302/365 (29/31)
Szukacie spokojnego miejsca w Krakowie do pokontemplowania nad piwem czy smacznym grzańcem? Macie dość dziwnych ludzi i blachar rzucających się od kąta do kąta? Cóż - wpadajcie do Piwnicy pod Baranami albo znajdującej się tuż obok Pracowni. Obie miejscówki są moimi stałymi punktami na mapie Grodu Kraka.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
303/365 (30/31)
Jeszcze raz z Baranów, bo ciekawostka warta uwagi. Jeszcze niedawno można tam było znaleźć kupkę starych "Przekrojów" do dowolnego przeglądania i zachwycania się nad starą, polską prasą. Czad.
Są tacy, którzy blogują. Dzień w dzień lub raz na tydzień czy miesiąc. Piszą krótko lub długo. O swoim życiu lub o życiu wszystkich innych, tylko nie swoim. Ambitnie lub dla tych mało wymagających. Dla kilku, kilkudziesięciu albo tysięcy osób.
Są tacy, którzy piszą inaczej. Jedni do gazet, dzieląc się z ludźmi swoimi poglądami lub tworząc reportaże, dostarczające czytelnikom informacji. Inni tworzą książki długie lub krótkie, powieści lub opowiadania, fikcję lub prawdę. Jeszcze inni sklecają wiersze. Po kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt wersów każdy. Z rymami lub bez.
Jeszcze inni stoją po drugiej stronie barykady. Są przestępcami - kradną, biją, a czasem nawet zabijają. Walczą z nimi kolejni, ci stojący po stronie prawa. Zamykają złych ludzi, pomagają tym dobrym. Następni służą społeczeństwu w inny sposób. Przybywając po rannych, gasząc ogień.
Jedni siedzą w domu i rozmawiają z ludźmi wpatrzeni w wirtualny karabin na ekranie. Drudzy wychodzą do klubu - tańczą, piją, pieprzą się nawzajem. Gdy część osób stara się zachować wieczną powagę i unikać "prymitywów", inni specjalnie robią z siebie idiotów. Czasem dlatego, bo to lubią, a czasem dlatego, że to się sprzedaje.
Skąd się bierze ten miszmasz totalny? Bywają powody zależne od sytuacji. Czasem chodzi o chęć zdobycia pieniędzy, czasem zwykłą dobroć lub "złość" serca. Mam jednak wrażenie, że w sporej liczbie przypadków wszystko to łączy się i wyrasta z jednej ludzkiej potrzeby - nie chcemy być zapomniani.
Chcemy, by ktoś nas pamiętał - ktokolwiek. Kilka, kilkanaście albo tysiące. Za kilka lub miliony rzeczy. Za nasze dobre albo złe czyny. Za bycie kimś mądrym albo za bycie totalnym idiotą. Za rozśmieszanie ludzi albo doprowadzanie ich do łez. Często sposób, w jaki staniemy się zapamiętani nie jest ważny.
Przyłapałem się ostatnio na tym, że coraz częściej oglądam seriale z napisami po angielsku. Początkowo odpuszczanie sobie tych polskich było jedynie kwestią mojej zachłanności z cyklu "chcę to obejrzeć już, teraz!". Obecnie jednak coraz częściej z własnej, nieprzymuszonej woli, wybieram napisy angielskie. Dlaczego?
Ta wielka zmiana zaczęła się u mnie chyba przy jednym z największych serialowych hitów tego roku - "Narcos" (RECENZJA). Gdy wypuszczono go do sieci, miałem sporo wolnego czasu i ochotę, by przebrnąć przez to show jak najszybciej. Polskie napisy jednak nie nadążały za moim tempem. Dlatego też, od bodajże drugiego odcinka, przerzuciłem się na suby angielskie.
Było w porządku, raczej bezproblemowo, jeśli chodzi o język. W pewnym momencie jednak tłumacze ze świetnej Grupy Hatak (którzy odwalają codziennie kapitalną robotę i należy im się za to fura szacunku) dogonili mnie i wypuścili napisy do jednego z odcinków, zanim się do niego zabrałem. Postanowiłem więc skorzystać z okazji.
To był ostatni epizod "Narcos", jaki obejrzałem z polskimi napisami. Nie zrozumcie mnie źle - dalej uważam, że tłumacze odawalili kawał dobrej roboty. Ale jednocześnie, jak mi się wydaje, zmodyfikowali oni trochę klimat serialu. W ich interpretacji "Narcos" było o wiele zabawniejsze niż oryginał. A to mi zupełnie nie pasowało do tego, co widziałem, gdy oglądałem serial po angielsku.
Zacząłem to zauważać coraz częściej w innych serialach. Akurat Grupa Hatak to świetny przykład, bo to są ludzie, którzy w każdym ze swoich tłumaczeń dodają coś od siebie, co nadaje im tego specyficznego, "hatakowego" klimatu. To fajna sprawa, bo pokazuje, jak bardzo wyjątkowa, zgrana i charakterystyczna jest ta grupa. Gdy jej wierni fani odpalali napisy swoich ulubieńców, od razu wiedzieli, że to jest materiał przygotowany przez nich.
Do mnie jednak to nie do końca przemawia. Rozumiem, że pewne rzeczy trzeba zrobić, że należy niektóre teksty ograć inaczej, bo nie można ich przetłumaczyć wprost na polski. Ale gdy zaczyna się dodawać coś tam, gdzie nie jest to potrzebne, zatraca się trochę oryginalny klimat danego serialu. Nawiązywanie do jakichś stricte polskich motywów w napisach do amerykańskiego serialu? Mnie to nie przekonuje. Chociaż rozumiem, że takie są założenia tłumaczy i oni dobrze wiedzą, co robią.
Dlatego wybieram angielskie napisy. Ciągle nie zawsze, ale od jakiegoś czasu z premedytacją część seriali oglądam w oryginale. Z subami, bo jednak dzięki nim mniej rzeczy mi umyka. Ale jednak subami angielskimi. Jeśli również znacie angielski na wystarczającym poziomie - zdecydowanie polecam zrobić podobnie. Jeśli nie - nie tracicie mimo wszystko aż tak wiele. Grupa Hatak i część innych tłumaczy odwala naprawdę kawał dobrej roboty.
Na hasło "nie wszyscy muzułmanie to terroryści", niektórzy odpowiadają: "ale wszyscy terroryści to muzułmanie". Czy tak rzeczywiście jest? Nie. Jednak także i w tej sytuacji musi się pojawić pewne "ale".
Wiele osób zapomniało już, że terroryzm nie jest słowem nowym. Nie powstał on z powodu ataków islamskich fundamentalistów, nie dotyczy tylko i wyłącznie ich. Choć 11 września 2001 roku był przełomem dla terroryzmu, rozszerzającym znaczenie tego terminu, ciągle w wielu przypadkach łączył się on dalej ze swoim XX-wiecznym związkiem - rewolucją.
Po dziś dzień "terrorystami" nazywamy tych, którzy w brutalny sposób walczą o pewne ideały, związane ze swoim lokalnym podwórkiem. Obrońcy części narodu, obrońcy ludu uznawanego przez nich za ciemiężony przez resztę znajdującej się na danym terytorium ludności. Islam zrzucił ich do podziemia, stali się mniej znaczącą sferą terroryzmu. Wielu z nich jednak pozostało i pomimo walki o wieczny pokój w krajach Zachodu, to właśnie tam bardzo często się wychylali.
Frakcja Czerwonej Armii, zwana także Grupą Baader-Meinhof, była partyzantką "antyimperialistyczną", wywodzącą swe przekonania ze strony radykalnej lewicy. Walczyli w Niemczech przez ponad dwadzieścia lat, dokonując w tym czasie kilkudziesięciu zabójstw politycznych. Dokonali samodzielnego rozwiązanego w roku 1998, jeszcze parę lat wcześniej zabijając ważne osobistości świata niemieckiej polityki.
Skutki ataku Frakcji Czerwonej Armii na Bazę Lotnictwa Amerykańskiego w Ramstein.
Źródło: Wiki
Należy jednak odnieść się także do wieku XXI. Mamy więc IRA, Irlandzką Armię Republikańską, która nieustannie walczy o niepodległość Irlandii od Wielkiej Brytanii. Jeszcze w początkach lat 90. odpalali bomby w brytyjskich miastach. Do porozumienia pokojowego doszło tylko na pozór, nie wszyscy członkowie IRA poszli bowiem na ugodę. Część z nich stworzyła RIRA - Prawdziwą IRA. To oni w roku 2009 zaatakowali bazę wojskową, co zaowocowało śmiercią dwóch brytyjskich żołnierzy, a także zranieniem jednego Polaka.
"O swoje" do niedawna walczyła także ETA. Celem tej organizacji jest wyodrębnienie Baskonii z terytorium Hiszpanii. W 2008 przez ich samochód-pułapkę rannych zostało kilkanaście osób, a rok później przy pomocy bomby zabito szefa antyterrorystów z Bilbao. Po serii aresztowań, w roku 2011 ETA ogłosiła całkowite wstrzymanie się od ataków zbrojnych.
Są też muzułmańscy terroryści, których priorytetem wydaje się jednak być nie konkretnie szerzenie Państwa Islamskiego, ale również walczenie o separację od większych państw. Czeczeńskich walk na terenie Rosji nie trzeba chyba nikomu przypominać. Do dziś pamiętam, jak telewizje transmitowały na żywo wydarzenia z pierwszego września 2004, kiedy to terroryści opanowali szkołę w Biesłanie. Ataki mają także miejsce w Chinach. To działania separatystów ujgurskich, których główną religią jest islam, wiążą się między innymi z masakrą na stacji Kunming sprzed ponad roku, zwaną przez niektórych "chińskim 11 września".
Nie wszyscy terroryści są więc muzułmanami, a jeśli nawet już są - siedzi im w głowie coś innego niż idea islamu walczącego z całym światem. Gdzie jest więc "ale"? Praktycznie wszyscy współcześni terroryści, którzy niezwiązani są ze sprawą fundamentalizmu islamskiego, walczą o sprawy lokalne. O niepodległość, separację dla swojej własnej kultury, swego narodu. Nawet jeśli mówimy o "antyimperialistycznym" Baader-Meinhof, trzeba zaznaczyć, że ich walki skupiały się zdecydowanie na Niemczech.
Islamiści fundamentaliści rzucają natomiast wyzwanie całemu zachodniemu światu. Ich zamachy powodują więcej szkód niż jakiekolwiek organizacje terrorystyczne wcześniej. Większość z nich dzieje się poza granicami naszego zachodniego światka, dlatego słyszymy o nich rzadko. Mało kogo w rzeczywistości obchodzi, że jakaś bomba właśnie zabiła kilka osób na Bliskim Wschodzie. Ale i u nas, w Europie, zdarzają się zamachy muzułmańskich ekstremistów. I wtedy nie jest już tak wesoło.
Należy więc pamiętać, że choć rzeczywiście nie wszyscy terroryści są muzułmanami, tak nigdy w historii żadna organizacja terrorystyczna nie zdziałała tak wiele zła, jak ISIS czy jemu podobne. Pamiętajmy jednak też o tej drugiej stronie medalu. Tak jak nie wszyscy Irlandczycy i Baskowie pragną niepodległości uzyskanej przemocą, tak i nie wszyscy muzułmanie chcą zabijać ludzi z powodu idiotycznych, religijnych pobudek.
Od
polskiej premiery hitowego "Metro 2033" w Polsce minęło pięć lat. Niby
niewiele, acz z mojej perspektywy wiele wody w tym czasie upłynęło w Wiśle i
wiele książek przepłynęło przed moimi oczami. Dlatego pomimo swojego dawnego
zachwytu wręcz książką Głuchowskiego, przez te pięć lat zdążyłem zacząć trochę więcej
wymagać od literatury (także rozrywkowej), a postapokaliptyczny świat, kreowany
przez innych autorów we własnych powieściach z „Uniwersum Metro 2033”, zdążył
mi się trochę znudzić. Do powrotu Głuchowskiego do swojej serii podchodziłem
więc jednocześnie z pewną dawką entuzjazmu, jak i sporą ostrożnością. Ciekawość
jednak zrobiła swoje i już wkrótce po premierze "Metro 2035", sięgnąłem po e-bookowy egzemplarz książki.
Trzeba
sprawę postawić jasno tym, którzy z jakichś powodów myślą inaczej – nowe "Metro" jest bezpośrednią kontynuacją pierwszej powieści Głuchowskiego. Nie należy więc
zdecydowanie sięgać po "2035" przed przeczytaniem "2033". "2034", jednogłośnie
uznawane za najgorsze z trylogii, też lepiej mieć za sobą, bo i do tej powieści
pojawiają się nawiązania w nowych przygodach z rosyjskich podziemi.
Artem,
główny bohater pierwszego „Metra” jest pewny, że w finale swojej poprzedniej
przygody usłyszał sygnał radiowy z daleka. To utwierdza go w przekonaniu, iż
mieszkańcy Moskwy nie są jedynymi, którzy przeżyli wojnę jądrową. Jego wypady
na powierzchnię z radiem w plecaku zaczynają niepokoić i denerwować coraz
większą liczbę osób. Artem jednak ciągle walczy, by odkryć prawdę. Zbliża się
do niej bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, gdy na jego rodzinną stację
przybywa Homer – tajemniczy staruszek, znający podobno kogoś, kto połączył się
z ocalałymi z innej części Rosji.
Ktoś jeszcze wątpi w popularność tej serii w naszym kraju?
Trzeba
się przyzwyczaić do stylu pisania Głuchowskiego. Przy dialogach nie ma żadnych
dodatkowych komentarzy, a same rozmowy bardzo mocno upodobnione są do kontaktów
ludzi w prawdziwym świecie. Z jednej strony – to plus; z drugiej – na karty
papieru przechodzi cała ta chaotyczność, której doświadczamy na co dzień.
Jest
tu też sporo fragmentów, które wydawać się mogą niepotrzebne. Bo po co ciągnąć
poboczny wątek, w rzeczywistości niewprowadzający zupełnie nic ważnego do
fabuły i będący czymś w rodzaju natrętnych fillerów z anime? Takich momentów
jest natomiast sporo. Część z nich jest okej, można więc je zdzierżyć, część
jednak nadaje się rzeczywiście po prostu do wywalenia.
Trzeba
jednak nadmienić, że te dobre wątki poboczne są istotne między innymi dlatego,
iż kreują one świat „Metra”. Niekoniecznie są uzupełnieniami do historii
Artema, ale rzucają po prostu kolejne światła na krainę, w jakiej przychodzi
żyć bohaterom książki. Moskiewskie metro nie jest może tak obfitym w
różnorodności obszarem jak Śródziemie Tolkiena czy Kontynent Sapkowskiego, ma
jednak swoje tajemnice, którym warto uważnie się przyjrzeć.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)
Głuchowski
robi ze swojej krainy odpowiednik najgorszej możliwej wersji realnego świata. A
może po prostu jego prawdziwy obraz? Są tu komuniści, faszyści i wszyscy ci,
którzy takie ideologie potępiają. Jednak czy rzeczywiście różne społeczeństwa metra
się od siebie czymkolwiek istotnym różnią? Czy to nie jest tak, że wszędzie zło
czai się w podobnej postaci? Głuchowski ma na te pytania ciekawą, uniwersalną
odpowiedź, dzięki czemu wątki poruszane w książce, pomimo braku jakiejś
wielkiej oryginalności, intrygują i zachęcają do odkrywania ich sekretów.
"Metro
2035" jest więc taką rozrywkową powieścią z delikatnym przesłaniem, którym czytelnik
oblewany jest regularnie - połączeniem lekkiej literatury z czymś mniej lekkim.
Może to właśnie to sprawia, że książkę Głuchowskiego czyta się po prostu z
przyjemnością. Część rzeczy tu kuleje i prawdą jest, iż główny wątek nowego "Metra" można by opowiedzieć w o wiele, wiele mniejszej liczbie stron. Ale pomimo
każdego zboczenia przez autora na boczny tor i wydłużania nam wycieczki, nie
mamy wielkich powodów do narzekań. Bo za pociągowym oknem miga nam świat, który dalej wydaje się naprawdę interesujący. Zawsze jest w nim bowiem coś do odkrycia.
4 komentarze: