Crimson Peak. Wzgórze krwi


Gdy Guilermo del Toro wzywa, należy na wezwanie odpowiedzieć. Ściągnąć tyłek z kanapy, szybko się ubrać i wyskoczyć jak najszybciej w świat. Konkretniej - do najbliższego kina, by obejrzeć "Crimson Peak. Wzgórze krwi", nowy film tego wyjątkowego reżysera, twórcy między innymi "Labiryntu Fauna" czy "Pacific Rim" (RECENZJA).

Kolejna przygoda od del Toro zaczyna się od słów: "Duchy istnieją". Brzmi to naiwnie? Głupio? Po prostu kiepsko? Tak. Szczególnie, gdy słowa te wypowiada dwudziestoparoletnia dziewczyna, która równie dobrze mogłaby być nastolatką. Należy więc czym prędzej uświadomić sobie jedną rzecz - to nie jest kolejny marny film o duchach.


Nie należy w ogóle zakładać, że "Crimson Peak" jest horrorem. Bo nie jest. Zawiedzeni będą ci, którzy pójdą na ten film z nadzieją na strach i koszmary po nocach. Jasne, parę razy ktoś za mną w kinie drgnął lekko z przerażenia. Jednak mnie - i wiele innych osób - "strachy" z tej produkcji zwyczajnie nie przestraszyły. I nie powinno nas to ani trochę dziwić.

Del Toro nie wykorzystuje fantastycznych, przerażających postaci po to, by wywołać apogeum strachu na sali kinowej. Nie ma tutaj marnych prób wywołania okrzyków u widzów przez nagłe wyskakiwanie potworów na środek ekranu. Zamiast tego, tak jak słynny Faun z "Labiryntu...", tutejsze stwory wywołują lęk, obrzydzenie i niepewność. Bo niekoniecznie muszą one stać po tej złej stronie. My jednak, wraz z główną bohaterką, nie wiemy, co im chodzi po głowie.

A o czym jest w ogóle "Crimson Peak"? O tym, co kryje się na tytułowym "Wzgórzu krwi". Jakie tajemnice kryje ono w swych czeluściach? Co jest w nim takiego przerażającego? O tym przekona się Edith (w tej roli Mia Wasikowska), młoda blondynka, która właśnie poślubiła właściciela rezydencji na Crimson Peak, niejakiego Thomasa Sharpe'a (Tom Hiddleston, na którego widok dziewczyny piszczały z radości). Do tego tanga potrzeba jednak aż trojga, dlatego pamiętać należy również o jeszcze jednej istotnej postaci w filmie - siostrze Thomasa, Lucille (zagrała ją niezawodna Jessica Chastain).


Wszystko dzieje się gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, co początkowo niezbyt mnie zachęcało. Charakterystyczny klimat tych lat zabierał w pewnym sensie del Toro możliwość zrobienia z tego filmu czegoś naprawdę nowatorskiego i nowoczesnego. Zmienia się to jednak, gdy docieramy na Crimson Peak, wyglądający jak mikro-Hogwart w wersji halloweenowej. Z jednej strony - chciałoby się tam zamieszkać; z drugiej - przespanie tam choćby jednej nocy mogłoby dla wielu skończyć się wyrwaniem sobie wszystkim włosów ze strachu.

Sama intryga w filmie sprawuje się jednak co najwyżej dobrze. Klasyczną historię obudowano chyba trochę zbyt słabo w surrealistyczny klimat, jaki uwielbiamy u del Toro. Oczywiście, stanowi on w twórczości hiszpańskiego reżysera zawsze raczej smaczek dla całości, pod którym kryje się o wiele normalniejsza opowieść. W "Crimson Peak" brakuje jednak takiego znaku rozpoznawalnego, jakim był Faun z "Labiryntu...". Na dodatek, z jakiegoś powodu, finał filmu... śmieszy. Z tego co zauważyłem w sieci, nie tylko ja doznałem takiej absurdalnej reakcji na samą końcówkę "Wzgórza krwi". Dlaczego? Trudno mi powiedzieć. Ale chyba jednak nie to było zamierzeniem del Toro.


Da się dobrze pobawić przy "Crimson Peak", ale Wzgórze nie zostaje w pamięci na tak długo, jak maltretowany już tu przeze mnie chyba w każdym akapicie "Labirynt Fauna". Jest klimatycznie i czuć del Toro - ale jakby tak trochę za mało. Jest trochę zbyt banalnie, zbyt naiwnie. Wybrać do kina się jak najbardziej można, ale jednocześnie nie jest to niewątpliwie żaden must-watch - przynajmniej dla tych, którzy nie uważają się za fanów del Toro. Pamiętajcie jednak - to nie jest horror! Na halloweenowy wieczór zda się jednak idealnie.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Dlaczego Korwin nigdy nie uzyska sensownego wyniku w wyborach?


Podejmuję się dziś ciężkiego tematu. Ciężkiego, bo stoję pomiędzy wieloma grupami, które mają zupełnie różne podejście do chyba najbardziej kontrowersyjnego człowieka polskiej polityki, czyli Janusza Korwin-Mikkego. Bo to wcale nie jest tak, że istnieją jedynie jego zwolennicy i przeciwnicy. Zarówno ci pierwsi, jak i drudzy, nie są bowiem jednolitymi grupami. W obu przypadkach mamy zarówno ekstremistów oraz ludzi z bardziej pobłażliwymi, "lekkimi" poglądami.

Do kogo jest jednak skierowany dzisiejszy post? W szczególności do tych największych, bezkrytycznych zwolenników Pana Korwin-Mikkego. Nie będzie to jednak wypowiedź w żaden sposób hejterska, a zwyczajnie próba spojrzenia jak najbardziej racjonalnie na pytanie: "dlaczego Korwin nigdy nie uzyska sensownego wyniku w wyborach?".

Wiem, że wielu wystarczyłoby napisanie: "Hitler, zawsze się troszkę gwałci, itepe, itede". Zostawienie tego w ten sposób jest jednak błędem. Dlaczego? Bo druga strona od razu odpowie równie stanowczym tonem: "wyrwane z kontekstu, należy patrzeć wyłącznie na program gospodarczy Korwina". I tu od razu muszę zaznaczyć - takie zachowanie również jest błędem.

Dlaczego? Cóż - po kolei.

Źródło: Flickr.com
Przede wszystkim, Korwin-Mikke ma pewne poglądy, z którymi zgodzić się można. To znaczy - ja się z częścią nich zgadzam. Podobnie myśli paru moich znajomych. Nikt z nas nie głosuje jednak na Pana Janusza. Nie głosuje również na niego cała masa innych ludzi, którym jeszcze bliżej jest do poglądów liberalnych/nowoprawicowych.

Tak - problemem jest "Hitler nie wiedział o Holokauście", heilowanie w Europarlamencie i "zawsze się troszkę gwałci". Z każdym rokiem Korwin coraz bardziej wychodzi ze swoimi turboradykalnymi poglądami, które media podłapują z uśmiechem na twarzy. Z każdym rokiem coraz więcej zwolenników Pana Janusza odchodzi od niego. Dlaczego? Bo ma dość. Dość gadania głupot, zamiast skupienia się na planach politycznych, na których jeszcze niedawno tak bardzo ich idolowi zależało.

Nawet gdyby Korwin miał plan (potwierdzony tysiącami argumentów i opinii specjalistów), który zrobiłby z Polski mocarstwo w dziesięć lat, dalej wielu na niego by nie zagłosowało. Bo nie chcieliby, by jego kraj reprezentował facet heilujący w Europarlamencie i robiący całą masę innych dziwnych rzeczy. Pewnie wielu zaraz oburzy się za to porównanie, ale to jest ten dokładnie ten sam poziom, co Palikot przynoszący dildo czy świński łeb na konferencję prasową. Takie rzeczy to wyłącznie kabaret, służący jednemu - śmianiu się z niego. A zadaniem polityka naprawdę nie jest śmieszkowanie. Tym bardziej w taki sposób.


Panu Januszowi Korwin-Mikkemu w pewnym momencie naprawdę nieźle szło zbieranie poparcia. Działo się to wtedy, gdy mówił rzeczywiście o swoim programie wyborczym, o sensownych argumentach, które miały znaleźć mu nowych zwolenników. Potem jednak polityk ten ponownie wpadł w swój szał śmieszkowania gdzie tylko się da. I tak - wiem, że często jego żarty stanowiły 1/20 czy 1/30 całego wywiadu czy wystąpienia. Ale media zawsze podłapią te najgłupsze rzeczy, bo one będą zdecydowanie ciekawsze dla przeciętnego widza od całej reszty.

Korwin-Mikke potrzebowałby ogarnięcia podobnego do tego, jakie zaserwowano ostatnio w Prawie i Sprawiedliwości. Oczywiście, dalej wiemy, że za wszystkim stoi Jarosław Kaczyński, ale w mediach jest go o wiele mniej niż dawniej. Smoleńsk, ojca Rydzyka i całą resztę zastąpił młody, energiczny Andrzej Duda. Pewnie, ciągle coś tam się jeszcze pojawia o tych wyśmiewanych przez wielu tematach, ale jest tego zdecydowanie, zdecydowanie mniej.

Kaczyński dał się namówić na odejście w cień i zostanie cichym marionetkarzem. Może więc współpracownicy Korwina mogliby podobnie zadziałać w jego sprawie? Odsunąć ekstremizm na bok i zająć się polityką naprawdę na poważnie? Jeśli się tak nie stanie i śmieszkowanie nie zostanie porzucone, Korwin prawdopodobnie nigdy nie uzyska sensownego wyniku w wyborach.

No, chyba że, jak głosi wielu internautów, jest on w rzeczywistości nieśmiertelnym cyborgiem. Wtedy może uda mu się przetrwać do końca naszej cywilizacji i zostać jedynym osobnikiem na tej planecie, jednocześnie stając się jej samozwańczym "krulem".

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

1 komentarze:

Gdyby Gladiator był superbohaterem


"Gladiatora" Ridleya Scotta zna chyba każdy, kto czyta tego bloga. Ten film stał się już istną klasyką współczesnego, mainstreamowego kina i lubiany jest zarówno przez tych bardziej wybrednych filmożerców, jak i widzów niedzielnych. Opowieść o Maximusie, człowieku walczącym o swoją wolność na arenie, poruszała, wstrząsała i - przede wszystkim - wciągała. Czy zastanawialiście się jednak kiedyś, co by było, gdyby... Gladiator był superbohaterem?

Nawet jeśli nigdy nie wyobrażaliście sobie Russela Crowe'a w posiadaniu supermocy, którymi niszczy wszystko i wszystkich w oka mgnieniu, cóż - zrobił to za Was ktoś inny. A tym kimś, według wszelkich podań, był Joe Quesada z firmy Marvel. Który z bohaterów z kolekcji komiksowego giganta nadawałby się natomiast najbardziej na superbohaterskiego Gladiatora? Wiecie... jest taki duży, zielony stwór, który niewątpliwie zapewniłby sporą rozrywkę widzom starożytnego Rzymu.

Hulk, bo o tym mocarzu mowa, nie wpada jednak na gladiatorskie areny czasów rzymskich cesarzy. Zamiast tego trafia do zupełnie innego świata, dzięki czemu fani komiksów dostali - jak wielu twierdzi - najlepszą opowieść o Hulku lat dwutysięcznych. Czy rzeczywiście jest AŻ TAK dobrze? Postanowiłem to sprawdzić i - z lekkim powątpiewaniem - sięgnąłem po "Planet Hulk".

Stwór, w którego zmienił się Bruce Banner, superbohaterem był tak naprawdę zawsze tylko częściowo. Jasne, wiele razy ratował on Ziemię przed zagładą i bił groźnych złoczyńców. Jednocześnie jednak Hulk stanowił spore zagrożenie dla ludzkości oraz innych superherosów, z którymi od czasu do czasu zdarzało mu się stawać w szranki. Tak to jest, gdy nad ciałem człowieka zapanowuje wielka, zielona kupa mięsa.


Dlatego też grupka superludzi, z Iron Manem czy Fantastytczną Czwórką na czele, postanowiła pozbyć się Hulka. Wysłali go w kosmos, w specjalnej kapsule. Na pozór wyłącznie po to, by na orbicie ziemskiej zniszczył satelitę szpiegowską. W rzeczywistości jednak, kapsuła poleciała ostatecznie dalej, kierując się na niezamieszkałą, opuszczoną planetę, gdzie Hulk miał wreszcie zaznać spokoju od ciągle denerwującej go ludzkości.

Kapsuła zboczyła jednak z kursu i trafiła na zupełnie inną planetę. Od razu po rozbiciu się na niej , Hulk zostaje - pomimo swej wielkiej siły - pojmany, po czym wybrany na gladiatora. Ma walczyć na arenie o swoje życie i wolność. Tu rzeczywiście pojawia się sporo elementów, które możemy kojarzyć właśnie z filmowego hitu z Russelem Crowem. Jak się jednak okazuje, walki na arenie nie są końcem całej serii "Planet Hulk".

Komiks ten jest bowiem w rzeczywistości sporą, odrębną historią, która wcale nie potrzebowałaby znanej marki, by być uznana za dobrą. "Planet Hulk" szybko porzuca swoje gladiatorskie korzenie, zamieniając się w naprawdę porządną opowieść sci-fi, pełną bitew, różnorodnych zwrotów akcji i interesujących postaci. Chociaż całość to niewiele ponad 10 komiksów, tempo całości wydaje się być naprawdę odpowiednie i nie ma się wrażenia, że opowieść przesadnie pędzi do przodu.

Sama postać Hulka nie została tu jednak wybrana przypadkowo. Przez cały komiks jesteśmy utwierdzani w przekonaniu, że zielony stwór to najlepsza postać na tym miejscu. Nie dlatego, że jest nieziemsko silny i potrafi zrobić niezłą rozpierduchę. O wiele ważniejszy jest fakt, że został on odrzucony przez Ziemię, co napędza w sporej mierze wszystkie jego działania. Jak ktoś, kto dla wielu jest tylko "zielonym klocem mięsa" odczuwa odrzucenie, porzucenie? O tym jest między innmi ten komiks.


Dla kogo jest "Planet Hulk"? Cóż - praktycznie dla każdego, kto potrafi docenić dobrą opowieść w klimatach sci-fi. Nie trzeba nawet przesadnie znać historii Bruce'a Bannera, nie trzeba być znawcą komiksów. Wystarczy motywacja, by wziąć się za to, a potem dać się wciągnąć tej naprawdę fajnej historii.

Jest też dobra informacja dla tych, którzy nie przepadają za czytaniem komiksów, a i tak chcieliby poznać historię z "Planet Hulk". Na podstawie tej serii powstał bowiem także film animowany, w Polsce wydany jako "Hulk na obcej planecie". Nie jestem w stanie zweryfikować, jak bardzo odbiega on od komiksowego oryginału, ale myślę, że różnic prawdopodobnie nie jest przesadnie wiele.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Wrzesień w 30 zdjęciach


Wrzesień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata. Niby to nie ten miesiąc występuje w klasycznym przysłowiu, ale i w mojej wersji jest sporo prawdy. Tak się bowiem w tym roku złożyło, że wrzesień czasem bywał cholernie gorący, a czasem wręcz przeciwnie - wyjątkowo mroźny.

Czy widać to na moich instagramowych zdjęciach, publikowanych codziennie? Trochę tak. Wypady na miasto przeplatają tu się bowiem (niczym zima i lato) z odpoczywaniem w ciepłych czterech kątach. Różnych czterech kątach, warto nadmienić, bo końcówka września to dla mnie przede wszystkim przeprowadzka do nowego mieszkania.

Dla przypomnienia, moje wszystkie pozostałe relacje z projektu "365 zdjęć w 365 dni" znajdziecie kolejno: TU (styczeń), TU (luty), TU (marzec), TU (kwiecień), TU (maj) TU (czerwiec), TU (lipiec). i TU (sierpień). Jestem też na Snapchacie, pod nickiem "majkonmajk".



244/365
(1/30)

Jedni rozpoczynają wrzesień od ponownego pójścia do szkoły, ja natomiast postawiłem na... planowanie kolejnych wakacji. Będąc bardzo zadowolonym z tegorocznego Open'era, postanowiłem od razu kupić bilet na jego następną edycję. Na początku września był on sporo tańszy niż będzie później, a ja jestem już wystarczająco pewny swojego udziału w festiwalu w roku 2016, by bez wahania nabyć karnet już teraz. No to z kim się widzę w Gdyni?

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

245/365
(2/31)

Mój pierwszy wrześniowy wypad do kina był dość nietypowy. Wybrałem się bowiem na film "Wizyta", odpowiadający na pytanie: "Jakby to było, gdyby na Ziemi wylądowali kosmici?". Co najciekawsze, po seansie miała miejsce transmisja na żywo z dyskusji prowadzonej z reżyserem tej produkcji i dwójką innych ekspertów. Film wyświetlano w tym samym czasie w kilkunastu (kilkudziesięciu?) krajach na całym świecie, dzięki czemu wszyscy chętni mogli dodawać własne pytania do dyskusji, wrzucając je na Twittera czy Facebooka. Sama "Wizyta" niezbyt mi się spodobała (pisałem o tym więcej TU), ale inicjatywa sama w sobie jest naprawdę zacna. 

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

246/365
(3/30)

W moim nowym miejscu pracy już na wejściu wiadomo, o co chodzi. Szanuję. 

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

247/365
(4/30)

Bardzo lubię zdjęcia ludzi robiących sobie zdjęcia. Wreszcie udało mi się uchwycić jedno z nich.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

248/365
(5/30)

Tak, tak - znowu wylądowałem w kinie. Tym razem na filmie, który u niejednej osoby powodował zdziwienie, szok, a czasem nawet zniesmaczenie. O "dwugodzinnym artystycznym pornosie", zatytułowanym po prostu "Love", pisałem TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

249/365
(6/30)

Od początku wiedziałem, że referendum będzie totalną porażką, ale i tak na nie poszedłem. I trochę mimo wszystko wstyd mi za tych, którzy nie oddali swojego głosu tylko z tego powodu, iż im się zwyczajnie nie chciało.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

250/365
(7/30)

Na krakowskich Plantach można oglądać sobie za pomocą specjalnych maszyn "Papieża w 3D". Nie pytajcie o szczegóły - to trzeba przeżyć samemu.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

251/365
(8/30)

Jeśli chodzi o komiksy, to we wrześniu czytałem praktycznie wyłącznie te związane ze Spider-Manem. I w sumie się z tego cieszę, bo dzięki temu ogromnie polubiłem Pająka. Między innymi za takie teksty, jak ten ze zdjęcia.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

252/365
(9/30)

W celu rozszerzenia swych kulturalnych horyzontów, postanowiłem na próbę wrócić do anime. Zacząłem więc we wrześniu oglądać chyba jedną z najbardziej kultowych japońskich animacji - "Neon Genesis Evangelion". Gdy tylko połknę całość, na pewno napiszę więcej na ten temat na blogu.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

253/365
(10/30)

"Straight Outta Compton" to jeden z tych filmów, po którego obejrzeniu przez parę dni nie możesz oderwać się od jego ścieżki dźwiękowej. Pomimo upływu lat, N.W.A dalej słucha się świetnie i czuć w tej muzyce niesamowitą energię. O samym filmie pisałem z kolei TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

254/365
(11/30)

Na urodziny kupiłem sobie okolicznościową czapkę. Będę ją nosił już do końca życia, żeby zawsze pozostać młodym.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

255/365
(12/30)

Oto prawdopodobnie najbardziej odpicowana wersja ruskiego szampana ever. Podobno sprowadzony specjalnie z Watykanu. Dzięki jeszcze raz za prezent, Przyjaciele! <3

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

256/365
(13/30)

Na urodziny przyjechali do mnie znajomi i za ich namową odkopałem swój dawno nieużywany sprzęt do "DJ Hero", gry pozwalającej wcielić się (tak jakby) w Mistrza Imprezy, rozgrzewającego klub do czerwoności. Tak się w to cholerstwo znów wciągnąłem, że regularne partyjki rozgrywam do teraz.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

257/365
(14/30)

Nie tylko konsoleta do "DJ Hero" doczekała się wyciągnięcia z głębin szafy. Podobnie stało się z plastikową gitarą, na której regularnie grywam w "Guitar Hero" i "Rock Band". Gdyby ktoś kiedyś nagrał, jak się w to wczuwam, prawdopodobnie takie wideo wylądowałoby w top 10 najśmieszniejszych materiałów na YouTube.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

258/365
(15/30)

Poszedłem do kina na 22 po nieprzespanej nocy. By nie zasnąć na seansie, kupiłem sobie energetyka. Było warto, bo "Karbala" okazała się produkcją naprawdę wartą uwagi. Więcej pisałem o niej TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

259/365
(16/30)

Najbardziej lajkowane zdjęcie na moim Instagramie we wrześniu. Winne tej sytuacji prawdopodobnie są nogi. Pytanie tylko - czyje?

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

260/365
(17/30)

W sierpniu zacząłem czytać "Wiedźmina" i pierwszy tom, "Ostatnie życzenie" (RECENZJA) przeczytałem w dwa czy trzy dni. Nie wytrzymałem długo bez Geralta i ekipy - za "Miecz przeznaczenia" zabrałem się niecały miesiąc po naszym pierwszym książkowym spotkaniu. Sapkowski stworzył naprawdę cholernie dobrą opowieść! Więcej o niej na blogu opowiem już wkrótce.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

261/365
(18/30)

Ach, życie. Jednego dnia piszesz sobie spokojnie tekst na bloga, drugiego lądujesz w polskim oddziale Philip Morris, czyli tych kolesi od Marlboro i całej rzeszy innych fajek. Zdradzę Wam sekret - mają tam bolid Formuły 1 Ferrari!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

262/365
(19/30)

Chyba się jeszcze tu nie chwaliłem, że wprost uwielbiam najnowszy projekt Krzyśka Gonciarza, czyli "The Uwaga Pies". Rany, jeśli jeszcze tego nie znacie, nadróbcie wszystkie dotychczasowe odcinki czym prędzej!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

263/365
(20/30)

Przeprowadzka z jednego mieszkania do drugiego wiąże się między innymi z tym, że trzeba wcześniej poprzednie lokum doprowadzić do porządku. Starałem się ukryć przed wszędobylskimi babciami, by nie odkryły, że grzeszę, myjąc okna w niedzielę. Żadna nie ustrzeliła mnie ze swojej różańcowej snajperki, więc chyba dobrze mi idzie kamuflowanie się.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

264/365
(21/30)

Nietypowe są te cytaty w "Wiedźminie". To nie takie typowe złote myśli, ale mimo wszystko są tu teksty, które naprawdę rzucają się w oczy i są godne podzielenia się nimi z innymi. Tak było i w tym przypadku.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

265/365
(22/30)

AXN uderzyło jedną z najlepszych akcji reklamowych w polskich miastach. Nawiązując do zbliżających się wyborów parlamentarnych, stworzyli plakaty i bilboardy z bohaterami "Gwiezdnych Wojen" i ich hasłami wyborczymi. Udało mi się uwiecznić Stormtroopera ze świetnym "Rozumiem potrzeby zwykłych szturmowców", ale widziałem też w Krakowie Yodę i Vadera. A wszystko to z okazji emisji na AXN wszystkich dotychczasowych części sagi "Star Wars".

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

266/365
(23/30)

We wrześniu znów wylądowałem w Warszawie, tym razem (wreszcie!) w kultowym Mordorze na Domaniewskiej. Jeśli nie wiecie, o co chodzi, koniecznie nadróbcie TEN fanpage.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

267/365
(24/30)

A z Warszawy wracałem z taką torbą pełną nietypowych prezentów. Ten Mordor wcale nie jest taki zły, jakim go malują.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

268/365
(25/30)

Zdążyłem też we wrześniu wpaść do rodzinnego domu i dać sportretować się młodszemu bratu. Nawet podobny mu wyszedł, tylko jakiś taki przystojniejszy niż ja w rzeczywistości.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

269/365
(26/30)

Mój brat ma też (poza talentem plastycznym) kozacki żel pod prysznic. Nie chciał mi go oddać, ale udało mi się zamówić sobie takie samo cudo. Wolałbym figurkę jakiejś Supergirl albo Catwoman, ale Hulkiem w ostateczności też nie pogardzę.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

270/365
(27/30)

Wreszcie - przeprowadzka. Wspominając poprzednią i fakt, że niektóre kartony leżały u mnie w pokoju nierozpakowane przez tydzień, wziąłem się w garść i od razu po przewiezieniu rzeczy na nowe mieszkanie wszystko skrupulatnie powkładałem na swoje nowe miejsce. Polecam i Wam to zrobić, jeśli będziecie się w najbliższym czasie przeprowadzać! Trochę czasu to zajmuje, ale potem ma się już błogi spokój.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

271/365
(28/30)

Pierwsza nocka w nowym miejscu zawsze jest trochę dziwna. Mieszkanie jednak okazało się właściwie jeszcze lepsze niż myślałem, więc ostatecznie zadomowiłem się tu dość szybko. Nie pozostaje więc nic innego, jak uśmiechnąć się z zadowolenia do zdjęcia. Cheese!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

272/365
(29/30)

Paczkę z taką zawartością znalazłem w skrzynce po nocnym powrocie do mieszkania. Mój wywiad z autorem tego tomiku, Mateuszem Sidorkiem, znajdziecie TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

273/365
(30/30)

A na sam koniec miesiąca mała próbka poezji właśnie od Mateusza.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

3 komentarze:

Moje dziecko skończyło trzy latka!


27 października 2012 roku w internecie wylądował blog MajkOnMajk. Do dziś pojawiło się na nim dokładnie 1125 postów. Ten, który teraz czytasz, jest wpisem nr 1126.

Udało się. Trzeci rok codziennego pisania za mną.* Chciałem napisać "jakimś cudem", ale nie - to nie jest cud. To po prostu skrupulatność i trzymanie się postawionych sobie celów. Czy bywa trudno? Pewnie. Ale jednocześnie, jak mi się wydaje, z każdym rokiem w jakimś stopniu pisać jest mi łatwiej. Bo nauczyłem się już tego, bo wypluwanie z siebie kolejnych słów na komputer jest dla mnie czymś równie naturalnym jak mówienie o wszystkim i o niczym po paru kielonach.

Moje blogowanie od kuchni wygląda jednak trochę inaczej niż rok temu. Mam dość pokaźną liczbę postów napisanych na zapas, tworzonych, gdy akurat złapie mnie większa wena. Zwykle dalej wpisy tworzę codziennie, są jednak i dni, kiedy do mieszkania wracam zbyt zmęczony, by zrobić coś innego niż oglądanie seriali czy granie. Wtedy wiem, że nie mam co się spinać i zmuszać do napisania czegokolwiek, co mogłoby w ostatecznym rozrachunku okazać się po prostu słabe.

W przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy miałem jednak sporo razy myśl: "a może by już to skończyć?". A nawet, jeśli nie wyciąć MajkOnMajk całkowicie z internetu, to choćby na chwilę odpuścić ten projekt, zrobić sobie przerwę. Dlaczego? Nie ze zmęczenia formułą, a jedynie faktu, że blogowanie mimo wszystko zabiera mi czas na robienie innych rzeczy. Niejeden pomysł na książkę zdążył przez to pokryć się kurzem...


Ale MajkOnMajk trzyma się dalej. Z jednej strony - dla mnie samego. Bo to blogowanie dało mi motywację do nałogowego czytania, chodzenia do kina, odkrywania mojej muzyki. Czy wszystko to zawaliłoby się, gdybym przestał o tym pisać? Nie wiem, ale nie mam przesadnej ochoty tego sprawdzać.

Z drugiej strony - to wszystko dla Was, Drodzy Czytelnicy. Może i nie ma Was wcale tak dużo, może i nie jesteśmy wielkim legionem. Ale są tu tacy, którzy czytają każdy wpis, nieważne o czym opowiada. Trwają przy MajkOnMajk od wielu miesięcy - lajkując, komentując albo i po prostu czytając. Może i nie zostawiają żadnych widocznych dla ludzi śladów swojej obecności na blogu, ale ja Was widzę, Moi Drodzy. I niesamowicie cieszę się, że jesteście. Wypiję Wasze zdrowie przy najbliższej okazji.

Sto lat, sto lat, MajkOnMajk. I jeszcze jeden, i jeszcze raz. A co z prezentami? Cóż - Wy możecie blogowi takie zrobić. Jeśli macie znajomych, którzy o MajkOnMajk jeszcze nie słyszeli, a wydaje Wam się, że mogłoby im się tu spodobać - dajcie im znać o tym miejscu. Na razie nigdzie się stąd nie wybieram.


A na koniec, zgodnie z tradycją, dziesięć najpopularniejszych postów w całej historii bloga:


* Nie licząc tegorocznego "blogowego urlopu", który zrobiłem sobie na czas Open'era.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek dzisiejszego postu powstał na bazie zdjęcia z serwisu Flickr.com

6 komentarze:

Star Wars: Tarkin - czyli Nowy Kanon wreszcie w Polsce


Niejedna osoba była wzburzona, gdy Disney w oka mgnieniu wymazał cały książkowy kanon "Gwiezdnych wojen". Pisarze przez lata tworzyli mniej lub bardziej spektakularną historią, która uzupełniała to, co działo się w słynnych filmach. Ba, dość szybko literacka część "Star Wars" stała się o wiele bardziej rozbudowana od swojego kinowego oryginału. Opowiadała o przeszłości i przyszłości Galaktyki - opowiadała historie z czasów, gdzie filmy nie sięgały.

Nie było to na rękę Disneyowi, gdy w planach pojawiła się siódma część "Star Wars". W końcu tak wielki film nie mógł być ograniczany przez kanon, pod którego kątem fani skrupulatnie oceniali by całą Najnowszą Trylogię. W oka mgnieniu pozbyto się więc praktycznie wszystkiego, co do tej pory powstało w świecie "Gwiezdnych wojen". Zostały nam jedynie filmy i animacje...

Disney nie miał jednak zamiaru odpuścić sobie dalszego zbierania pieniędzy z tak wielkiej marki. Szybko więc postanowił książkowy kanon rozpocząć zupełnie od nowa. Teraz, gdy do premiery siódmych "Star Wars" zostały niecałe dwa miesiące, pierwsza książka z Nowego Kanonu "Gwiezdnych wojen" trafia wreszcie do Polski. I to książka autorstwa nie byle kogo, bo Jamesa Luceno, autora według wielu najlepszej powieści o SW - "Darth Plagueis" (moja recenzja TUTAJ).

Ponownie Luceno skupia swoją opowieść na jednej postaci - ponownie jest to postać, o której w filmach słyszeliśmy zbyt mało. Oto Wilhuff Tarkin, trzecia najważniejsza postać Imperium. Opiekun Gwiazdy Śmierci i człowiek, który w sporej mierze kształtował politykę Galaktyki. Co się w nim kryje?

W Starej Trylogii Tarkina grał Peter Cushing.
By odpowiedzieć na to pytanie, Luceno wrzuca nas w jedną z najważniejszych historii w karierze Tarkina. Odesłany przez Imperatora na daleki kraniec Galaktyki, Wilhuff zajmuje się przygotowaniami do budowy pierwszej Gwiazdy Śmierci. W miarę spokojna sytuacja zostaje przerwana, gdy tajemniczy spiskowcy wypowiadają własną krucjatę Imperium. Zamiast konwencjonalnych działań, stawiają jednak na broń, której ich przeciwnik się nie spodziewa - fałszowanie transmisji HoloNetu.

"Tarkin" to książka inna niż gwiezdnowojenne filmy. O wiele spokojniejsza, polityczna, wgłębiająca się w szczegóły działania Imperium. Pozwala nam zajrzeć do tych sfer "Star Wars", o których nikt nie odważyłby się zrobić kinowej produkcji. Bo tu nie o akcję chodzi, a właśnie wejście w ten polityczny świat, u Lucasa jedynie zarysowany.

Sam Tarkin jest natomiast postacią całkiem ciekawą, ale jednocześnie trochę zbyt klasyczną. Gdy cofamy się w przeszłość, by poznać historię "prób" bohatera, dzięki którym stał się on "prawdziwym mężczyznom", pojawia się w głowie myśl: "gdzieś już to widziałem". I owszem - nie jest to motyw w żaden sposób nowatorski, a wręcz pewnego rodzaju pójście na łatwiznę. Może i dobrze obrazuje, dlaczego Tarkin stał się tym, kim jest, ale zdecydowanie za dużo tu przewidywalności. O wiele chętniej przyjąłbym większą ilość opowieści na temat tego, jak Wielki Moff radził sobie jako żołnierz Republiki niż nastolatek walczący o życie na dzikiej ziemi.

W "Zemście Sithów" Tarkina przez krótką chwilę zagrał Wayne Pygram.
Warto natomiast zwrócić uwagę na coś innego - Luceno ponownie udaje się namówić nas, byśmy polubili Złą Stronę. Jasne, ona zawsze była w pewien sposób modna i intrygująca. Luceno udało się jednak przedstawić ją w atrakcyjny sposób po obdarciu jej z mieczy świetlnych i Mocy. Owszem, są tu Darth Vader i Imperator, ale to tylko postaci poboczne. Głównym bohaterem ciągle jest Tarkin. I pomimo tego, że stoi on po stronie tych złych, czytelnik kibicuje właśnie jemu, a nie rebeliantom działającym w dobrej wierze. Oto siła literatury.

"Tarkin" nie jest tak dobry jak "Darth Plagueis", ale to ciągle naprawdę niezła książka - nie tylko jak na warunki gwiezdnowojennych powieści. Podobnie jak Stary Kanon, także i Nowy będzie zapewne pełen całkiem sporej ilości literatury zwyczajnie kiepskiej lub średniej. Cieszmy się więc, że w Polsce budowanie nowych "Star Wars" zaczęto od czegoś naprawdę porządnego. Luceno dalej jest symbolem jakości i miejmy nadzieję, że będzie pisał dla Disneya jeszcze więcej.

PS Do końca tego roku pojawią się jeszcze trzy książki z Nowego Kanonu "Star Wars": "Lordowie Sithów", "Pokłosie" oraz "Battlefront: Twilight Company". Warto również nadmienić, że "Tarkin" stał się pierwszą gwiezdnowojenną powieścią wypuszczoną w Polsce w e-booku i to jeszcze przed premierą edycji papierowej.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Bij bolszewika! Żyda bić!


Coraz częściej mówi się o tym, że na salony wracają trendy sprzed lat. Dzieje się to wszędzie: w muzyce, w modzie, w wystrojach knajp. Nie jest to jednak wcale powiew jakiejś bardzo dawnej przeszłości. Sięgamy lat 90., 80. - dalej zachodzimy z rzadka. A gdzie w nas pamięć do jeszcze starszych okresów? Na horyzoncie coś niezbyt ją widać. Aż chce się więc zakrzyknąć: HAŃBA!

"Hańba!", bo taką też nazwę nosi moje bodaj największe muzyczne odkrycie tego miesiąca. Przywitajcie oklaskami czterech chłopaków wychodzących na scenę. Jeden gra na banjo, drugi na akordeonie (ewentualnie klarnecie), trzeci wali w bęben, a ostatni dmie w tubę. Na swoim Facebooku głoszą, że powstali w roku 1931, a obecnie odbywają "zbuntowaną trasę objazdową" Anno Domini 1935. I wcale nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda.

Wszystko bowiem sugeruje, że tak właśnie jest. Od ubioru chłopaków, upodabniającego ich do polskich robotników z początku XX wieku, na tekstach ich piosenek kończąc. Inspirowanych starymi piosnkami śpiewanymi przez tłumy czy poezją Tuwima. O zbrojących się Niemcach, o biciu bolszewików. Tylko że wygrywane z jakimś takim punk-rockowym pazurem.


Jak ich poznałem? Wszystko dzięki specjalnej współpracy OFF Festiwalu i KEXP, jednej z najważniejszych amerykańskich radiostacji dla fanów wszelkiej rodzaju muzyki alternatywnej, niszowej. Od dobrych paru lat radio to przygotowuje specjalne sesje z udziałem różnorodnych artystów, które potem publikowane są w formie wideo na ich kanale YouTube. Dla KEXP zagrali chociażby Macklemore z Ryanem Lewisem, Alt-J, Florence, Artic Monkeys czy The xx. A teraz, dzięki wspomnianej współpracy z festiwalem Rojka, przyszła też pora na Polaków. W tym - Hańbę!

Swój występ zespół zaaranżował na jednej z katowickich ulic, wyglądającej jak wycięta z początku wieku XX. I dali takiego czadu, że zauważyli ich nawet zagraniczni słuchacze, którzy nic z tekstów piosenek nie zrozumieli. Trudno bowiem oprzeć się tak niesamowitej energii i muzyce, jakiej nie słyszy się już nawet na deskach polskich klubów. Idealnym komentarzem do całego wystąpienia jest natomiast ten poniższy:


Widać, że po występie dla KEXP, popularność Hańby! wzrosła - również (a może szczególnie) w naszym kraju. Jest się z czego cieszyć, bo ich muzyka to coś wyjątkowo oryginalnego jak na dzisiejsze standardy. Na dodatek, wszystkie trzy dotychczasowe płyty zespołu można pobrać zupełnie za darmo STĄD. Przyszły tydzień od razu zapowiada się przyjemnie z takim materiałem na dysku, prawda?

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

1 komentarze: