Raperzy czytają #25 - Paweł Wu

To, że "raperzy czytają" już wiemy. Ale pisanie przez nich książek to zdecydowanie rzadsza sprawa. A nasz dzisiejszy gość ma właśnie w planach wydanie swojej powieści przygodowo-kryminalnej pod koniec bieżącego roku. W 2013 pojawi się również solowa płyta Pawła, zatytułowana "Rzeźnik drzew". Jego dotychczasowy materiał znajdziecie chociażby na pierwszym krążku artysty ("Esencja stylu") czy Projekcie Ganges, współtworzonym wraz z Wergawerem.

A co Paweł czyta w wolnym czasie?

Moje czytanie można ująć najkrócej popadaniem ze skrajności w skrajność. To znaczy – albo czytam bardzo dużo, albo nie czytam w ogóle. Od kilku miesięcy zdecydowanie przeważa to pierwsze. Przesiewając dobre pozycje od złych, wybrałem trzy, o których moim zdaniem warto wspomnieć i, jak mniemam – są one na tyle niszowe, że raczej niewiele osób je zna. A mam nadzieję, że któryś z czytelników skusi się choćby po jedną z wymienionych przeze mnie książek.

Parę tygodni temu trafiłem przypadkiem na facebookowy fanpage „Kryminały przedwojennej Warszawy”. Jak się okazało, jest to cykl książek wznawianych przez wydawnictwo CiekaweMiejsca.net. W owym cyklu znajdują się polskie kryminały, które są ciężko dostępne lub których w ogóle na próżno było wcześniej szukać, ponieważ pierwsze wydania sięgają lat 20. i 30. Autorzy, będący przez wiele lat na cenzurze PRL-u, musieli więc czekać kilkadziesiąt lat na odświeżenie pamięci o ich dorobku literackim. Mnie udało się nabyć krótką powieść popularnego przed wojną pisarza (dziś, niestety, zupełnie zapomnianego) Stanisława Wotowskiego – „Czarny adept”. Książka, reklamowana jako „kryminał okultystyczny”, opowiada o młodej dziewczynie, córce bogatego właściciela firmy czekoladek, która zakochuje się w nieznajomym mężczyźnie. Ślepo w niego zapatrzona nie przypuszcza, że już wkrótce wpadnie w sidła sekty religijnej.

„Czarny adept” jest o tyle ciekawy, że poszukując informacji o jego autorze, można się natknąć na fascynujące ciekawostki jego dotyczące. Popularny przed wojną literat był także policjantem, właścicielem prywatnego biura detektywistycznego, znawcą okultyzmu i masonerii (na ten temat napisał nawet 2 podręczniki: „Magję i czary: szkice z wiedzy tajemnej” oraz „Tajemnice masonerji i masonów”). Jak zatem widać, był to człowiek-orkiestra. A dla mnie, jako pasjonata tamtych czasów, wznawianie ówczesnej „literatury pociągowej” ma jak najbardziej sens.

Warto również wspomnieć o serii kryminałów z brytyjskim detektywem w roli głównej – Davidzie Hunterze. W swoich powieściach z gatunku thrillerów medycznych autor z – o ironio – chirurgiczną precyzją karmi czytelnika opisami rozkładających się ciał (trzecie z serii „Szepty zmarłych”, w których akcja toczy się na Trupiej Farmie w Knoxville) lub równie ciekawymi procesami chemicznymi, zachodzącymi w ludzkim ciele po śmierci („Chemia śmierci”, pierwsza część przygód Davida Huntera).

Trzecią serią, której chcę poświęcić kilka zdań, jest seria „Pan Samochodzik i…”. Zdziwienie? Chwila moment.

Starsi czytelnicy z pewnością kojarzą filmy lub książki Zbigniewa Nienackiego o podstarzałym historyku sztuki, który podróżuje przez kraj i Europę amfibią, rozwiązując przeróżne zagadki i przeżywając mnóstwo przygód. Nie każdy jednak wie, że po śmierci Nienackiego wydawnictwo zdecydowało się kontynuować serię, którą tworzyli już inni pisarze. Wśród nich między innymi popularny obecnie Andrzej Pilipiuk. Do dnia dzisiejszego powstało ponad 100 kontynuacji (z czego sam Nienacki napisał chyba tylko 14 książek). W kontynuacjach głównym bohaterem zostaje młodszy pomocnik Pana Samochodzika – były komandos i również historyk sztuki, Paweł Daniec. Są to całkiem dobre książki sensacyjne z dobrze wplecionymi ciekawostkami historycznymi i gwarantuję, że jakby archaiczny nie wydawał się dziś Pan Samochodzik, to warto sięgnąć po choć jedną z kontynuacji, żeby samemu się przekonać, że tak nie jest. Na całym świecie przedłużanie serii z pomocą innych pisarzy nie jest niczym niezwykłym – powstają przecież kolejne, nawiązujące do przygód Jasona Bourne’a wymyślonego przez Roberta Ludluma, „Star Treki” czy nawet kontynuacje… Szekspira. Nie jesteśmy więc gorsi.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Bling Ring

Nie mam ostatnio szczęścia do filmów oglądanych w kinie. Najpierw był o wiele słabszy od poprzedników nowy "Kac Vegas", potem efektowny, choć cholernie nudny "Człowiek ze stali". Czy "Bling Ring" odrywa się od tej złej passy? Nie będę Was męczył i już na samym początku powiem, że odpowiedź brzmi: "nie". Ba, ten film nie jest po prostu słaby - on jest tragiczny.
Przyznam, że potencjał "Bling Ring" zdecydowanie miał. Fabuła opowiada historię piątki nastolatków, którzy zaczynają dla zabawy rabować domy gwiazd pokroju Paris Hilton czy Lindsay Lohan. W ekipie najważniejsi są azjatycka "szefowa" i pomysłodawczyni całej akcji, niejaka Rebecca oraz Marc, czyli koleś potajemnie ubierający różowe szpilki i malujący się szminką. W magicznej piątce mamy też choćby Nicki, graną przez Emmę Watson. PR-owcy dobrze to sobie wymyślili, bo trailery stawiają mocno właśnie na postać "Hermiony", a ta wcale nie jest tak ważna w filmie jak wcześniej wspomniana dwójka. Reklama dźwignią handlu. Czy jakoś tak.

Teraz czas na sekcję recenzencką zwaną: "Dlaczego ten film jest chujowy?". Po pierwsze i najważniejsze - nuda. To najbardziej schematyczny film, jaki ostatnio widziałem. Przez półtorej godziny na zmianę śledzimy grupkę wchodzącą do domów gwiazd, a potem imprezy w klubach. Cała historia jest ponoć oparta na faktach, więc szczerze przyznam, że jej bohaterom fajnie musiało się tak żyć. Problem w tym, iż nie zawsze to, co dostajemy w rzeczywistości, jest tak samo efektywne na ekranie.

Na dodatek wszyscy główni bohaterowie są głupimi pizdami. Koleś też, bo zachowuje się non stop jak baba. Cała piątka nadawałaby się do "Galerianek" i mówienia do staruchów: "jak kupisz mi jeansy, to zrobię Ci loda". Emma Watson w tej materii jest najbardziej hardkorowa, bo dostała zadanie zagrania chyba jednej z największych głupich pizd w historii kinematografii. Choć z drugiej strony, dzięki niej mamy dwie przyjemne sceny. Na jednej Watson tańczy na rurze, na drugiej bez rury. Mają się twórcy czym pochwalić, naprawdę.

Na "Bling Ring" nie zasnąłem tylko dzięki muzyce. Podczas seansu możecie zamknąć oczy i słuchać soundtracku, będziecie mieć lepszą opinie o całości. Jest Kanye West, jest Azealia Banks, jest Deadmau5, jest i Frank Ocean. Motyw przewodni (Sleigh Bells - "Crown on the ground") też się wkręca. Nawet ostatnio kilka razy odpaliłem ten soundtrack w całości, choć o filmie chciałbym jak najszybciej zapomnieć.

"Entertainment Weekly" dało "Bling Ring" ocenę 91/100. Albo ktoś podrzucił recenzentowi kasę albo jest on po prostu ślepy. No po prostu nie widzę innego wyjścia. Myślę, że ten film lepiej oglądałoby się będąc nachlanym i naćpanym. Bo wtedy albo cały świat wydawałby się człowiekowi szczęśliwszy, albo po prostu łatwiej byłoby zasnąć. Na trzeźwo do "Bling Ring" nie ma żadnego sensu podchodzić. Chyba, że jest się masochistą.

1 komentarze:

Krótko i na temat - dwa razy rap, raz r'n'b

Siedzę właśnie na łóżku i popijam energy drinka. Ostatnio ze znajomymi trafiliśmy na całą noc do Warszawy, która to nie dała nam pospać choćby chwili. I teraz wszystko rozmywa mi się przed oczyma, gdy myślę, co mógłbym dziś wrzucić na bloga. Przypomniało mi się, że cały dzień towarzyszyły mi trzy jeszcze pachnące świeżością kawałki. Postanowiłem więc się nimi z Wami podzielić.

Najpierw trafiłem na ostatni singiel Wale'a z jego najnowszej płyty. Klimat "LoveHate Thing" świetnie wprowadził mnie w dzisiejszy słoneczny, choć całkiem chłodnawy jak na lato dzień. Refren wkręca się niemiłosiernie.
Godzina siedemnasta - koniec hasania na dziś, wróciłem do domu. A tu już czeka na mnie świeży banger od KęKę na bicie Pawbeatsa. Czekam cholernie na legal tego kolesia. "Trasa" wylądowała już na profilu Prosto, więc płyty pewnie możemy się spodziewać szybciej niż później.
Kę dodał mi jeszcze siły, żeby wyskoczyć na rower, ale po powrocie dostałem już genialny usypiacz. Nie powinienem go słuchać w takim stanie, ale to przecież JMSN. Słuchać i spać czy żyć i życie ogarniać? Oto jest prawdziwie egzystencjalne pytanie.

0 komentarze:

Star Wars: Knights of the Old Republic na iPada - recenzja

Najlepsza gra sygnowana marką "Star Wars", jeden z najbardziej kultowych RPGów w historii, twór słynnego studia BioWare. Jak inaczej można jeszcze określić "Knights of the Old Republic"? To jedna z moich gier dzieciństwa, która tak naprawdę osadziła mnie w świecie gier fabularnych. Gdy więc usłyszałem, że nagle, z zaskoczenia, w serwisie IGN pojawiła się recenzja iPadowej wersji tejże produkcji, od razu popędziłem sprawdzić App Store. Wtedy jeszcze całość nie wylądowała w wirtualnym sklepiku, ale gdy tylko się to stało, od razu dokonałem zakupu i ruszyłem ponownie na pomoc Rycerzom Jedi.

Jeśli w ogóle nie czaisz, o co chodzi z tym całym KotORem, to nie jest recenzja dla Ciebie. Nie będę się tu rozpisywał ani na temat fabuły, ani geniuszu tejże produkcji. Jeśli w nią nie grałeś, zrób to jak najszybciej. Obok takiej legendy nie można przejść obojętnie, tym bardziej, że świetnie trzyma się jak na swoje dziesięć lat od premiery.

Produkcję BioWare kupiłbym w wersji na iPada nawet, gdyby była kompletnie niegrywalna. Na szczęście tak nie jest. Da się spokojnie grać bez większych problemów. Jasne, nie ma tu myszki, a nie jest to eRPeG z rzutem izometrycznym, by był on wręcz stworzony dla tabletu. Udało się jednak całkiem nieźle twórcom wybrnąć z tej nie do końca ciekawej sytuacji.

Sterowanie jest banalne. Kierujemy postacią przesuwając palcem w danym kierunku. Możemy to zrobić w prawie każdym miejscu na ekranie. Cała reszta polega na prostym stuknięciu w konkretne miejsce. Tym sposobem atakujemy przeciwników, wybieramy opcje w dialogach, poruszamy się po menu. Najtrudniej ogarnąć jest walkę, ale do tego mamy przycisk "stop", pozwalający w dowolnym momencie zatrzymać akcję. Jak na tablet - jest nieźle.

Grafika jest zdecydowanie na poziomie zbliżonym do wersji PC. Tym samym, jest to chyba jedna z lepiej wyglądających produkcji na tablety. Na iPadzie 2, na którym testowałem całość, wszystko działało bardzo płynnie, nie było mowy o żadnych spadkach framerate'u. Z utrudniającym życie bugiem spotkałem się tylko raz, kiedy to moja postać została zablokowana w jakimś rogu przez inną. Na szczęście miałem całkiem świeży zapis.

Tablet nie jest może najlepszą platformą do grania w "Knights of the Old Republic", ale wciąż z rozgrywki płynie tutaj ogrom funu. Jeśli nie mieliście okazji testować tejże produkcji, możecie swoją przygodę z nią spokojnie rozpocząć na iPadzie. Pamiętajcie jednak, że ważną rzeczą jest w jej przypadku dobra znajomość angielskiego. Bez niej pozostaje Wam zakup wersji pecetowej, która posiada rodzimą lokalizację.

Szkoda, że BioWare nie są twórcami drugiej części KotORa. Trudno przez to powiedzieć, czy ona również zawita kiedyś na ekrany iPadów...

2 komentarze:

Uczucie nie musi być wieczne

Z obrazkiem załączonym do dzisiejszego postu spotkałem się wczoraj, przeglądając internety. Dziewięćdziesiąt procent ludzi nie jest już przyjaciółmi tych, których kiedyś nazywali najlepszymi kumplami. Nie wiem, jak zostały przeprowadzone te badania, ale wydają mi się one całkiem prawdopodobne. Ale czy to w takim razie oznacza, że ludzie Ci nie byli nigdy prawdziwymi przyjaciółmi?

Część osób uważa bowiem, iż uczucie z prawdziwego zdarzenia powinno trwać wieczne. Jeśli jesteśmy przyjaciółmi teraz, to będziemy nimi też za dwadzieścia lat. Jeśli się nie uda, znaczy to, że nigdy prawdziwymi kompanami nie byliśmy. Bo przecież mieliśmy być nierozłączni do końca naszych dni. Błąd. Dlaczego niby powinno się skreślać wszystko, co było, ze względów teraźniejszości? Skoro kiedyś danego człowieka uznawało się za przyjaciela, to rzeczywiście musiał on nim być.

Nawet, jeśli kumpel nas ostatecznie - że tak to ujmę - wychujał, nie znaczy od razu, że nigdy nie był tym "prawdziwym". Zawiódł nas, więc rzeczywiście teraz przyjacielem się go nie nazwie. Ale kiedyś? Kiedyś jak najbardziej mogliście być "pełnymi" druhami. Dziś między Wami jest nieprzekraczalna granica wojenna, dawniej jednak nie było dla Was tematów tabu.

Tak samo, albo i jeszcze bardziej hardorowo, jest z miłością. Bo tu jeszcze więcej osób potrafi wyskoczyć z tekstem, że "true love", to tylko taka wieczna, jedyna i do końca życia. I najlepiej wcześniej przez nikogo nie przeruchana. A co w takim razie z poprzednimi, długimi związkami? Mało jest przecież we współczesnym społeczeństwie par, które były dla siebie tymi pierwszymi.

"Teraz już wiem, że tamten dwuletni związek z Kunegundą to nie była prawdziwa miłość. Zostawiła mnie dla innego. Szmata. Za to ta Grzymisława... mamy już bliźniaków i planujemy jeszcze dwóch synów! Imię zobowiązuje. Kocham ją jak nigdy kogokolwiek innego."

Jasne, to najpewniej będzie tak, że ta nasza ostateczna miłość w życiu będzie tą najlepszą. Ale czy gdy w wieku czterdziestu lat przypomnisz sobie swój roczny związek z czasów liceum, to pomyślisz: "to w ogóle nie była miłość"? Bitch please. A wtedy latałeś po wszystkich kumplach i opowiadałeś, jak tę laskę - którą ostatecznie nazywałeś "kurwą" - kochasz.

Skończyło się? Trudno, cóż poradzić. Ale czy naprawdę tak łatwo jest skreślić przeszłość i nazwać ją nieprawdziwą? Wieczność uczuć zależy tak naprawdę od tego, w którym etapie życia one powstały. Wielka przyjaźń z czasów podstawówki ma mniejsze szanse na przetrwanie, niż taka, która rozpoczęła się po czterdziestce. Miłość działa na takich samych zasadach. 

Ja się swoich uczuć z przeszłości nie będę wypierał. Drodzy przyjaciele, z którymi teraz wymieniamy się jedynie rzuconym ospale "cześć" i drogie miłości, które kilka lat po rozstaniu będą żałowały tej decyzji, gdy przeczytają artykuł w gazecie o moich sukcesach - zapamiętam Was wszystkich. Jako przyjaciół i jako kolejne miłości. Serio. Czegokolwiek byśmy sobie na naszej wspólnej drodze nie zrobili.
8fact to ekipa dostarczająca codziennie porcji ciekawostek. Mam nadzieję, że się nie obrażą za podpieprzenie im jednego obrazka. Ich fanpage znajdziecie TUTAJ.

1 komentarze:

Daj mi poczytać swoje piosenki

W przeciągu ostatniego miesiąca kupiłem dwie płyty, których wydanie bardzo mi się spodobało. Mowa o najnowszym krążku Daft Punk oraz producentce Szopsa. Żadne z nich tak naprawdę niczym wielkim się nie wyróżnia. "Random Access Memories" to najzwyczajniejszy jewel box, a "Goodlife" jest digipackiem z ładnymi grafikami. Co więc takiego tak bardzo spodobało mi się w tych wydawnictwach? Książeczki z tekstami.

Nie, nie uważam, że słowa piosenek to najlepsze, co może zostać wrzucone na te kilka(naście) stron dołączonych do płyt. Ostatnio spodobało mi się również np. wydanie "Elliminati" Tedego. Okładka do każdego (!) kawałka na płycie + parę słów od rapera. Fajnie się to oglądało i czytało. Bisz też sobie nieźle wszystko wymyślił, bo stworzył do "Wilka chodnikowego" książeczkę ze swoimi wierszami. 

Ale większość osób po prostu nie ma pomysłu na tę grupkę kartek i wkleja tam bez ładu i składu jakieś obrazki ze studia albo brzydkie grafiki. I szczerze wolę wtedy, żeby artyści poszli na inny rodzaj łatwizny i zrobili zwykłe "kopiuj-wklej" swoich tekstów. Dla mnie jest to naprawdę ciekawsze niż parę fotek. A na dodatek wiele rzeczy ułatwia.

Na przykład wrzucanie tekstów do sieci. Największy kłopot zawsze sprawiali tu raperzy. Pal licho, jeśli wszystko da się zrozumieć i po prostu trzeba poświęcić trochę czasu na przepisanie całości ze słuchu. Gorzej, jeśli koleś nawija niezrozumiale, dodatkowo robiąc przyspieszenia co drugi wers. A potem ma pretensje do słuchaczy, że coś źle przepisali. 

A czy tak trudno jest po prostu samemu udostępnić ludziom tekst? Już niekoniecznie w tej książeczce dokładanej do płyty, ale po prostu wypuścić to ot tak, w opisie kawałka na YouTubie chociażby. Albo zrobić tak, jak LaikIke1, czyli facet, którego teksty swego czasu było naprawdę trudno rozszyfrować. Po premierze ostatniej płyty wrzucił on coś w rodzaju książeczki z tekstami do sieci, dostępnej dla każdego. I problem zniknął. Można? Można.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Ości

Wiele się do tej pory o Ignacym Karpowiczu nasłuchałem. Internet mówi, że to geniusz, kumpel, że tragedia, a ja do tej pory wciąż byłem bez własnego zdania. Spotkanie z tym pisarzem było nieuniknione, z jednej strony, z racji mego uwielbienia do autorów kontrowersyjnych, z drugiej, z chęci szerszego poznania współczesnej literatury polskiej. Moje pragnienie przeczytania czegoś od Karpowicza świetnie wpasowało  się terminowo w premierę jego najnowszej powieści - "Ości". No to jak wreszcie z tym Ignacym jest?

Fabułę "Ości" opisać jest niezwykle trudno. To bowiem wyjątkowe spojrzenie na los kilku postaci, z których  każda jest osobą wyróżniającą się w jakiś sposób. Bohaterowie są zlepkiem jednostek, pochodzących z naprawdę różnych sfer. Mamy więc chociażby Azjatę przebierającego się za kobietę na konkursach drag queen, którego żona jest typową Matką Polką, astmatyczkę zaciągającą się non stop e-papierosem, mającą problemy z mężem, kochającego syna anarchistę i tchórzofretkę Sławoja, czy dwóch gejów, wyjątkowo mocno różniących się poglądami na temat utrzymywania czystości w domu. Ekipa ciekawa, to trzeba przyznać.

Ale fabuła i postaci bywają tu często jedynie pretekstem do pokazania światopoglądu autora i reszty społeczeństwa. Karpowicz wyrusza na wojnę z licznymi stereotypami i tkwiącymi w umysłach ludzi hasłami. Bierze pod lupę współczesną, liberalną rodzinę i zestawia z podejściem ortodoksyjnym. A wszystko to z ogromną dawką humoru. To jedna z tych książek, w których co chwilę trafiasz na cytat godny podzielenia się nim na Fejsbuczku. Powieść cholernie inteligentna, inspirująca i - tak po prostu - dobra.

Całość zaś polana jest świetnym stylem Karpowicza, wyjątkowo indywidualnym i charakterystycznym. Niby wyrafinowany, ale zarazem łatwo przyswajalny i lekki do czytania. Trudno po rozpoczęciu czytania tak po prostu odstawić tę książkę. Tym bardziej, że rozkręca się bardzo szybko i intryguje już od samego początku. Wzroku od tekstu nie da się ot tak oderwać - czy to podczas wylegiwania na słońcu z drinkiem obok, czy też wśród gromady ludzi.

Warto po "Ości" sięgnąć? Jak najbardziej! Nie zawiodłem się i jestem pewien, że chcę więcej. Szczerze nie zdziwię się, jeśli Karpowicz za kilkadziesiąt lat będzie obowiązkową lekturą dla młodzieży. Jest wystarczająco wyjątkowy, by nie pomylić jego tworu z niczym innym. A nie ma jeszcze nawet czterdziestki na karku! Mi jedynie pozostaje "Ościom" wystawić swoisty znak jak-ości. Polecam.

2 komentarze:

Raperzy czytają #24 - Flint

Dzisiejszy gość akcji to raper prawdziwie wszechstronny. Nie dość, że od 2002 roku zdołał nagrać prawie dziesięć nielegali, to przy okazji rozgromił konkurentów w licznych bitwach freestyle'owych, w tym WBW. Pierwsze legalne wydawnictwo Flinta, bo o tym raperze mowa, pojawiło się na sklepowych półkach rok temu. Dziś reprezentant sceny warszawskiej jest członkiem wytwórni Koka Beats i na jesień wypuszcza kolejny krążek, zatytułowany "Stary, dobry Flint".

A co dzisiejszy gość ma do powiedzenia w kwestiach książkowych?

Nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że nigdy nie lubiłem prozy, a jedyną formą, którą chłonąłem były komiksy. Książek raczej nie czytałem w ogóle, bo zrazili mnie do tego w szkole przymusowym czytaniem jakichś nudnych gówien typu 'Krzyżacy', 'Nad Niemnem", czy "W pustyni i w puszczy". Nigdy nie starczyło mi cierpliwości, żeby przebrnąć przez pięćset stron o tym, że wielbłąd pije wodę. Nigdy nie przeczytałem też w całości żadnej lektury, a maturę zdałem na streszczeniach i dzięki kombinatoryce.

Wtedy ktoś powiedział mi, że istnieją książki, w których jest wódka, seks, przemoc i że czasami mówią tam 'kurwa'. To w zasadzie na przyszłe lata zdefiniowało mój literacki gust, że się tak górnolotnie wyrażę.

Oprócz wódki, narkotyków, seksu, przemocy i przekleństw, pociągały mnie książki o Warszawie (Grzesiuk, Hłasko, Tyrmand - każdy Warszawiak MUSI to znać na pamięć) i akcje szpiegowskie. Tutaj monopol miał Ken Follet. Jego "Igła" leżała w moim domu od zawsze i kiedy ojciec podrzucił mi ją do przeczytania, podchodziłem do tego tak jak do wszystkich książek, które polecają nam rodzice. Spodziewałem się nudnego, anachronicznego gówna, które wali stęchlizną i nikt go nigdy nie odkurza. "Igła" okazała się majstersztykiem pełnym akcji, intryg, przemocy i seksu - niech raperzy się uczą od Folleta.

Moje czytanie wjechało na inny level, kiedy sprawiłem sobie czytnik ebooków - zwrócił mi się w miesiąc, po czym zaczęło mi zwyczajnie brakować książek do przeczytania. Jestem ignorantem i nie znam żadnej klasyki, więc czytam głównie to, co polecają znajomi i jak mi się spodoba jakiś autor, to staram się sprawdzić jak najwięcej jego książek - jak macie coś dla mnie, to dajcie znać. Systematycznie nadrabiam też braki w klasykach - nie wiem, czy "Fight club" można uznać za klasykę? W każdym razie film znam na pamięć, a ostatnio przeczytałem też książkę Palahniuka, po czym napisałem rapowy kawałek o takim samym tytule - usłyszycie go na mojej nowej płycie jesienią. Mam nadzieję, że spodoba się fanom książki i filmu, a Ci którzy nie mieli okazji czytać/oglądać, postanowią to nadrobić po przesłuchaniu mojej wersji.

Jak nie wiesz, co to epitet, parabola i w ogóle nie lubisz czytać, a jarasz się rapem (skoro tu trafiłeś, to chyba się jarasz, nie?) to sprawdź na dobry początek:

Mario Puzo - "Głupcy umierają", "Ojciec Chrzestny", "Sycylijczyk", "Omerta", "Rodzina Borgiów", "Ostatni don" (wszystko o mafii i show-biznesie);

Jo Nesbo - wszystko z Harrym Hole począwszy od "Człowieka Nietoperza" (bardzo wciągające i łatwo się czyta);

Ken Follet - "Igła", "Młot Edenu", "Upadek Gigantów", "Klucz do Rebeki";

Stanisław Grzesiuk - "Boso, ale w ostrogach", "5 lat kacetu";

Leopold Tyrmand - "Zły" (fabuła mnie nie rozjebała, ale portret powojennej Warszawy robi wrażenie, tym bardziej, że większość akcji rozgrywa się w miejscach, które bardzo dobrze znam).

To książki, które pozostały w mojej pamięci i ostro zawróciły mi w głowie, mimo, że zawsze odpychało mnie to sztuczne nadęcie i patos związany z wielką literaturą.

Pozdro
Flint

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Człowiek ze stali aka nowy Superman

Najstarsi stażem czytelnicy bloga może pamiętają, że nie jestem zbyt przychylnie nastawiony do postaci Supermana. Niezbyt trawię tę dokładnie wydepilowaną twarzyczkę w śmiesznym stroju. Postanowiłem jednak, że spróbuję się przełamać, i gdy tylko nowy film o facecie w czerwonej pelerynie pojawi się w kinach, ruszę na seans. Tak też zrobiłem dziś i dzięki temu mogę Wam dostarczyć własnej opinii na temat "Człowieka ze stali".
Jak to w przypadku historii o superbohaterach bywa, fabuła do skomplikowanych nie należy. Clark Kent (Henry Cavill) jest chłopakiem nie z tej ziemi. Dosłownie. Gdy był jeszcze noworodkiem, został wysłany ze swojej umierającej planety na naszą. Życie toczyło mu się w miarę spokojnie - ot, nie starał się on wyróżniać w tłumie, choć czasem, pod wpływem emocji, używał swoich nadzwyczajnych mocy do pomagania ludziom. Wszystko psuje się, gdy na Ziemię przylatują ostatni osobnicy przynależący do ludu Clarka, którzy domagają się wydania tego ostatniego. Jeśli ludzkość nie spełni żądań, nasza planeta ma zostać zniszczona.

"Człowiek ze stali" zaczyna się walką. Potem mamy kilkudzesięciominutową prezentację docierania Clarka do prawdy o swoim pochodzeniu, a dalej znów dostajemy mnóstwo wybuchów, bijatyk i reszty. Przez ostatnią godzinę nie ma tu prawie w ogóle miejsca na fabułę. Na ekranie wciąż śledzimy jedynie wielką napierdalankę. I niestety to właśnie przez ten pryzmat zapamiętam nowego Supermana.

Jasne, ten film jest świetnie wyreżyserowany, zdjęcia są fenomenalne, efekty przewyższają chyba wszystko co mieliśmy do tej pory w kinematografii (poza efektem 3D, który najbardziej widoczny jest na... napisach). Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle śledzimy ten sam schemat. Walka, przeszkoda, walka, przeszkoda, walka, przeszkoda. W niektórych momentach to bywa tak nudne, iż przed zamknięciem oczu powstrzymują jedynie ciągłe wybuchy i latający we wszystkie strony Superman.

Słyszałem o pochwałach skierowanych ku aktorom. Niestety, ja ich nie powielę, bo oni tu schodzą na drugi plan i nie mogą się w ogóle wykazać. Sam Clark jest spoko, dopóki nie staje się Supermanem. W momencie "przemiany" można by spokojnie do zagrania jego roli zatrudnić robota. Byłby tak samo sztywny i sztuczny.

W "Człowieku ze stali" nie ma nawet miejsca na humor. Nie wiem, czy zauważyliście, ale chyba w każdym filmie o superbohaterze dostajemy parę żartów, które mają rozluźnić atmosferę. Tu znalazłem dosłownie JEDEN rzekomo zabawny moment, będący jednak totalnym sucharem. A do tego pojawia się on podczas ostatnich pięciu minut filmu. 

Zapowiedzi mówiły o produkcji, w której mieliśmy poznać prawdziwego Supermana, tego z krwi i kości, pełnego nie tylko nadzwyczajnych mocy, ale i uczuć oraz wahań. Całość jednak skutecznie przykrywa tę sferę życia bohatera. Na początku jest nieźle, ale potem dostarczanie nam informacji o Clarku ogromnie przyspiesza, nie zostawiając miejsca na szczegóły. A wszystko kończy się walką, walką i... jeszcze jedną walką. 

Piszę tu właściwie tylko o wadach, ale to w sumie nie jest zły film. Nie jest zły z powodu kilku dobrych scen, badassowego Clarka (gdy jeszcze miał brodę) oraz PRZEŚWIETNYCH efektów, zdjęć i reszty tego typu spraw. Walki wyglądają epicko, ale jest ich po prostu za dużo. O wiele za dużo. Batman się spisał, Iron Man się spisał, Superman niezbyt. Spod ręki Zacka Snydera wyszli kultowi "Watchmen", aż dziw więc bierze, że "Człowiek ze stali" nie jest tak genialny jak tamta produkcja. Tym razem dostaliśmy jedynie średniaka.

0 komentarze:

Nie kłam, że nie czekasz na film o LEGO

Jakie jest największe wydarzenie filmowe ostatnich dni? Premiera nowego "Supermana"? Nope. Świeże plotki na temat kolejnych "Gwiezdnych wojen"? Znowu źle. Rzekome powstawanie serialu o Maryli Rodowicz? No cóż... nie. Jaka jest więc prawidłowa odpowiedź? Oczywiście mowa o zapowiedzianym parę dni temu "The LEGO Movie"!
Nie uwierzę Wam, jeśli powiecie, że nie zajaraliście się tym choćby przez chwilę. Tu jest przecież wszystko, czego potrzeba do stworzenia świetnej produkcji! Są same słynne klocki, kultowi, licencjonowani bohaterowie, wyborna obsada dubbingująca, animacja przypominająca poklatkową, no i humor. Jestem skłonny wręcz powiedzieć, że trailer tego filmu jest zabawniejszy niż zwiastun ostatniej części "Kac Vegas".

Tylko ta muzyka jest strasznie słaba. Ja rozumiem, że to musi się podobać ogromowi ludzi słuchających stricte komercyjnych kawałków, ale ten jest po prostu tragiczny. Inny problem to polska wersja filmu. Znając życie, w rodzimych kinach znowu dostaniemy soczysty dubbing z udziałem gwiazd gatunku filmowego, który rzekomo jest "komedią romantyczną". Witold Pyrkosz zamiast Morgana Freemana albo Małaszyński zamiast Liama Neesona? Czekam, będzie się z czego pośmiać - niczym na trailerze polskich "Avengersów".

"The LEGO Movie" ewidentnie sprzeda się wyśmienicie, nie znaczy to jednak, że film nie może stać się ostatecznie średniakiem. Twórcy mają przed sobą naprawdę twardy orzech do zgryzienia. Fabułę typu "główny bohater ratuje świat" trzeba bowiem mądrze uzupełnić o coś nowatorskiego. Same klocki niestety nie wystarczą. Film musi być również przygotowany nie jedynie z myślą o młodszych widzach, ale również i tych starszych.

Zwiastun zapowiada solidną produkcję, przy której mile czas będzie mógł spędzić każdy. Gdyby do roboty zaprzątnięto scenarzystów z Telltale Games, twórców gier o klockach LEGO, mielibyśmy fabularnie na pewno murowany hit. Teraz pewni tego jeszcze być nie możemy, ale osobiście z ogromną chęcią pójdę na tę produkcję do kina. Premiera w przyszłym roku. Potencjał jest wielki.

0 komentarze:

Głos społeczności ma znaczenie

Na sam początek krótkie wprowadzenie dla osób, które z tematem związane nie są. Nowa konsola do gier Microsoftu, Xbox One, miała posiadać specjalne zabezpieczenia, blokujące między innymi normalne uruchamianie i odsprzedawanie gier używanych oraz wprowadzające konieczność podłączenia sprzętu do internetu przynajmniej raz na dwadzieścia cztery godziny. Platforma Sony, PlayStation 4, z tego typu "dziwactw" się wycofała. Co za tym idzie, pod każdą informacją na temat nowego Xboksa, pojawiały się liczne komentarze, przekazujące zazwyczaj jedynie coś w rodzaju "fck u Micro$hit".

Jestem tym trochę zdziwiony, lecz ekipa z Redmond wczoraj wieczorem ogłosiła wycofanie się ze swoich "nowatorskich" pomysłów. Jak widać nawet ta firma znana mocno ze swojej nieustępliwości, poszła po rozum do głowy. Nie myślcie bynajmniej, że oni naprawdę zrobili to z myślą o dobru graczy. Ktoś po prostu zauważył ogromne combo hejtów i konstruktywnej krytyki, wypływającej nawet wprost z obozu konkurentów. 

Może te "fucki" kierowane przez internautów nie zraziłyby tak Microsoftu, gdyby nie fakt, że pre-ordery sprzedawały się słabo w porównaniu do konsoli Sony. Liczy się kasa, a tej nie zarobi się żadnymi sposobami, jeśli nie będzie wystarczającej ilości konsumentów, z których można ją zedrzeć. Niesmak wśród graczy pozostaje, ale i tak na pewno więcej osób będzie chciało kupić nowego Xboksa niż wcześniej. Ja i tak chciałem to zrobić, teraz jestem tylko utwierdzony w swoich przekonaniach. 

Cała ta sytuacja pokazuje, że społeczność wciąż ma jeszcze znaczenie i własny głos. Pamiętacie akcję z ACTA? Wystarczyło chwilę postać ogromną grupą w środku miasta i rząd uległ pod naporem wizji buntu społeczeństwa. I jeśli nawet znów jakaś chora ustawa będzie miała ochotę cenzurować internet lub jeśli Microsoft zechce ponownie w tak radykalny sposób zmieniać rynek gier, to ludzie znów ruszą do walki o swoje. 
Don Mattrick, szef oddziału Microsoftu odpowiedzialnego za Xboksa. Nie lubię go.

0 komentarze:

Nie śmierdź

Czasem zastanawiam się, czy lato nie jest najmniej inspirującą mnie porą roku. Jesień dostarcza klasycznej, deszczowej deprechy, zimą w sumie jest podobnie, tylko deszcz zastąpiony jest przez śnieg i cholerne zimno, wiosna to z kolei czas, w którym wszystko rozkwita. Kwiaty, uśmiechy na twarzach ludzi, dzieci w brzuchach gimnazjalistek - w skrócie: życie. A latem? Latem jest ciepło. I chwała za to, bo dzięki temu mam o czym pisać na bloga.

Latem jest ciepło, wręcz gorąco. Gdy jest gorąco, ludzie się pocą. A pot - poza swoimi pozytywnymi właściwościami - niestety śmierdzi. Wszystko się więc zapętla, bo wychodzi na to, że śmierdzą też i ludzie, a wybiegając wnioskami wyjątkowo daleko, dochodzimy do magicznego frazesu: "lato śmierdzi". A przynajmniej tam, gdzie stężenie ludzi jest zdecydowanie zbyt duże.

Podstawowym miejscem, które latem zamienia się w totalną zgniliznę jest oczywiście komunikacja miejska. Wszyscy dobrze kochamy to wspólne przytulanie się pięćdziesięciu osób w autobusie z dwudziestoma miejscami siedzącymi. I nagle na ostrych zakrętach cała ta armia łapie się "trzymanek" opadających z dachu pojazdu. Pachy, włosy pod pachami, smród spod pach. You know what I mean.

Dochodzimy więc już oficjalnie do konkretnego wniosku: ludzie latem częściej i mocniej śmierdzą. Ale czy w ogóle smród może wpływać na nasze postrzeganie innych? Ktoś pewnie zakrzyknie: "Oczywiście, że nie! Przecież ten smród wcale nie musi wypływać z winy tej osoby!". No nie, skądże. Ja rozumiem, iż istnieją ludzie, którzy nie mają dostępu do bieżącej wody czy coś w tym rodzaju. Ale to przecież wyjątki. Większość ludzi cuchnie tylko dlatego, że o siebie nie dba.

Jak ktoś śmierdzi, to mam go prawo oceniać właśnie za ten mankament. Co byście zrobili widząc (albo raczej czując) cholernie cuchnącą laskę/faceta w klubie? Pomyśleli: "Hej, ale może on(a) tak naprawdę jest inteligentny/a, czyta po godzinach Mrożka and shit, a ten zapach to tylko chwilowa wpadka?" czy raczej odeszli do istot pachnących perfumami z wyższej półki. Ja bym uciekł.

Gdyby śmierdział mój przyjaciel, powiedziałbym mu to. Gdyby ktoś przypadkiem trafił na mnie w wersji śmierdzącej, nie miałbym tej osobie za złe, że po tym mnie oceniła jako niechluja. Wypadłem źle, my bad. Zawsze się zastanawiałem, jak do cholery można się myć co kilka dni? Latem tym bardziej - sam często wtedy wskakuję dwukrotnie pod prysznic. Jak śmierdzisz, to nie zabraniaj mi Cię po tym oceniać. Twoja wina, kowboju. A jak możesz z powrotem wkupić się w moje łaski? To proste - nie śmierdź.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Pokaż dupę = zostań gwiazdą?

Ostatnio odbyła się jakaś wielka impreza "Playboya". Kiedy i gdzie? Nie wiem, nie czytam serwisów plotkarskich. Dowiaduję się dość z tytułów na stronach głównych sztandarowych portali informacyjnych. News ogólny o imprezie to standard, ale gdy pojawia się obok oddzielny artykuł o konkretnej osobie, znaczy to, że  musiał być wokół niej jakiś konkretny szum. Wybaczcie, tym razem dałem się złapać i kliknąłem w link. Na usprawiedliwienie dodam, że promowało go zdjęcie gołej dupy. 

Patrycja Wojnarowska. Wiecie kto to jest? Ja chyba wciąż nie do końca. Ale pojawiła się na playboyowym party z sukienką odsłaniająca wspomnianą już dupę. Na każdym zdjęciu odwracała się tak, by jej tyłek widziała cała Polska. I udało się jej, stała się bowiem dużym znakiem rozpoznawczym wspomnianej imprezy. To nie będzie jednak tekst o tym, w którym zwyzywam Wojnarowską. To w końcu biba Playboya, dziwię się więc, że ktoś nie pokusił o wyskoczenie na nią z gołymi cyckami. Wyczyn Patrycji można więc uznać za pewnego rodzaju oznakę odwagi i... dobrego wybrania sobie promocji.

Wskoczcie sobie na Onet i przeczytajcie, co oni tam o niej piszą. Jej show-biznesowe "osiągnięcia" to bycie eks Miśka Koterskiego i jakiegoś nieznanego mi kolesia, wyzywające kreacje (no shit, Sherlock) i focie z celebrytami. I pewnie nikt z Was i tak jej dotąd nie znał. Ale teraz jest inaczej. Wystarczyło pokazanie dupy, by ochrzcić kogoś, o kim nie ma jeszcze nawet informacji na Wikipedii celebrytą czy innym synonimem tego słowa. 

Jeśli ma się jakiekolwiek kontakty, nie trudno jest zostać gwiazdą. Wojnarowska dobrze wykorzystała to, że została zaproszona na imprezę Playboya. Inne przykłady? Ile to było niewiast, które wybiły się na swoich znanych chłopakach? Ile aktorek mogliśmy oglądać tylko dzięki temu, że powiedziały o nich dobre słówko siostry z dłuższym stażem w zawodzie? Można też mieć sławnego ojca i zacząć udawać rapera :)

Myślicie, że przejdziecie sobie przez ratusz swojego miasta z widoczną połową dupy i ktoś Was nazwie gwiazdą? Pff. Co najwyżej pojawicie się na jakiejś regionalnej stronie z zasłoniętą twarzą, Wiosce.pl albo fanpage'ach typu "Beka z imprezowiczów". Jeśli chcecie istnieć w show-biznesie, potrzebujecie mieć jakikolwiek łącznik z inną ważną osobistością. Spokojnie, czasem wystarczy obciągnięcie kutasa podstarzałego aktora.
Nie mam układów z serwisami oferującymi zdjęcia Patrycji, więc podrzucam fotkę ładnego BMW od dupy strony z - już ludzką - dupą obok siebie. Na Flickru znalazłem.

0 komentarze:

Obfite piersi, pełne biodra

Zastanawiam się, czy aby na pewno tym razem udało się w Polsce dobrze sprzedać książki literackiego Noblisty. Powieści Mo Yana leżą bowiem wciąż w zaskakująco dużych ilościach we wszelakich Empikach i księgarniach. Czy to wina ogromnego nakładu tych tworów, czy też po prostu rzeczywiście one nie schodzą? Szczerze nie wiem, ale ja postanowiłem ponownie sięgnąć po powieść Chińczyka. Po "Krainie wódki" nastąpiła kolej "Obfitych piersi, pełnych bioder".

Chiny, wiek XX. Głównym narratorem historii jest Shangguan Jintong, jedyny syn Shangguan Lu, która przed chłopakiem zdążyła urodzić osiem sióstr. Rodzina pokłada w pierworodnym wiele nadziei na przyszłość i to on staje się oczkiem w głowie wszystkich. To jednak nie tylko jego dotyczy opowieść snuta przez Mo Yana. W równym stopniu to bowiem również historia całego rodu Shangguan, z którego kobiety wyróżniały się tytułowymi obfitymi piersiami i pełnymi biodrami.

Mo Yan stworzył powieść wyjątkowo groteskową. Z jednej strony mamy tu mnóstwo humoru, opartego często na ironii i sarkazmie, ale i samych wyczynach bohaterów. Obok tego wszystkiego istnieje sfera tragiczna, życie głównych bohaterów jest bowiem częściej usłane kolcami, aniżeli różami. Najbardziej groteskowy jest jednak fakt, że humor i tragizm łączą się zazwyczaj w jedno. Bo choć śmiać się można z tego, że Jintong karmiony jest piersią (a potem mlekiem kozim) do wyjątkowo późnego etapu życia, będąc jednocześnie ogromnym nieudacznikiem, to efekty tego nie raz bywają dobijające.

Ta książka zdecydowanie ma swoje momenty. Mocne, dobitne, przytłaczające. Problem jej tkwi w tym, że za dużo miejsca pomiędzy tymi świetnymi fragmentami poświęcono rzeczom niezbyt interesującym. Mo Yan ma swój charakterystyczny styl, do którego trzeba się przygotować. To nie jest powiastka, którą otworzycie sobie w autobusie podczas piętnastominutowej drogi do domu. By czytać "Obfite piersi, pełne biodra" trzeba być nadzwyczaj skupionym, usiąść wygodnie w fotelu i rozkoszować się historią.

Będę teraz hipsterem, bo wbrew reszcie internetu powiem, że mi bardziej podobała się "Kraina wódki". Tak po prostu, czytało mi się ją lepiej, choć też ma trochę ciężkawy styl. Może to z powodu większego absurdu, który ubóstwiam pod każdą postacią? "Obfite piersi, pełne biodra" też są okej, ale nie porwały mnie wyjątkowo. Warto sprawdzić, jeśli macie czas na tak pokaźną objętościowo książkę.

0 komentarze:

Raperzy czytają #23 - Prys

Muzyka naszego dzisiejszego gościa jest na pewno jedną z lepszych polskich, rapowych propozycji na lato. Prys bowiem stawia zdecydowanie na kawałki z nutką amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. Słońce, plaża, piwo w ręce. Najpopularniejszymi dokonaniami rapera są zdecydowanie jego dwa longplaye: "Miłośnik kłótni w kłótni o miłość" (z którego prywatnie uwielbiam tytułowy kawałek) oraz wydane w ubiegłym roku "Na złej drodze do lepszych czasów". Ostatnimi czasy Prys udzielił się gościnnie między innymi na świetnej płycie Kościeya.

A co nasz gość ma do powiedzenia w kwestiach literackich?

Kilka lat temu, jakoś w czasie fascynacji muzyką Komedy i filmami Polańskiego naturalną rzeczą było sięgnięcie po Marka Hłaskę. Trafiło mnie. Przeczytałem większość jego powieści i opowiadań z naciskiem na te drugie. Był mistrzem krótkiej formy. Polecam gorąco zbiór wspomnień "Piękni dwudziestoletni".

W podobnym czasie w moje ręce trafiały książki Charlesa Bukowskiego i Henry`ego Millera. Szukałem jakiegoś zwierciadła dla życia "tu i teraz". Literatura bardzo przyswajalna dla młodego, zesputego hedonisty. Jednak czytelnicy - jak wszystko - zmieniają się ;)

Ostatnio biorę w ciemno wszystko co dostanę od swojej kobiety. Tym sposobem przeczytałem "Zrób mi jakąś krzywdę" Jakuba Żulczyka i jestem przekonany, że sięgnę po więcej. Teraz jestem w połowie "Drwala" Witkowskiego - wciągające! I przypomniał mi "buchbachem" o Gombrowiczu - moim ulubionym pisarzu ze szkolnych czasów.

Lubię Chucka Palahniuka, Stephena Kinga, Huntera S. Thompsona i lubię mieć czas i nastrój na czytanie. Żałuję tylko, że często przegrywa z internetem.

Pozdrawiam książkowych moli! :)

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Wróg numer jeden

Od rozdania ostatnich Oscarów trochę czasu już minęło, mimo to ja wciąż nie obejrzałem wszystkich nominowanych do głównej nagrody produkcji. Ostatnio jednak postanowiłem wziąć się w garść i zmniejszyć liczbę niesprawdzonych filmów z trzech do dwóch. Na ekran mojego telewizora trafił twór najbliższy zwycięskiej "Operacji Argo" - "Wróg numer jeden". Czy nowa produkcja Kathryn Bigelow rzeczywiście zasługiwała na nominację do Oscara? Sprawdźcie dalszą część recenzji.
Fabuła opowiada zakulisową historię wykrycia oraz zabójstwa Osamy bin Ladena sprzed dwóch lat. Główną bohaterką jest niejaka Maya (Jessica Chastain), młoda agentka CIA, zajmująca się obserwacją terrorystów. Na swojej drodze jest świadkiem wielu przesłuchań, podczas których nie stroni się od tortur. Początkowo dziewczyna nie czuje się dobrze, będąc świadkiem tego typu zagrań, jednak po jakimś czasie przystosowuje się do nowego środowiska. Film jest swoistym zapisem ewolucji w twardą kobietę, potrafiącą postawić na swoim.

Podobnie jak wspomniana już wcześniej "Operacja Argo", nie jest to raczej czysty film sensacyjny, a taki połączony dyskretnie z thrillerem. To nie filmowa wersja "Call of Duty", a wejście w tę badawczą, obserwacyjną stronę pogoni za terrorystą. Co prawda wybuchy i strzelaniny też się zdarzają, ale są one sporadyczne. A przynajmniej do czasu świetnie nakręconego samego przejęcia Osamy bin Ladena. Jeden kompleks, parunastu żołnierzy, praktycznie zero oporu ze strony oponentów, a mimo to dostajemy jakieś pół godziny emocjonującej akcji, obok której nie można przejść obojętnie.

Nie tylko tę scenę można uznać za długą, bowiem całość również trwa sporo - prawie dwie godziny i czterdzieści minut. A mimo to w fotelu siedzi się cały czas skupionym, nie ma czasu na chwilę odwrócenia głowy. Wkręca scenariusz, wkręca reżyseria, wkręca aktorstwo na najwyższym poziomie. Szkoda, że Jessica Chastain miała do Oscara tak mocnego konkurenta jak Jennifer Lawrence, bo spisała się na medal. 

Trudno mi teraz wyrokować, który z magicznej dwójki sensacyjno-thrillerowych filmów jest lepszy: "Operacja Argo" czy też "Wróg numer jeden". Delikatnie skłaniałbym się ku tej drugiej opcji, ale może to dlatego, że tę pierwszą produkcję widziałem już spory czas temu. Oba tytuły warto sprawdzić, niezależnie od gustu filmowego. Filmy godne nominacji do Oscara.

0 komentarze:

Jak (nie) hashtagować?

Dla wielu osób wsparcie dla hashtagów na Facebooku będzie jedynie kolejnym niepotrzebnym dodatkiem. Każdy jednak, kto miał styczność z tą formą znakowania treści, wie dobrze, że to ważny krok w rozwoju portalu Zuckerberga. Szybsze wyszukiwanie informacji, lepsze możliwości dla działalności menadżerów social media, no i oczywiście zwyczajne "upiększenie" swoich statusów. Dla beki, dla lansu, dla zabawy. 

Jest jeszcze jeden plus hashtagów - pozwalają człowiekowi łatwiej wyławiać idiotów w internetach. Na Facebooku jeszcze tego nie widać, ale na innych portalach społecznościowych potrafi być to cholernie rzucające się w oczy. Twittera "gimby nie znajo", ale już taki Instagram jest kolebką debili i ich żenującego korzystania ze znaczka "#". 

No to czego należy unikać przy hashtagowaniu, by nie uznano nas za idiotę? Punkt pierwszy, to pisanie zdań, w których przed każdym słowem wrzucamy "#". Typowy przykład: "#jestesmy #z #januszem #na #dziwkach #jest #super #pozdrawiamy #bardzo #serdecznie". Jeśli nie widziałeś nigdy tego typu zjawiska, nie wiesz co to internet. 

Drugą rzeczą, której należy unikać, jest magiczne proszenie o lajki. To kolejny instagramowy klasyk. Obcy z AMERYKI lajkujący Twoją słit focię zrobioną w kiblu w pobliskiej galerii handlowej, to podstawowa miara wielkości e-penisa. By internetowy członek rósł jak najszybciej, najlepiej zrobić z siebie dziwkę. "#like4like", "#follow4follow", "#likeme", "#tagsforlikes" i cała reszta wchodzą w ruch. Wciąż zastanawiam się, czemu Instagram nie stał się centrum ogłoszeń matrymonialnych. Fotka z dziubkiem i wystającymi cyckami, połączone z tagiem "#blowjob4jeans" zrobiłaby furorę, wierzę.

Niektóre na pozór zwyczajne hashtagi w rękach konkretnych ludzi również nabierają idiotycznego charakteru. Oczywiście króluje tutaj "#swag", jednak bajery w stylu "#hate #school" pod zdjęciem przedstawiającym paczkę chipsów też bywają intrygujące. Ale nie przestawajcie wrzucać tego typu hashtagów. Dzięki nim w końcu nie tylko potrafię określić Waszą marną inteligencję, ale i dostarczacie mi ogromu beki.
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

5 najciekawszych nowych gier z E3 2013

Post miało otwierać logo E3, ale stwierdziłem, że ten screenshot z "D4" jest lepszy :)
Tegoroczne targi E3 były naprawdę mocarne. Duża zasługa w tym oczywiście konsol nowej generacji, PlayStation 4 i Xboksa One, które już wkrótce zarządzą w naszych salonach. Wiele było kontrowersji, w szczególności związanych z platformą Microsoftu, której sprawa - przyznajmy szczerze - została nieźle spieprzona. Jednak mimo tego, nawet konferencja firmy z Redmond dostarczyła moim zdaniem ogromnej ilości wrażeń. E3 wreszcie, po tylu latach pokazywania nań pierdół, naprawdę mi się spodobało. Postanowiłem więc zaprezentować Wam subiektywne zestawienie pięciu najciekawszych gier, których oficjalne potwierdzenie istnienia otrzymaliśmy dopiero właśnie na tej słynnej imprezie growej. No to lecimy!

"Mirror's Edge 2"

Czekałem, czekałem i się doczekałem. Recenzenci różne rzeczy wytykali pierwszej części, która na dodatek nie sprzedała się tak dobrze, jak tego oczekiwali szefowie Electronic Arts. Dla mnie jednak pierwsze "Mirror's Edge" jest jednym z najważniejszych symboli kończącej się generacji konsol i grą cudowną. Lubię do niej wracać, lubię ją polecać innym. W dwójce mamy dostać otwarty świat, a całość ma być produkcją action adventure. Wierzę, że twórcom uda się mnie porwać i tym razem.
"Metal Gear Solid V: Phantom Pain"

Wstyd się przyznać, ale poza dwoma godzinami spędzonymi przy pierwszym MGSie oraz zagraniu w demko  "Peace Walkera", nie miałem kompletnie styczności z tą serią. Biczuję się za to podczas każdej kolejnej rundy w multiplayerze "Modern Warfare". Nie mogę jednak zaprzeczyć, że gdy zobaczyłem na początku konferencji Microsoftu trailer nowego tworu Hideo Kojimy, zrobiłem tylko wielkie "wow". No po prostu spójrzcie na to cudo. Nowy MGS ma się pojawić też na Xboksie 360 i PS3, ale ja chcę w to koniecznie zagrać na konsolach nowej generacji. Najlepiej już teraz.
"Tom Clancy's The Division"

Sieciowa gra z otwartym światem. Sorry, mnie to nie kręci. A przynajmniej nie kręciłoby, gdybym nie obejrzał gameplayu. Jaram się klimatem, jaram się HUDem, jaram się całością. Kolejny, po choćby "Watch Dogs", ogromny skok Ubisoftu do przodu. Nie lubię ich za wałkowanie non stop serii "Assassin's Creed", ale za to ich rzucanie ostatnio nowymi markami, należy się im wielki props. Gimme this shit.
"D4"

Jeden z tytułów ekskluzywnych dla Xboksa One, na który wiele osób w ogóle nie zwróciło uwagi podczas konferencji. Dlaczego warto się jarać? Bo twórcą "D4" jest Swery65. Kto to taki? Autor cholernie niszowej, ale genialnej produkcji "Deadly Premonition". Prawdopodobnie jeszcze w ten tytuł nie graliście, więc pędźcie szybko zaopatrzyć się w swój egzemplarz, a potem chwalcie się innym, że graliście w coś takiego. Okropne grafika i sterowanie, świetny klimat i scenariusz. Dla tych dwóch ostatnich rzeczy warto zaryzykować. A co wiadomo o "D4"? Praktycznie nic, oprócz tego, że będzie to produkcja podzielona tna epizody. Ale hej, to przecież twór Swery'ego 65, na pewno będzie świetny!
Nowe "Halo"

Pomimo wielu dziwactw związanych z nowym Xboksem, mam go zamiar kupić. Między innymi właśnie dla serii "Halo". Kupić tylko PlayStation 4 i nie móc poznać historii Master Chiefa? Hell no! A trailer pokazujący Master Chiefa w "worku na ziemniaki" mi wystarcza. Serio. Gonna fap to this.

0 komentarze:

Sportowe buty do garnituru - ze wsi na salony

Klasyka polskiej "mody" to kultowe już kombo, w postaci sandałów i skarpetek. Co ciekawe, choć większość osób zgodnie stwierdza, że można je zaliczyć jedynie do kanonu beki, to od czasu do czasu gdzieś na świecie pojawiają się projektanci, którzy próbują nam wcisnąć to jako komplet bardzo trendy. To jednak nie jedyny strój, który z wioskowych remiz wbija na salony. Ostatnio się dowiedziałem, że modne jest... założenie sportowych butów do garnituru.

Słyszałem już o tym jakiś miesiąc temu, gdy przeglądałem portale informacyjne. Wiadomo, jak to z nimi jest - zawsze znajdzie się na głównej stronie dział z plotkami o gwiazdach. Wśród nich był artykuł o jednej z czarnoskórych postaci showbiznesu, która założyła na jakąś galę wspomniany wcześniej komplet. Ot, facet ten miał na sobie drogo wyglądający garniak i Najeczki. Jeśli dobrze pamiętam, to były to jedne z tych wyższych, chyba Dunki. Autor newsu oczywiście już w tytule pochwalił ten jakże intrygujący strój. Trendy, dżezi, kul, SŁEG.

Wczoraj jednak zostałem już kompletnie zmiażdżony. Skaczemy teraz z otwartej na wszystko i wszystkich Ameryki do naszej wspaniałej Polski. Miejsce akcji - studio programu "Dzień Dobry TVN". Bohaterowie - lubiany przeze mnie duet Wellman/Prokop oraz bloger modowy (szafiarek? szafiarz?), znany pod pseudonimem Vanitas. Temat główny - nietypowe stroje na ślub dla Pana Młodego. "Check this hot shit", jak to mawia Pikej.

Serio, nie jestem ortodoksem modowym, ale to mi wygląda na niezłą przesadę. Gdy widzę gimbazjadę ruszającą na zakończenie roku w komplecie garniak + adidaski, potrafię się naprawdę głośno zaśmiać. Gdy jednak ktoś mi próbuje wmówić, że takie kombo jest trendy albo - jeszcze gorzej - że nadaje się ono na ślub, to turlam się po podłodze. A gdy wszystko to mówi facet, który podobno zna się na modzie... hehe :)

Jest wiele sposobów na bycie kontrowersyjnym. Modowo tym bardziej. Czasem niecodzienny strój może przykuwać uwagę w sposób pozytywny, czasem w zdecydowanie negatywny. Kiedy mowa o tym drugim, często główni prowodyrzy próbują trzymać się swojego stanowiska i namówić nas do przejścia na ich stronę. To może czas spróbować posmarować się gównem i powiedzieć innym, że to nowy szyk mody? Same shit ;)
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Krótko i na temat - muzycznie dla każdego

Znów trochę czasu minęło od poprzedniego "odcinka" cyklu "Krótko i na temat", dlatego miło przywrócić go z tak świetnym materiałem. Dziś bowiem postanowiłem podzielić się z Wami trzema, pachnącymi jeszcze świeżością kawałkami, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie.

Na początek coś, co zszokowało mnie najbardziej. Dopiero dziś dowiedziałem się bowiem, że słynny reżyser David Lynch jest również muzykiem. Poniżej świetny, spokojny singiel, zapowiadający jego najnowszy krążek, na którym udzieliła się popularna ostatnio piosenkarka Lykke Li. Klimat jakby wprost wyciągnięty z filmów Lyncha!
Fanem wielkim Nine Inch Nails nie jestem, ale gdy tylko dostałem maila mówiącego o pojawieniu się ich nowego kawałka, natychmiast postanowiłem go sprawdzić. Trent Reznor brnie dalej w stronę bardziej elektronicznych brzmień, ale wciąż czuć tu rockowego pazura. Warto sprawdzić.
Na koniec coś dla fanów rapu, czyli świetny singiel z nowego krążka Schoolboya Q. Na feacie sam król, czyli Kendrick Lamar, a całość podana na wkręcającym się bicie. Mrau.

0 komentarze:

Wyścig z czasem

Dziś recenzja książki pisarza, którego twory powinienem sprawdzić już dawno, ale zrobiłem to dopiero teraz. Mowa o mistrzu sensacji, Tomie Clancym i jego najnowszej powieści wydanej na rynku polskim - "Wyścig z czasem". Szczerze mówiąc nie wiedziałem do końca czego się spodziewać, ale po obejrzeniu "Wroga numer jeden" byłem mocno zajarany na tego typu tematykę. Można więc rzec, że "Wyścig z czasem" trafił w moje łapska w zdecydowanie dobrym czasie. Jak w ostateczności wypada ponad siedmiuset stronicowa książka o wyjątkowo okropnej okładce? Dowiecie się z dalszej części recenzji.

Fabuła książki toczy się tak naprawdę na wielu różnych płaszczyznach. Z jednej strony mamy chociażby kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, Jacka Ryana, z drugiej zaś jego syna, uczestniczącego w działaniach tajnej grupy operacyjnej. Celem tej ostatniej jest w książce szczególnie niejaki Rehan, pakistański generał, któremu nie odpowiadają rządy w jego państwie. Tym samym postanawia on wcielić w życie swój plan obalenia władzy w Pakistanie, dzięki czemu mamy okazję czytać o niezliczonej ilości przelanej krwi, pościgu po dachach Paryża czy odbijaniu zakładników. Dostajemy prawdziwą esencję tego typu literatury.

Muszę przyznać, że "Wyścig z czasem" to książka, która ostatnimi czasy najbardziej mnie zaskoczyła. Pozytywnie. Przez jeden czy dwa początkowe rozdziały fabuła wydawała mi się nudna, jednak już po chwili wsiąkłem maksymalnie. Starałem się znaleźć jak najwięcej czasu, by poznawać kolejne części tej trzymającej w napięciu historii. Skończyło się to tym, iż ostatnią, siedemsetną stronę zobaczyłem po raptem tygodniu czytania. Serio, ta książka AŻ TAK wciąga. 

Trudno mi wskazać tutaj jakieś konkretne plusy. Wszystko jest tu po prostu idealnie wyważone i trudno znaleźć coś wyjątkowo wyróżniającego się. Nie ma tu pięknego, literackiego języka, jest za to taki przystępny dla każdego - czy jesteś niedzielnym czytelnikiem czy molem książkowym, powinno Ci się to czytać bardzo wygodnie. Fabularnie również jest bardzo dobrze, przyczepić się można jedynie do słabego wątku romantycznego. Na (nie)szczęście, jest go tutaj mało. 

"Wyścig z czasem" spodobał mi się tak bardzo, że bardzo chętnie sięgnę wreszcie po starsze twory Clancy'ego. Co ciekawe, choć nie mówi nam tego okładka, powieść została napisana we współpracy z niejakim Markiem Greaneyem. Samodzielne twory Clancy'ego ponoć są jeszcze lepsze, dlatego już nie mogę się doczekać mojego kolejnego spotkania z tym słynnym pisarzem. "Wyścig z czasem" pozostaje mi teraz jedynie bardzo serdecznie polecić.

0 komentarze:

Raperzy czytają #22 - Revo

Pomimo tego, że dzisiejszy gość akcji nie jest żadną wyjątkowo znaną osobistością na scenie, to znalazł  on sobie grupę wiernych fanów, którzy jarają się każdym jego materiałem. Tego niestety nie ma dużo, bo mowa raptem o dwóch longplayach. Pierwszy, "Obraz" pojawił się w roku 2007, zaś drugi, "Rozmowa Kwalifikacyjna" zawitał do sieci i na fizyczne krążki podczas ubiegłych wakacji. Ostatni projekt Revo był promowany między innymi w serii "Rap One Shot". Klip z tytułowym kawałkiem z płyty "Rozmowa Kwalifikacyjna" znajdziecie TUTAJ, zaś cały album możecie pobrać choćby STĄD.

A co Revo ma do powiedzenia w kwestiach literackich?

Zawsze jakoś tak było, że ruchome obrazki przemawiały do mnie bardziej niż słowo pisane. Jako dzieciak chłonąłem filmy hurtowo. Ojciec przez kilka lat usilnie próbował mnie przekonać do czytania, proponował to czy tamto, ale sam z siebie praktycznie nie sięgałem nigdy po żadną pozycję, bo... no bo nie. Po prostu.

Kiedy miałem bodajże 16 czy 17 lat, na kilka dni przed urodzinami taty, zadałem mamie magiczne pytanie, które właściwie pojawiało się już wtedy co roku, od kilku lat wstecz: jaki kupić tacie prezent, żeby kasa nie poszła na marne? Odpowiedź brzmiała: "Daj mu książkę pt. 'Pantaleon i Wizytantki' autorstwa Mario Vargasa Llosy". Rodzice znali jej treść już od lat i właściwie nie chodziło o to, żeby tata ją przeczytał, tylko o nawiązanie do jego czasów młodzieńczych, kiedy na antenie Polskiego Radia emitowane było słuchowisko przedstawiające treść w/w powieści podzieloną na odcinki. Wyszło na to, że kupiłem mu chwilę wspomnień, które de facto leżały i kurzyły się na półce.

Nie mam bladego pojęcia jak to się stało, ale po kilku tygodniach, jakimś cudem (stawiam, że mógł to być okres zimowy i pewnie miałem awarię komputera, hehe), wziąłem "Pantaleona..." i zwyczajnie zacząłem go czytać. A tam po prostu cuda niewidy - peruwiańska dżungla, a w niej tytułowy Pantaleon dowodzący oddziałem prostytutek. Cojapacze? No i jak to było napisane! Kolejne elementy fabuły, przedstawione zostały w przeróżnych formach: dialog, artykuł prasowy, raport wojskowy itp., i tak na przemian. Można było nieźle zgłupieć, zwłaszcza, że realia całej historii były, co najmniej, "nietypowe". Co sprawiło, że mimo mojej niechęci do czytania książek, "Pantaleona ..." przeczytałem w rekordowym dla siebie tempie? Odpowiedź jest prosta - Mario Vargas Llosa napisał zajebiście śmieszną powieść, ot co. Do mnie to trafiło, w dodatku tak mocno, że po kilku latach przeczytałem ją drugi raz. Tego typu rzecz nie przytrafiła mi się nigdy wcześniej, nie licząc "Przygód Mikołajka", które czytałem mając 10 lat, hehe. Dodam więc na koniec, że zdecydowanie polecam "Pantaleona i Wizytantki", co przy skali oczytania jaką prezentuję, nie ma w sumie najmniejszego znaczenia.

PS. Jakiś czas temu mój egzemplarz tej powieści magicznie wyparował. Także tego... ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Kac Vegas 3

Chyba raczej pesymistycznie podchodziłem do najnowszej części "Kac Vegas". Gdy pojawił się pierwszy trailer, swoim obawom z nim związanym poświęciłem nawet oddzielnego posta na blogu. Światowa premiera odbyła się wcześniej niż polska, dlatego przed seansem mogłem spokojnie przejrzeć recenzje zagranicznych portali. Czy średnia 30/100 na Metacritic mówi wystarczająco dużo? Oczywiście, ale to w końcu "Kac Vegas", musiałem więc jakość nowego filmu Todda Philipsa sprawdzić na własnej skórze. Czy rzeczywiście wypadł on aż tak kiepsko?
Fabuła tym razem tematu kaca nie porusza prawie w ogóle. Są za to znani bohaterowie, którzy jak zawsze wpadają w kłopoty. Tym razem "trójka wspaniałych" ma za zadanie odnaleźć obecnego już w poprzednich filmach Chowa (Ken Jeong), który skradł bogaczowi Marshallowi (John Goodman) pokaźną ilość sztabek złota. Jako zabezpieczenie, zleceniodawca zgarnia ze sobą Douga (Justin Bartha), będącego chyba najbardziej nijaką postacią w całej serii "Kac Vegas". Wataha, czyli Alan (Zach Galifianakis), Phil (Bradley Cooper) oraz Stu (Ed Helms), ruszają więc na poszukiwanie zboczonego Azjaty, by odzyskać swojego nudnego kumpla.

Gdyby ze scenariusza wyciąć większość żartów, dostalibyśmy cholernie słaby film akcji. Taki do bólu schematyczny, nudny i przewidywalny. Cała ta otoczka zresztą sprawia, że wszystkie żarty stają się jakby gorsze. A może one po prostu są tym razem aż tak słabe? Ciekawostką jest fakt, że w kinie wszyscy śmiali się najbardziej z ostatniej sceny, która pojawiła się po chwili napisów. Nie chcę tutaj spoilerować, ale powiem jedynie, iż dostarcza ona po prostu takiego humoru, do jakiego przyzwyczaił nas "Kac Vegas" - prostego, zboczonego, popieprzonego. Jego w "trójce" jest po prostu zbyt mało.

Mam też wrażenie, iż scenarzyści tworzyli ten film z myślą o przedszkolakach albo idiotach. Dlaczego? Bo zdarzyły się w kilku momentach dialogi tłumaczące rzeczy, których widz domyśla się jakieś pięć minut przed tymi rozmowami. To tylko potęguje, wspomniane już przeze mnie, uczucie maksymalnej przewidywalności. Czyżby twórcom brakowało już pomysłów na ciągnięcie tej historii?

Czuję się dziwnie, bo nawet dobór soundtracku w "Kac Vegas 3" wypadł słabo. Jedyne co zapadło mi w pamięć to słynne "I love bad bitches, that's my fuckin problem" A$AP Rocky'ego oraz któryś kawałek Kanyego Westa pod koniec filmu. Strasznie dziwne, bo OST zawsze było jedną z tych mocniejszych stron serii "The Hangover". Jak widać, nawet w tym przypadku udało się sprawę zawalić.

"Kac Vegas" jest filmem... miernym. Gdyby było to coś zupełnie innego, to pewnie nazwałbym to średniakiem, ale w tym przypadku trzeba patrzeć przez pryzmat poprzednich odsłon serii. Paradoksem jest fakt, że, gdy wychodziła druga część tworu Todda Philipsa, wszyscy narzekali, iż dostajemy to samo, co za pierwszym razem. Teraz zaś chętniej przyjąłbym jeszcze jedną przygodę po ostrej imprezie niż tę pseudo-sensacyjną historyjkę z najnowszej odsłony. 

"Kac Vegas 3" to "Kac Vegas" na kacu. 

2 komentarze:

Najlepszy pomysły przychodzą na kacu

Z kacem jest tak, że jego objawy są różne w zależności od człowieka. Wielu ponoć boli głowa, ja jeszcze takiego przypadku nie miałem. Jedni mówią "nigdy więcej nie tknę alkoholu", ja chętnie rano przyjmę zmrożone piwko. Niektórzy potrafią przespać po imprezie kilkanaście godzin, ja budzę się często jako ten pierwszy. 

I nie wiem wtedy kompletnie, co mam ze sobą zrobić. Wstaję, patrzę na zgonujący wokół mnie tłum, zaczynam trochę łazić po zniszczonym przez melanż kompleksie. Ewentualnie po prostu leżę dalej, tam gdzie się obudziłem (a różne miejsca to mogą być). Gdy nadchodzi czas ewentualnego powrotu do domu, żegnam się z tymi, którzy już zmartwychwstali i wyruszam w samotną, autobusową podróż.

Jak więc widać, przez ogrom poimprezowego czasu zostaję sam na sam ze swoim mini-kacem, pod postacią suszenia w gardle i bezsenności. Do tego dochodzą jeszcze wrażenie poprzedniej nocy, które wyjątkowo często dostarczają wrzynających się w psychikę wspomnień. Pomimo więc samotnego obserwowania pola bitwy, dużo mam czasu na po prostu myślenie. No bo co innego w takich chwilach mam robić do cholery?

Ten dziwaczny, kacowaty stan jest dla mnie w jakiś sposób ogromną inspiracją. Zdziwiłoby Was, ile pomysłów na posty na tego bloga powstało po przebudzeniu po imprezie. Jedne zostały już zrealizowane, drugie może kiedyś będą, a trzecie... na trzeźwo okazały się idiotyczne. To właśnie na kacu powstało również kilkadziesiąt pomysłów na książki, których nigdy nie napisałem, przygody, których nigdy nie przeżyłem, rozmowy, których nigdy nie przeprowadziłem.

Kac jest jedną z najbardziej inspirujących mnie rzeczy. W ogóle sam alkohol bardzo inspiruje, ale na samych imprezach czasu zbytnio na myślenie nie ma (#dwuznaczność), a pijąc samemu, czuję się dziwnie. Dlatego już wolę poczekać na to poranne otępienie i wpadać na ogrom ciekawych pomysłów. Idea dzisiejszego postu też powstała na kacu, a jakżeby inaczej :)
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Im mniej wiesz, tym mniej się wkurwiasz

"Daft Punk" najlepszą płytą roku? Co Ty pieprzysz, trzeba było posłuchać tego totalnie undergroundowego duetu, który zna sto osób na całym świecie. To jest dopiero muzyka! Justin Timberlake dobrym wokalistą? Nie słyszysz jak on w tym jednym kawałku wypada z tonacji? Argh, moje uszy płoną! Oceniasz "Wielkiego Gatsby'ego" bez przeczytania książki i obejrzenia poprzednich ekranizacji? Ty szmato!

Im mniej wiesz, tym mniej się wkurwiasz. Im większym ekspertem jesteś w jakiejś dziedzinie, tym bardziej drażnią Cię ignoranci. Bo nie rozumiesz, że ktoś może polubić wielki hit filmowy, który mu się spodoba, chociaż na rynku jest wiele niewidzianych przez niego niszowych produkcji. Musisz mu wytknąć, że się nie zna, że jest idiotą i że w ogóle powinien natychmiast usiąść na fotelu i obejrzeć wreszcie te sto filmów, które MUSI OBEJRZEĆ. Przy okazji niech się biczuje różańcem w ramach odkupienia za te ogromne grzechy.

O, albo ktoś Ci Skrillexa puścił. Ty za to jesteś znawcą elektroniki, siedzisz w niej głębiej niż najbardziej rzetelni recenzenci Pitchworka. I ten ktoś mówi Ci, że lubi Skrillexa i w ogóle dzięki niemu teraz polubił dubstep. "ALE TO NIE JEST DUBSTEP, TY KURWO", wrzeszczysz w niebogłosy. I masz tego pieprzonego ignoranta zabić, bo nie zna tych Twoich uberniszowych kolesi, którzy mają stu followersów na SoundCloudzie. Kasujesz mu z dysku Skrillexy i inne ścierwa i pakujesz mu do uszu słuchawki od swojej empetrójki. Jak mu się nie spodoba, to wywalasz go ze znajomych na Fejsie. Profit?

Jak jesteś ekspertem, to trudno Ci przejść obok laików w temacie. Tak niestety jest i założę się, że każdy miał kiedyś choć raz podobną sytuację. Wkurwiasz się niemiłosiernie, bo ktoś jest "głupszy" od Ciebie. Nie reaguje na Twoje pouczenia, na Twe gesty dobrej woli. Bo on sobie chce obejrzeć tych "Szybkich i wściekłych" bardziej niż "U niej w domu". No i nic z tym nie zrobisz. Ale się wtrącasz. A po co to? A komu to potrzebne? A dlaczego?

Nie wiem, ale jestem pieprzonym hipokrytą, bo czasem też tak robię. Serio. Może nie aż tak hardkorowo jak z przykładów powyżej, ale coś w sobie z takiego typa mam. I tu nie chodzi o to, że podtykanie ludziom "lepszych" w naszym mniemaniu rzeczy jest złe. Nawet rzucanie im pogardliwego spojrzenia nie jest złe. Ktoś Wam może powiedzieć, że przecież każdy ma prawo do posiadania własnego gustu. Jasne, ale my tak samo mamy prawo do nazwania tego gustu po staropolsku - "chujowym". 

Więc nie, te rzeczy nie są złe. Złe jest to, że my się denerwujemy. Że tak trudno jest po prostu rzucić tę cholerną pogardę i po prostu odejść sobie. Nieee, w nas od razu musi buzować krew. 

JESZ CHLEB Z PIEKARNI? SAM SOBIE ZRÓB, TO JEST PRAWDZIWE PIECZYWO!
PALISZ MARLBORO? SAM SOBIE KUP TYTOŃ I SKRĘĆ FAJKI!
ROBISZ KUPĘ DO KIBLA Z IKEI? SAM SOBIE WYSTRUGAJ TRON!

Jesteśmy ekspertami. Jesteśmy chorymi ludźmi.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Wielkie serie na małych ekranach

E3, czyli największe, coroczne targi elektronicznej rozrywki zaczynają się w przyszłym tygodniu. Jak to jednak zawsze bywa, część informacji na temat gier, które się tam pojawią, zostaje podanych do informacji publicznej już teraz. Chyba najbardziej "kontrowersyjne" do tej pory zapowiedzi związane są z dwoma tytułami: "Deus Ex: The Fall" oraz "Halo: Spartan Assault". Najnowsze produkcje na nową generację konsol? No nie do końca.

Pierwszy tytuł jest bowiem produkcją przeznaczoną na iPady oraz iPhone'y, zaś drugi zmierza na wszystkie urządzenia powiązane z platformą Windows 8. Jedni ludzie są tym zawiedzeni, czemu w sumie im się nie dziwię. Sam bym bardzo chętnie przetestował "prawdziwe" kolejne części "Deus Ex" oraz "Halo". Inni są jednak kompletnie zdziwieni tymi informacjami. 

A mnie bardziej szokuje fakt, że to się dzieje dopiero teraz. Przecież na tabletach i smartphone'ach pojawiły się już "dawno" takie marki jak "Grand Theft Auto" czy "Final Fantasy". Tak samo dziwi mnie, że wciąż na App Store tak naprawdę nie ma serii "Call of Duty". Tryb "Zombie" z "World at War" to wciąż nie jest to, czego bym oczekiwał. 

Rynek gier mobilnych to aktualnie ogromny rynek zbytu, który nigdy wcześniej nie miał aż takiej popularności. Szkoda, że wiele firm idzie na łatwiznę i wrzuca na App Store jakieś popierdółki, jedynie lekko związane z wielkimi seriami. Inni z kolei stawiają na porty, ale to już trochę lepsza rzecz, bo dzięki temu mogę właśnie ciorać na iPadzie w "Star Wars: Knights of the Old Republic". Za to wspomniany "Deus Ex" zapowiada się już raczej jako mocny exclusive dla systemu iOS. Jasne, przypomina on w dużej mierze "Human Revolution", ale to jednak nie ten sam produkt.

Założę się, że nowe "Deus Ex" i "Halo" to nie jedyne tego typu projekty, o których usłyszymy na E3. Czy tego chcemy, czy nie, producenci wyczuwają w tabletach i smarthphone'ach zapach pieniędzy. Pieniędzy, które zarobić jest łatwiej niż wydając tytuł na konsole stacjonarne. Jeśli z tego wyjdzie im coś naprawdę dobrego, to w sumie czemu nie? Znając życie, sam iPadowego "Deus Exa" zgarnę jakoś w okolicach premiery. Zapowiada się przecież całkiem nieźle.

0 komentarze: