Blogowy urlop


Mam za sobą już prawie trzy lata codziennego prowadzenia MajkOnMajk. Choćby nie wiem co, przerwy być nie mogło - post musiał pojawić się na blogu każdego dnia. Zwykle jeden, chociaż czasem w ciągu dwudziestu czterech godzin udawało mi się wrzucić dwa, a nawet trzy. Wakacje, wyjazd na drugi koniec Polski - nieważne. Post być musiał - koniec, kropka.

Tym razem postanowiłem jednak wziąć "blogowy urlop". Niedługi, bo tylko do końca tego tygodnia. Jadę na Open'era, nie biorąc ze sobą żadnego laptopa czy tabletu. Wreszcie prawdziwy odpoczynek, bez myślenia "kiedy będę miał czas wrzucić post?". 

Nie opuszczam Was jednak całkowicie. Każdego dnia mojego "urlopu", czyli w dniach 1-5 lipca, na fanpage'u MajkOnMajk (KLIK) będę przypominał dwa teksty z mniej lub bardziej odległego okresu blogowania. Jeśli jesteście tu od niedawna, będzie to dobra okazja do przypomnienia sobie paru starszych wpisów. 

Pamiętajcie także, że jestem na Instagramie (KLIK) i Snapchacie (jako majkonmajk). Jeśli bateria w telefonie (i mobilny internet) pozwolą, pojawi się tam więcej contentu niż zwykle. 

Miłego tygodnia i do przeczytania w poniedziałek, 6 lipca!

0 komentarze:

5 długich seriali na wakacje

Co robić w wakacje? Dużo melanżować, upijać się do nieprzytomności i budzić w nieznanym miejscu, o nieznanej porze. Spotykać się z najlepszymi przyjaciółmi, odświeżać stare znajomości, wpadać do kumpli rozsianych po Polsce. Zwiedzać kraj, inne regiony świata, a nawet i wylegiwać się w domowym zaciszu. A do tego... nadrabiać kulturę.

Czytanie książek? Rzecz dla mnie obowiązkowa! Filmy? Owszem, nawet całkiem sporo. Gry? Jak się uda przysiedzieć przy konsoli, to można spokojnie nockę zarwać. Muzyka? Ileż to niesprawdzonych płyt można w wolnej chwili wreszcie przesłuchać! Jest jednak jeszcze jeden, bardzo ważny element wakacyjnego wypoczynku - seriale!

Potrafię w czasie reszty roku znaleźć czas na oglądanie kolejnych sezonów swoich ulubionych hitów, za wielkie legendy nie mam jednak możliwości się zabrać. Ratuje mnie wakacyjna możliwość złapania oddechu i poświęcenia czasem nawet i całego dnia na nadrabianie zaległości. Cały sezon w jeden dzień? Jeśli tylko się da - czemu nie?

Z doświadczenia wiem, że nie tylko ja zabieram się w letni okres za seriale, na które już od dawna miało się ochotę. Dlatego dziś postanowiłem podzielić się z Wami pięcioma sprawdzonymi już przeze mnie hitami, zdecydowanie nadającymi się na wakacje. Kryteria wyboru? Przede wszystkim -musiały to być seriale długie, już zakończone i obejrzane przeze mnie w całości. Wszystkie pozycje na tej liście są więc kilkusezonowymi molochami, których obejrzenie w całości niektórym może spokojnie przeciągać się przez cały okres wakacyjny. 

Mam nadzieję, że znajdziecie tu coś dla siebie. Miłego oglądania!

Na podstawie zdjęcia z serwisu Unsplash.com
Lost

Samolot linii Oceanic Airlines (jeśli zabierzecie się za "Lost", ta nazwa zapadnie Wam w pamięć do końca życia) rozbija się na tropikalnej wyspie na środku oceanu. Katastrofę udaje się przeżyć tylko części pasażerów, którzy muszą zadbać sami o przetrwanie w nieznanym miejscu. Okazuje się to zadaniem niełatwym, szczególnie, gdy na jaw wychodzi, że jest w tej wyspie coś wyjątkowego...

"Lost" to przede wszystkim mój prywatny numer jeden w rankingu seriali. Twór wyjątkowy, na którego każdy kolejny odcinek czekałem z wypiekami na twarzy, a po każdych napisach końcowych szperałem po internecie w poszukiwaniu najświeższych teorii fanowskich. Ogromna ilość wątków i zagadek - to jedna z podstawowych cech tego serialu. I od razu muszę Was uprzedzić - nie na wszystkie pytania stawia się tu jasne odpowiedzi.

O "Lost" pisałem także TUTAJ, z okazji dziesiątej rocznicy premiery serialu.

4 8 15 16 23 42



Prison Break

Lincoln Burrows trafia do więzienia Fox River za morderstwo brata wiceprezydenta USA. Tam dane jest mu oczekiwać na finalizację wyroku - karę śmierci. W niewinność Lincolna wierzy jednak jego brat, Michael Scoffield. By wyciągnąć Burrowsa z paki, młody architekt postanawia zrobić rzecz nietypową - trafić do tego samego więzienia, po czym wspólnie z niego uciec. Nie robi tego jednak bez namysłu, ma bowiem przygotowany dokładny plan, którego pomysłowość niejednokrotnie potrafi zaskoczyć.

Zrobiło się ostatnio ponownie głośno o tym serialu w Polsce, a to z tego powodu, że jako gość specjalny na tegoroczny festiwal PKO Off Camera przyjechał Wentworth Miller, który wcielił się w "Prison Break" w Michaela Scoffielda. Chociaż ostatnie sezony "Skazanego na śmierć" (jak nazwano to show w Polsce) nie były tak efektowne jak - szczególnie - pierwszy, cały serial pozostawił w mej głowie właściwie wyłącznie dobre wspomnienia. Zdecydowanie warto obejrzeć, choćby z tego powodu, że "Prison Break" chyba spokojnie możemy nazwać jednym z najbardziej hype'owanych seriali lat dwutysięcznych. 


The Wire

Amerykańscy policjanci - ileż to mieliśmy seriali na ten temat, prawda? "The Wire" nie jest jednak przerysowanym blockbusterem pokroju "CSI". Zamiast tego dostajemy tu niesamowicie brudny i realny świat, obfitujący w charyzmatyczne postaci i świetny scenariusz. Nie ma stukrotnego zoomu z kosmosu, są za to korupcja, szwindle i walka prawa z przestępcami - niejednokrotnie dominowana przez tę drugą stronę.

"The Wire" to jeden z tych Wyjątkowych Seriali. Co to znaczy? Że gdy spotyka się jego dwóch fanów, zaczynają oni od razu przywoływać najbardziej kultowe fragmenty, cytaty i sytuacje z tego show. Nie ma osoby, która po obejrzeniu tego serialu nie chciałaby się napić browara ze wszystkimi jego postaciami - każda ma bowiem w sobie zarówno trochę dobra, jak i trochę zła. To ostatnie to natomiast często po prostu przebiegłość i spryt, stojące jednak zbyt daleko od tego, co nakazuje prawo.

"The Wire" oglądałem w ubiegłe wakacje, o czym po wszystkim dość mocno rozpisywałem się na blogu, o TUTAJ.


How I Met Your Mother

Ted Mosby, architekt, opowiada swoim dzieciom historię tego... jak poznał ich matkę. To jednak zdecydowanie nie jest krótka opowieść. Mosby wsiąka we wszystkie możliwe szczegóły, opisując przede wszystkim historię swojej nowojorskiej grupy przyjaciół, którzy na zawsze pozostali najbliższymi mu ludźmi.

HIMYM to chyba jeden z najsłynniejszych sit-comów, jakich doczekała się światowa telewizja. Nazywani "Przyjaciółmi 2.0", posiadali jednak pewien unikalny klimat, który zwykle bawił, czasem jednak również wzruszał. Ostatni sezon i finał serialu to co prawda spora skaza na wysokim poziomie szczególnie pierwszych serii, ale mimo wszystko "Jak poznałem Waszą matkę" to serial, który po prostu znać TRZEBA. 

Prawdopodobnie zresztą Wiesz o nim co nieco nawet, jeśli go nie oglądałeś - w końcu każdy zna słynne hasło Barneya Stinsona, które idealnie podsumowuje również wakacyjne oglądanie HIMYM: "it's gonna be LEGEN - wait for it - DARY!".


Skins

Opowieść o brytyjskich nastolatkach. Brzmi trochę głupio i naiwnie, prawda? A jednak - jest coś takiego w "Skins", że przyciąga do siebie nawet widzów dojrzałych, którym nie w głowie wyczyny, jakie serwują na co dzień bohaterowie tego serialu. Trzy generacje bohaterów tworzą sześć sezonów, do których ostatnio został dołączony siódmy, prezentujący historie paru postaci po zakończeniu ich nastoletnich wybryków. 

Trudno byłoby "Skins" odebrać miejsce numer jeden w moim serialowym rankingu "Lost", ale i tę serię uwielbiam. Niesamowicie mi bliskie show, które ciągle wspominam i gdy tylko o nim sobie przypomnę, pragnę jeszcze raz odpalić pierwszy odcinek i obudzić się rano tylko po to, by oglądać następne. Popytajcie znajomych, czy oglądali "Skins". Wielu z nich prawdopodobnie odpowie Wam coś w rodzaju: "o tak! <3".

Na MajkOnMajk pisałem już kiedyś obszerniej "Skins" TUTAJ, nazywając to show "najlepszym serialem na lato". 


A Wy - macie jakieś propozycje długich seriali na lato dla mnie? Mam zamiar w te wakacje nadrobić choć jeden klasyk i na razie biorę pod uwagę szczególnie "Six Feet Under" oraz "Rodzinę Soprano". Macie coś innego wartego uwagi? Tylko nie piszcie o "Breaking Bad" - wiem, że muszę to kiedyś wreszcie obejrzeć :)

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

5 komentarze:

Uczta dla wron

Gdy tylko skończyłem użerać się z tegoroczną sesją, wyszarpnąłem wreszcie z półki wyczekujący na mnie już od jakiegoś czasu czwarty tom "Pieśni Lodu i Ognia". Wciągnąłem się w świat wykreowany przez Martina bardziej niż przypuszczałem i nie mogłem się już doczekać spotkania z ulubionymi bohaterami. Co dalej będzie działo się w Westeros? Kto umrze tym razem? Odpowiedzi na te pytania pragnąłem odnaleźć w "Uczcie dla wron". Wyjątkowo jednak - nie do końca to się udało. 

Zacznijmy jednak od początku. A może raczej powinienem wręcz powiedzieć: od końca! Oto początek posłowia Martina, znajdującego się na ostatniej stronie powieści:

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Tak, dobrze czytacie - w "Uczcie dla wron" nie ma pięknej Daenerys, nie ma przezabawnego Tyriona Lannistera, nie ma też żadnego z synów Neda Starka. Pojawiają się co prawda wzmianki o tych bohaterach w rozmowach innych postaci, ale tylko Jona spotykamy na dwóch czy trzech kartach powieści. Dlaczego tak się stało?

Kolejna opowieść z Westeros wydłużyła się tak bardzo, że Martin postanowił podzielić ją na dwa osobne tomy. Dlatego też wydarzenia z "Uczty dla wron" oraz "Tańca ze smokami" mają miejsce w tym samym czasie, ale opowiadają całą historię z perspektywy różnych postaci. Brzmi sensownie? Może i tak, problem tkwi jednak w tym, że "Uczta" dostała tę zdecydowanie mniej interesującą część całej opowieści.

Oczywiście, nie mam zamiaru sugerować, że historie takich postaci jak Cersei, Jaime, Arya czy Sansa są nudne, ale zwyczajnie nie na ich przygody czekałem z wypiekami na twarzy po skończeniu "Nawałnicy mieczy". Dlaczego? Bo we wszystkich tych przypadkach mieliśmy do czynienia z dość mocnym ustabilizowaniem przygód każdej z postaci. Natomiast furtka do kolejnych przygód Daenerys czy Tyriona była szeroko otwarta, przez co z każdym kolejnym rozdziałem "Uczty dla wron" zastanawiamy się, co dzieje się w tym czasie z drugą grupą bohaterów sagi.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Martin próbuje trochę uzupełnić te braki, wprowadzając dwa nowe duże wątki w powieści. Jedna z nich dotyczy wydarzeń na Żelaznych Wyspach, druga natomiast otoczenia księżnej Myrcelli. Szczerze mówiąc - nie wyszło to Martinowi do końca dobrze. Historie raczej przeszkadzają, będąc w dużej mierze średnio-ciekawymi przerywnikami między kolejnymi przygodami znanych już bohaterów. Rzucają one co prawda tło na przyszłe wydarzenia, ale jednocześnie zawierają w sobie sporo błahostek, które zdają się nie mieć większego wpływu na główną opowieść w sadze.

Tak zresztą można by powiedzieć o całej "Uczcie dla wron". Do dziś pamiętam, jak przez pierwszą połowę "Nawałnicy mieczy" obawiałem się, że tamta książka okaże się po prostu przerywnikiem pomiędzy tomami, nadającym tło dla dalszej opowieści. Wtedy jednak wszystko się nagle rozkręciło, dostarczając dawki niesamowitych wrażeń. Tu tego zdecydowanie brakuje. Przez całą książkę dzieje się nadzwyczaj mało konkretnych wydarzeń, przez co część historii wydaje się sztucznie wydłużona przez Martina. Oczywiście, jego kunszt pisarski powoduje, że opowieści te ciągle są wciągające, ale poczucie niedosytu również występuje. Niech najlepszym dowodem tego będzie fakt, że przez całą książkę nie umiera żaden naprawdę istotny bohater!* Czyż to nie jest rzecz wręcz skandaliczna w odniesieniu do "Pieśni"?

"Uczta dla wron" jest więc tłem dla wielkich wydarzeń, które rozegrają się zapewne w dwóch ostatnich tomach sagi. Bardzo fajnym tłem, ale jednak tłem. Dziewięćset stron co prawda połknąłem w cztery dni i zarywałem dla tej książki nocki, nie potrafię jednak nie zwrócić uwagi na wady, jakie ona posiada. "Uczta" to najgorsza z dotychczas przeczytanych przeze mnie części "Pieśni", jednocześnie jednak grzechem byłoby nazwać tę książkę "słabą". To ciągle wysoki poziom fantasy, ale zbytnio odstaje on od tego, co serwował nam Martin w poprzednich częściach sagi. 

Mam nadzieję, że "Taniec ze smokami" rzeczywiście posiada lepszą część historii z tego przedziału czasowego "Pieśni". Pędzę w najbliższych dniach do sklepu, bo "Uczta", mimo swoich kilku wad, ciągle podtrzymuje moją miłość do tego świetnego fantasy.

* Jest jedna scena śmierci postaci sporej wagi, ale Martin urywa ją, nie wyjaśniając, czy na pewno doszło do zgonu.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Dlaczego jechać na... Kraków Live Festival

A jednak! Trochę wkurzyłem się, gdy tuż po moim przyjeździe na studia do Krakowa wstrzymano organizację zdecydowanie najfajniejszej imprezy muzycznej w tym mieście, czyli Coke Live Festival. Od samego początku istnienia tego festiwalu pojawiały się na nim zawsze największe zagraniczne gwiazdy, takie jak Kanye West, Jay-Z, Snoop Dogg, Rihanna czy Muse. Po roku przerwy impreza na szczęścia wraca - tym razem bez sponsoringu Coca-Coli.

Zaowocowało to co prawda zmniejszeniem rangi gwiazd, jakie się na tymże festiwalu pojawią, ale sierpniowy Kraków Live ma ciągle do zaoferowania naprawdę sporo. Co konkretnie (poza możliwością przybicia piątki z Twoim Ulubionym Blogerem)? Sprawdźcie mój przegląd tegorocznego line-upu!


Kendrick Lamar

Zdecydowana gwiazda numer jeden, dla której wielu wybierze się na ten festiwal. Kendrick miał być w tym roku na Open'erze, koncert jednak został odwołany, a na jego miejsce wkroczył Drake. Dla mnie wyjście świetne, bo do Trójmiasta i tak się wybieram, a dzięki mieszkaniu w Krakowie będę mógł bez problemu wpaść na Lamara.

Warto jednak wspomnieć, że - moim zdaniem - Kendrick wcale jakichś świetnych koncertów nie daje. Po jego show dwa lata temu początkowo byłem zachwycony (można o tym poczytać TUTAJ), ale z perspektywy czasu widzę coraz więcej kiepskich elementów tego występu. Może po premierze "To Pimp a Butterfly" Lamar przestał jednak być tak smętny jak dawniej i będzie potrafił zrobić prawdziwy ogień pod sceną? Mam nadzieję!


Foals

Zdecydowanie jeden z najlepszych indie rockowych bandów na lato. Drugi headliner obok Kendricka i zapewne kolejny punkt w line-upie, który przyciągnie sporą rzeszę fanów do Krakowa. Ja się do nich raczej nie zaliczam, ale na koncert chętnie wpadnę. Choćby po to, by usłyszeć na żywo jeden z moich hymnów lata - "My Number".



Jeszcze więcej rocka - TV on the Radio & The Maccabees

Wrzucam te dwa zespoły pod jeden punkt, bo zwyczajnie nie znam zbyt dobrze ich twórczości. Wiem jednak, że oba bandy grają rocka, podchodzącego mocno pod typowe indie. To właściwie chyba najmniej interesujące mnie pozycje w line-upie Kraków Live Fest, ale zdecydowanie warto je odnotować, bo szczególnie TV on the Radio ma w Polsce sporą rzeszę fanek.


RATATAT


Instrumentalny duet, łączący gitarowe granie ze sporą dozą elektroniki. Mają fajne riffy, sporo szalonych pomysłów muzycznych i... nawiązują często do dźwięków ze starych gier! Pewnie to mocno naciągane określenie, ale mi RATATAT kojarzy się czasem z takim "Daft Punk na dragach". O, albo jeszcze lepiej - "Justice na dragach".



Future Islands


Niby znów indie rock (dla fanów tego gatunku Kraków Live Fest jest - jak widać - imprezą, na której po prostu trzeba być), tym razem mocno romansujący jednak z synthpopem. A że ja tego ostatniego lubię od czasu do czasu posłuchać, to Przyszłe Wyspy od razu przypadły mi do gustu. Będę musiał ich lepiej przesłuchać przed koncertem w Krakowie.



Wild Beasts


Przysłuchać się muszę również dyskografii Wild Beasts. Ta nieznana mi wcześniej ekipa okazała się być twórcami całkiem przyjemnego dreampopu, czyli gatunku idealnego na lipcowe czy sierpniowe noce. Poniższa muzyczna próbka zdecydowanie to potwierdza.



MØ, czyli piosenkarka wielu osobom zapewne dobrze znana. Ci natomiast, którzy jeszcze jej nie rozpoznają, powinni swoje braki jak najszybciej nadrobić, by zdążyć się zakochać w muzyce tej dziewczyny przed jej występem w Krakowie. Możecie ją kojarzyć z featuringu u Majora Lazera, ale pamiętajcie, że MØ ma też sporo własnych kozackich tracków!



Viet Cong

Zespół, który już wielokrotnie miał problemy przez swoją nazwę. Vietcong to bowiem nazwa partyzantki, która dała nieźle w kość Stanom Zjednoczonym w wojnie wietnamskiej. Kontrowersje można jednak wybaczyć, bo Viet Cong robi muzykę naprawdę wartą sprawdzenia.


Low Roar

A gdy już będziecie mieli dość mocnego szarpania strunami i zaczniecie pragnąć czegoś spokojniejszego, z pomocą przyjdzie Wam Low Roar. Wokalistą zespołu jest Islandczyk i każdy, kto lubi wyspiarską muzykę, dobrze wie, że niesie to ze sobą same zalety. Przeprzyjemna muzyka.


AURORA

Podobno "nowe odkrycie muzycznej Europy". Szczerze mówiąc - ja słyszę to dopiero po raz pierwszy. Jednocześnie przyznać muszę, że po pierwszym odsłuchu... trochę się jaram! Skandynawski klimat, kozacki wokal, świetnie dopasowana muzyka. Sprawdźcie koniecznie!


Georgia

I jeszcze jedno kobiece "odkrycie muzycznej Europy". Tym razem o wiele mroczniejsze, mocniejsze i bardziej badassowe. Znowu uświadczono u mnie całkiem spory poziom zajarania. Ci mniejsi artyści na Kraków Live Fest są zdecydowanie ciekawsi od wielu tych bardziej rozpoznawalnych!


Rudimental

Najświeższa zapowiedź na KLF. Ostatniego, dodatkowego dnia festiwalu odbędzie się jeszcze jeden, gwiazdorski koncert. I owszem - chodzi właśnie o Rudimental! To będzie prawdopodobnie najbardziej energetyczny i namawiający do skakania koncert w te krakowskie wakacje. Energia, energia i jeszcze raz energia!



Polska reprezentacja


Niby koncerty Polaków mamy na co dzień, ale warto podkreślić, że nasza rodzima reprezentacja na Kraków Live Festiwal jest naprawdę konkretna. Cztery nazwy - ale za to jakie! Porządną elektronikę dostarczą nam Kamp! i BOKKA, a fani rapu, poza Kendrickiem, będą mogli posłuchać także Rasmentalism i jednego z najmocniejszych odkryć ostatnich miesięcy na naszej hip-hopowej scenie, czyli Taco Hemingwaya. Nice!


Sprawdźcie też, dlaczego warto wybrać się na Open'era (KLIK), który już za kilka dni oraz na OFF Festival (KLIK). W tym roku festiwale w Polsce naprawdę wymiatają!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Polowanie na prezydenta

"Samuel L. Jackson jako prezydent Stanów Zjednoczonych" - to hasło wystarcza, by zainteresować się filmem "Polowanie na prezydenta". Kto jak kto, ale aktor ten jest w zdecydowanym top filmowych badassów i praktycznie w żadnej ze swych ról nie zawiódł. Czy to jednak aby na pewno wystarcza, by obejrzenie "Big Game" można było uznać za warte zachodu?


Okej, mamy Jacksona jako prezydenta - ale co się z nim tu dzieje? Odpowiedź jest prosta: najważniejsza postać w Ameryce trafia do środka fińskiej puszczy. Jego samolot zostaje zestrzelony przez tajemniczych terrorystów, a prezydencka kapsuła ratunkowa ląduje samotnie w ciemności między drzewami. Opowieść pełna spisków i Jacksona w wersji "survival motherfucker"? No... nie do końca.

W tym samym czasie do lasu zostaje wysłany trzynastoletni chłopak. Z okazji swoich urodzin musi udowodnić swe męstwo przez upolowanie zwierzyny, a potem przyniesienie jej do ojca oraz reszty dorosłych. Na swej drodze chłopak trafia na tajemniczą kapsułę, którą początkowo bierze za rozbity latający spodek i pomaga wysiąść z niej jej użytkownikowi. Okazuje się nim... tak, zgadliście - sam Samuel L. Jackson.

Jak się okazuje, to trzynastolatek musi pomóc prezydentowi przetrwać w puszczy, a nie na odwrót. Jackson gra tu bowiem wyjątkowo nietypową dla siebie postać, która "nie potrafi zrobić nawet pompki". Prezydent w filmie jest bojaźliwy i dość nieogarnięty. A trzynastoletni Fin? Ten z kolei jest o wiele bardziej odważny, choć jednocześnie bardzo sztucznie badassowy.


Szczerze mówiąc - nie wiem, czym jest ten film. To jedna z tych produkcji, której twórcy nie do końca chyba sami byli pewni, co chcą tak naprawdę zrobić. Okej, mamy akcję, spisek przeciwko prezydentowi i terroryzm. Czyli sensacja, thriller albo coś w tym stylu, prawda?

No nie do końca, bo jednocześnie nie pasuje tu już sam pomysł na ratowanie prezydenta USA przez trzynastoletniego chłopaka z fińskiej prowincji. Dorzućmy do tego porcję totalnie suchych żartów, które błyskotliwe wydadzą się co najwyżej przedszkolakowi i jeszcze parę absurdalnych sytuacji. Powstaje z tego wizja filmu familijnego, którą jeszcze bardziej podsyca nietypowa rola Jacksona, grającego wyjątkowo "bezjajecznie". 

Pytanie brzmi jednak - czy aby na pewno warto dzieciakom puszczać filmy z trupami, wybuchami i zamachami terrorystycznymi?


Do całkiem sporej ilości rzeczy można się więc w przypadku "Polowania" przyczepić, z drugiej jednak strony - jakiś tam fun jest. Brawa dla twórców za nieprzecenianie swych umiejętności i stworzenie produkcji trwającej niecałe dziewięćdziesiąt minut i niezwalniającej z akcją choćby na chwilę. Nie ma tu ani krzty oryginalności i cały film da się przewidzieć od początku do końca, ale - mimo wszystko - całość dostarcza trochę radochy. Tak to już jest z takimi filmami - mogą być średnie lub kiepskie, ale zawsze chociaż na chwilę przykują uwagę i sobą zainteresują.

Jaki jest więc ostateczny werdykt? "Polowanie na prezydenta" zdecydowanie nie jest filmem, na który warto wybrać się do kina, ale jeśli uda Wam się dorwać go za piątaka w jakimś wyprzedażowym koszu - bierzcie. Za zaoszczędzone piętnaście złotych dokupcie sobie browary, bo po wypiciu kilku ten film ogląda się zdecydowanie lepiej. 

Jeśli jednak nie będziecie mieli okazji na obejrzenie tego "cuda" - nie wylewajcie łez. To polowanie możecie sobie odpuścić.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Typowe wakacje w gimbazie


Uczniowie zaczynają wakacje, a studenci albo walczą właśnie z sesją, albo już ją skończyli. Z tej okazji przygotowałem dla wszystkich chętnych wrażeń wyjątkowy poradnik, przypominający, jak powinny wyglądać rasowe wakacje prawdziwego gimbusa. Nie musisz wyjeżdżać z domu - wystarczy ci Twój własny komputer!

12:00 - Pobudka!


12:00-13:00 - Leż bez celu przez godzinę, bo przecież MOŻESZ!


13:00 - Zrób sobie takie śniadanie, jakie tylko pragniesz!


13:15-14:00 - Obejrzyj odcinek swojego ulubionego serialu jako rozrywkę do jedzenia.


14:00-15:00 - Obejrzyj jeszcze jeden odcinek serialu.


15:00-16:00 - I jeszcze jeden...


16:00-16:05 - Głodny? Pora zamówić pizzę!


16:05-17:00 - Podczas czekania na pizzę... Nie, nie serial! Pora na przeglądanie głupich stron w internecie!


17:00-17:05 - I innych, o wiele bardziej ciekawych stron...


17:05 - Dzwonek do drzwi! Pamiętaj tylko o jednym...


17:10-18:00 - Rozkoszuj się pizzą przy akompaniamencie serialu.


18:00 - Oho, telefon! Dzwoni Twój kumpel, który pyta się, czy wyjdziesz na zewnątrz.
"Sorry, mam dziś sporo ważnych rzeczy do zrobienia".


18:05 - Zorientuj się, że rzeczywiście masz ważną rzecz do zrobienia - czas uratować Los Santos!


19:00 - Znowu to samo...


21:00 - Zorientuj się, że od dwóch godzin jedyne co robisz, to ja jazda po wirtualnym mieście i potrącanie wirtualnych ludzików.



21:00-22:00 - Kontynuuj zabawę przez kolejną godzinę.



22:00-23:00 - Jedzenie i serial!



23:00 - Uff... pora znowu zrobić sobie odpoczynek od tej ciężkiej pracy. INTERNET!



24:00 - Znajdź nowych kolegów (i jedną koleżankę) w internecie i gadaj z nimi na czacie czy innym IRC-u do czwartej nad ranem.



4:00 - Idź spać z poczuciem zmarnowania kolejnego dnia przed komputerem.
Dobranoc!



Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika u góry postu powstała na bazie zdjęcia z serwisu Flickr.com

2 komentarze:

Za hajs matki baluj

Ostatnio kumpel opowiedział mi historię. Jego znajomy dostał od rodziców spore mieszkanie w równie sporym mieście, a do tego familia co miesiąc wysyłała mu stosowną kwotę na przeżycie w tych jakże ciężkich warunkach. Dlaczego? Ano, oczywiście - studia. 

I wszystko byłoby okej, bo naprawdę trudno się do takiej sytuacji przyczepić, chociaż wiele osób nagminnie próbuje. Rodzice dają pieniądze, by ich dziecko miało zagwarantowaną spokojną edukację i mogło się skupić właśnie na niej. To takie utrzymywanie jak na dotychczasowych etapach nauki, tylko na odległość.

Kiedy więc pojawia się problem? Gdy taki pierwszy lepszy, rozpieszczony idiota nie zdaje nawet pierwszego roku.

Na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
To jest strasznie smutna sprawa w wielu aspektach. Bo wiecie - rodzice nie dają pieniędzy po prostu "na życie", by dzieciaczki na obczyźnie nie musiały ciężko harować. Tu chodzi właśnie o ten spokój - by ich dorosłe już pociechy miały ciągle możliwość nauki i osiągania swych wymarzonych celów, by nie musiały wlec się za innymi tylko dlatego, że muszę pracować do wieczora i dopiero wtedy znajdują czas na przejrzenie materiału na zajęcia.

Nagle okazuje się, iż pociecha ma jednak zupełnie inne aspiracje niż rodzic mógłby sobie wymarzyć. Dziecko ma się bowiem ochotę po prostu zabawić. Znaleźć się w większym, obcym mieście, pełnym tajemnic, fajnych dupeczek i możliwości zachlania się jak świnia. Codziennie wstaje na kacu po dwunastej, zamawia sobie pizzę z najlepszej knajpy w mieście, opieprza się do wieczora, a potem wychodzi na melanż i wraca nad ranem. Zajęcia? No, czasem się przyjdzie, żeby chociaż obecność na tych obowiązkowych mieć pozaliczaną.

Całkiem fajne życie, prawda? Szkoda tylko, że za pieniądze biednych rodziców, którzy wyobrażali sobie studiowanie synka czy córeczki zupełnie inaczej.

Żródło: Flickr.com
Powtórzę to jeszcze raz: oni nie dają hajsu "na życie" - dają go na wygodną, spokojną naukę. Dają Ci pieniądze byś miał tzw. "lepszy start" do wielkiej kariery. I raczej nie chodzi im o karierę typa, którego znają wszyscy w mieście, bo codziennie szwęda się zachlany po klubach, ani karierę panienki z "dobrego domu", którą codziennie dyma ktoś inny.

Ale wiecie, co jest chyba najgorsze w tym wszystkim? Że rodzice często nie potrafią zareagować. Nawet, gdy dowiedzą się, iż ich dziecko nie zdało egzaminów, chociaż nie musiało pracować, głodować, ani męczyć się żadnymi obowiązkami poza studiowaniem. Nie potrafią po prostu odciąć dopływu gotóweczki, pokazać wykorzystującemu ich "dorosłemu" dzieciakowi, że zabawa się skończyła, a zaczęło się już takie naprawdę DOROSŁE życie.

Źródło: Flickr.com
A przynajmniej ja o takiej sytuacji nie słyszałem. Bo owszem, historia usłyszana od mojego kumpla nie jest jedyną tego typu z jaką miałem okazję się spotkać. Co gorsze - regularnie poznaję coraz więcej tego typu opowieści. I zawsze przy kontakcie z nimi jest mi niezmiernie żal. Nie tych rozwydrzonych studenciaków, tylko właśnie ich rodziców. 

Pamiętajcie więc - jeśli jesteście w tak dobrej sytuacji, że na studiach przez jakiś czas pomagać Wam będą finansowo rodzice, wykorzystajcie to w dobrym celu. By zamiast łez żalu, móc w pewnym momencie swego życia dostrzec w ich oczach łzy szczęścia i dumy.

To piękniejsze niż jakikolwiek melanż Waszego życia.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

4 komentarze:

Valar morghulis, recenzenci

Czy oceniacie książkę po prologu? A może sprawdzacie jedynie intro jakiejś płyty muzycznej i na jego podstawie wydajcie swój ostateczny werdykt? Co z filmami - oglądacie tylko pierwsze dwie, trzy sceny, a potem wrzucacie ocenę na Filmweb? 

Cóż, mam szczerą nadzieję, że tak nie robicie. Ale nawet jeśli - ciągle jesteście prawdopodobnie po prostu "zwyczajnymi" odbiorcami, szukającymi po prostu dobrej rozrywki. Inaczej jest z krytykami. Oni powinni pochłonąć całość danego dzieła, chwilę nad nim podumać, a wreszcie ocenić - do bólu subiektywnie lub rzekomo obiektywnie.

Największy problem pojawia się jednak w przypadku seriali. Ich kolejne odcinki wypuszczane są bowiem zwykle co tydzień, co kusi krytyków do napisania o każdym odcinku z osobna. Szczególnie przejawia się to w przypadku startu każdego kolejnego sezonu serialu. Redaktorzy piszą więc o pierwszych odcinkach najbardziej wyczekiwanych show, tworząc kolejne internetowe wojenki.

Na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
Dlaczego? Bo w dużej mierze takie teksty namawiają do wydania bardzo wiążących werdyktów. "Ten serial będzie kiepski", "ten sezon zapowiada się na najgorszy ze wszystkich dotychczasowych". Takie teksty rzucane są często po obejrzeniu jednego odcinka albo kilku początkowych. Potem natomiast recenzje te zbiera serwis Metacritic, który zajmuje się wyłanianiem średniej ocen z tekstów najważniejszych amerykańskich serwisów oraz magazynów. I nagle na głównej stronie portalu pojawia się informacja: "serial X - ocena 50/100". Chociaż wyemitowany został dopiero jeden odcinek, ocena pokazana jest tak, jakby odnosiła się do całego sezonu danego show.

Owszem, piszę to teraz w nawiązaniu do jednej z najgorętszych premier ostatnich miesięcy w serialowym światku, czyli drugiego sezonu "True Detective". Od niedzielnej emisji pierwszego odcinka pojawia się coraz więcej tekstów, brzmiących jak recenzja nie pojedynczego epizodu, a całego show. 

Ponownie więc pytam: czy oceniacie książki po jednym rozdziale, filmy po jednej scenie czy albumy muzyczne po jednym utworze? Nie? Więc nie róbcie tego w przypadku seriali.



Z tej całej sytuacji najlepiej wybraniają się tym samym seriale Netflixa. Wszystkie odcinki każdego sezonu wypuszczane są jednego dnia i nikt nie odważy się napisać poważnej recenzji przed obejrzeniem ich wszystkich. Bo serialowy sezon jest jak pojedyncza część "Władcy Pierścieni", jak każda kolejna odsłona "Mrocznego Rycerza" od Nolana. To jeden, spójny twór, który jako taki powinien być traktowany.

Nie recenzuje się tomu "Pieśni Lodu i Ognia" po jednym rozdziale - nie recenzujmy więc sezonu "Gry o tron" po jednym odcinku.

Valar morghulis, recenzenci. 


Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Krótka playlista na Dzień Ojca

Pod koniec maja pozdrawialiśmy wszystkie nasze rodzicielki, puszczając im stosowną playlistę na Dzień Matki (KLIK). Teraz, prawie miesiąc później, pora na podobny ukłon w stronę naszych ojców! I o nich bowiem światowi muzycy nie zapomnieli, dostarczając mnóstwa kawałków pełnych szacunku, uznania i miłości.

Pamiętajcie więc, by 23 czerwca uraczyć swoich ojców nie tylko dobrym słowem czy prezentami, ale i dawką porządnej muzyki stworzonej z myślą właśnie o nich.

Wszystkiego najlepszego, Drodzy Ojcowie!

Enjoy & get inspired!

Grafika na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
The Game - "Like Father, Like Son" (feat. Busta Rhymes)

Mówiłem sobie, że nie będę tu wrzucał kawałków przygotowanych przez ojców dla swoich dzieci, ale dla tego tracku zrobię wyjątek. To jeden z moich ulubionych tworów Game'a i bardzo chętnie do niego wracam. Wyobrażacie sobie, że powstał on dziesięć lat temu?!


Bruce Springsteen - "My Fathers' House"

Z XXI wieku przeskakujemy szybko do prawdziwej klasyki. Z tym kawałkiem Springsteena wiąże się zresztą pewna ciekawostka. Pochodzi on bowiem z albumu "Nebraska", a mniej więcej rok temu recenzowałem film o takim samym tytule. Co więcej - te dwa dzieła łączy nie tylko nazwa. Film Alexandra Payne'a opowiada bowiem o wyjątkowej, dość ciężkiej relacji między ojcem i synem. Jeśli więc szukacie czegoś do wspólnego obejrzenia ze swoim tatą w Dzień Ojca, sięgnijcie właśnie po "Nebraskę". Więcej o tej produkcji przeczytacie TUTAJ.


Sun Kil Moon - "I Love My Dad"

Sun Kil Moon pojawił się na playliście dla matek, nie mogło go więc zabraknąć także tutaj. Na swoim albumie "Benji" Mark Kozelek zamieścił bowiem po piosnce dla każdego ze swych rodziców i przesłuchiwanie obu z nich jest dla mnie zawsze czymś wręcz niesamowitym. No i w "I Love My Dad" jest też jeden z moich ulubionych tekstów "najsmutniejszego obywatela Ameryki":

Kiedy miałem pięć lat, wróciłem zapłakany z przedszkola, bo posadzili mnie tam obok albinosa
Mój tata powiedział: "synu, ludzie są różni, musisz ich wszystkich kochać po równo"


Beyoncé - "Daddy"

Pani Carter z roku 2003 to zupełnie inna kobieta niż obecnie - przynajmniej muzycznie. "Daddy" z albumu "Dangerously in Love" jest zdecydowanie bardziej klasyczne od któregokolwiek z ostatnich dokonań Beyoncé. Ale nie oznacza to w tym przypadku niczego złego!


Asher Roth - His Dream (feat. Miguel)

No to pozwólmy sobie na jeszcze jedną dawkę rapu. Tym razem taką, jaką niewątpliwie wielu Amerykanów określiłoby mianem "smooth". Lekko bujający bit, klasyczna nawijka i przyjemny refren Miguela. Fajne rzeczy.


Cat Stevens - "Father & Son"

Cat Stevens jest chyba najbardziej znany ze swojego kawałka "Wild World", ale to przecież nie jedyny popularny utwór tego wykonawcy! Weźmy na przykład "Father & Son" - spokojną balladę opowiadającą o rozmowie ojca z synem. Koniecznie wsłuchajcie się w tekst podczas słuchania tego kawałka - jest prosty, ale poruszający.


Paul Peterson - "My Dad"

Bruce Springsteen czy Cat Stevens to "muzyka sprzed lat"? No to cofnijmy się w czasie jeszcze bardziej, tym bardziej aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dzięki "My Dad" możecie się przekonać, jaką muzykę robiłyby gwiazdki Disneya pokroju Miley Cyrus czy Ari Grande, gdyby urodziły się te kilka dekad wcześniej.


Reba McEntire - "The Greatest Man I Ever Knew"

Mało "dziwnych" rzeczy? No to lecimy dalej w niezbadane przestrzenie muzyki! Reba McEntire to rasowa gwiazda country, ale "The Greatest Man I Ever Knew" jest po prostu spokojnym utworkiem z pianinem w tle. Bardzo klasyczny kawałek (chciałoby się wręcz powiedzieć: "do bólu klasyczny"), ale hej - i w takich warto mówić o naszych ojcach, prawda?


Queen - "Father To Son"

"A word in your ear, from father to son". Piękna klasyka, którą Wasi ojcowie na pewno znają, jeśli tylko w czasie swej młodości słuchali porządnego rocka.


Stromae - "Papaoutai"

No to na koniec coś pomiędzy propozycją na serio a bonusem, który nie do końca pasuje do reszty naszej dzisiejszej listy. Kawałek "Papaoutai" belgijskiego hitmakera Stromae opowiada bowiem o tym, by uważać na niechciane zapładnianie atrakcyjnych pań. Walory edukacyjne, poważna sprawa i lekka szczypta humoru w jednym - przyjemne połączenie, prawda?


Playlistę znajdziecie także w całości na Spotify, o TUTAJ. A jeśli macie jakieś swoje propozycje kawałków, które powinniśmy zapuścić naszym ojcom w dniu ich święta - dawajcie znać w komentarzach!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Laudato Si - encyklika papieża Franciszka

Parafrazując klasyka: "gdy nowa encyklika papieska robi szum w mediach - wiedz, że coś się dzieje!". O "Laudato Si" mówiło się w internecie naprawdę dużo, bo i sama tematyka pracy Franciszka wydawała się nadzwyczaj intrygująca. Papież tym razem postanowił bowiem poświęcić czas... ekologii i ochronie środowiska! To natomiast uzyskało niesamowite poparcie wszelkich grup ekologów. Niektórzy z nich okazali się zresztą tak zafascynowani nową encykliką, że przygotowali... jej fanowski, przekozacki trailer!


Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie miałem styczności z jakąkolwiek papieską encykliką. W tym przypadku hype jednak zrobił swoje - o "Laudato Si" mówiło się wystarczająco dużo, bym postanowił sam sprawdzić, o co ten cały szum. W jeden dzień połknąłem całość i mogę wreszcie wygłosić własny werdykt.

Co trzeba wiedzieć na samym początku - Franciszek nie odkrywa w "Laudato Si" niczego nadzwyczajnego. W sporej mierze jest to po prostu swoisty zbiór ekologicznych postulatów, z jakim możemy się spotkać we wszelkich zakamarkach internetu. Jest dyskusja nad efektem cieplarnianym, wyniszczaniem lasów tropikalnych i resztą tego typu spraw. 

Jednak mimo tego, że "Laudato Si" nie odkrywa niczego nowego, jej lektura potrafi trochę poruszyć nasze mózgownice. Papieska praca uświadamia przede wszystkim, że pewne zjawiska nie tyle po prostu pojawiają się na tej planecie, co mają niesamowite znaczenie i trzeba się nimi zająć jak najprędzej. Bo w swojej encyklice Franciszek nie tylko zajmuje się problemami natury, ale i pokazuje związane z nimi kłopoty ludzi. Najlepiej to pokazuje chyba jego ostrzeżenie, by nie iść tropem niektórych grup ekologów, które stawiają życie zwierząt nad życie ludzkie. Musimy po prostu zatroszczyć się o naturę, do której przecież zalicza się także człowiek.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

To, co mi się niezwykle podoba w "Laudato Si", to spory uniwersalizm zawartego w encyklice przekazu. Oczywiście, Franciszek musi się czasem odwoływać do Boga, bo przecież sam jest strażnikiem chrześcijaństwa na Ziemi. Widać tu jednak także ukłon wobec niewierzących czy osób innej wiary, bowiem większa część encykliki jest w rzeczywistości przesłaniem dla każdego człowieka, niezależnie od jego podejścia do religii. 

Dlatego też uważam, że chociaż - jak już wspomniałem - "Laudato Si" raczej zbiera różne postulaty i opinie niż zaszczepia w naszych umysłach jakieś nowe wiadomości, jest to ważna praca dla Kościoła i tego, jak świat go postrzega. Encyklika jest bardzo ludzka, rozsądna i właśnie uniwersalna. Nie niezbędna do przeczytania, ale jeśli akurat macie wolny wieczór, może warto zapełnić go właśnie lekturą tej stosunkowo krótkiej pracy? 

Nie trzeba być wierzącym, nie trzeba być ekologiem, nie trzeba nawet segregować śmieci - "Laudato Si" jest naprawdę pozycją dla każdego. Tym bardziej warto się nią zainteresować, gdyż e-book z polskim tłumaczeniem można pobrać zupełnie za darmo STĄD.



Na koniec jeszcze takie małe post scriptum z mojej strony. Jeśli się wie, gdzie szukać, widać w tej encyklice, że Franciszek pochodzi z Ameryki Łacińskiej i rozumie tamtejsze problemy związane z niszczeniem przyrody. Dla nas może to być rzecz bardzo odległa, ale naprawdę polecam sobie trochę poczytać na ten temat, bo w tym regionie o wiele bardziej widać, co to znaczy lekceważenie przyrody, prowadzące do prawdziwych katastrof.

2 komentarze:

10 płyt na lato - edycja 2015

Ależ świetnie się złożyło, że pierwszy dzień lata wypada w tym roku w niedzielę, cotygodniowo uświetnianą na MajkOnMajk wpisem muzycznym. Dzięki temu mogę bowiem z radością podrzucić Wam tegoroczną porcję dziesięciu płyt idealnych na lato! Tak, wiem, pogoda na razie nie jest taka, jakiej byśmy oczekiwali, ale trzymam kciuki, by jak najszybciej się to zmieniło. Owszem - uwielbiam trzydziestostopniowe upały!

Więc przygotujcie już sobie leżaki, naszykujcie drinki z palemką i odpalcie którąś z dzisiaj polecanych przeze mnie płyt. A gdy już przebrniecie przez wszystkie od początku do końca, sięgnijcie po muzykę z "10 płyt" na rok 2013 (KLIK) i 2014 (KLIK).

Enjoy & get... relaxed!


Brian Wilson - "No Pier Pressure"

Brian Wilson to założyciel Beach Boys - czy trzeba czegoś więcej, by umieścić go w takim zestawieniu? O jego nowej, solowej płycie dowiedziałem się dzięki temu, że na jej potrzeby nagrał on kawałek z uwielbianym przeze mnie duetem She & Him, zatytułowany "On The Island". Zresztą - cała płyta mogłaby spokojnie otrzymać taką nazwę. "No Pier Pressure" kojarzy mi się bowiem trochę z siedzeniem w takim klasycznym hawajskim barze z amerykańskich filmów. Wiecie, coś TAKIEGO.


Charles Bradley - "No Time For Dreaming"

Kariera Bradleya to jedna z tych niesamowitych historii, w których istnienie trudno jest uwierzyć. Bo wiecie - on wypuścił swój pierwszy album w wieku sześćdziesięciu lat! Tak, chodzi właśnie o "No Time For Dreaming" z roku 2011. Dawka dobrego, bardzo klasycznego soulu, jakiego dziś już się nie robi. Po prostu POSŁUCHAJCIE.


Childish Gambino - "STN MTN/Kauai"

No to teraz coś zdecydowanie bardziej nowoczesnego. Dwuczęściowe wydawnictwo Childisha Gambino składa się z mixtape'u "STN MTN" oraz EP "Kauai". Ten pierwszy materiał jest trochę bardziej rapowy, drugi natomiast bardziej śpiewany. Pierwszy pobierzecie za darmo z sieci, drugi to już legalne wydawnictwo. Warto przesłuchać oba, bo to świetne podsumowanie twórczości Gambino w wersji z palemką w drinku. A "Sober" to chyba największy hit z tego wydawnictwa - KLIK.


"Heartbreaks & Promises vol. 2"

Pierwsza składanka muzyczna na naszej dzisiejszej liście. Przygotowana z inicjatywy duetu Flirtini, czyli Jedynaka i Menta, którzy na każdym swoim klubowym secie wyciągają tłumy na parkiet. Każdy, kto miał okazję być na imprezie z ich udziałem, na pewno to potwierdzi. A "Heartbreaks & Promises" jest właśnie takie energetyczne, radosne i namawiające do zabawy pod gołym niebem. Na potrzeby składanki swoje kawałki przygotowały takie postaci polskiej sceny elektronicznej, jak Du:it, SoDrumatic, Klaves czy wreszcie duet XXANAXX. Trzydzieści cztery świetne numery, ot co. Jeśli szukacie idealnej setlisty na imprezę - bierzcie po prostu ten krążek.


Kings of Leon - "Come Around Sundown"

Co prawda moją ulubioną płytą Królów jest "Only By The Night", ale "Come Around Sundown" zdecydowanie bardziej nadaje się na lato. Tutejsze kawałki krążą między klimatem radości, wylegiwaniem się na polanie czy wreszcie nocnymi powrotami po wakacyjnych imprezie. Mainstreamowy rock, ale bardzo soczysty! No, POSŁUCHAJ - lato pełną gębą!


Mac DeMarco - "Salad Days"

Mac to jedno z moich najprzyjemniejszych odkryć muzycznych w tym roku. Kanadyjczyk podrzuca nam całą masę chwytliwych riffów, wpadających w ucho refrenów i klimatu, który przypomina Beatlesów grających na plaży w swoim okresie świetności. Nic tak nie namawia do założenia okularów słonecznych jak "Let Her Go". Nawet w środku nocy! Czuję, że ten typ dostanie własny post na blogu, bo zdecydowanie na to zasługuje.


"Majestic Casual - Chapter I"

Druga składanka na tej liście, tym razem od Majestic Casual, czyli... damn, sam nie wiem, jak można nazwać to, co oni robią. Promowanie muzyki? Tak, to chyba najlepsze określenie. Od dobrych paru lat dzięki ich jutubowemu kontu do uszu słuchaczy trafiają kawałki, które bez takiego wsparcia nie mogłyby stać się tak wielkimi hitami. Pierwsza składanka od Majestica to prawdziwy muzyczny miszmasz: od indie rocka, przez świetne remixy elektroniczne, na rapie i popie kończąc. No i jest tu też jeden z moich ulubionych letniaków w ogóle - "Wild Child"!


"California Dreamin' - The Best of The Mamas & The Papas"

Po prostu MUSIELIŚCIE kiedyś słyszeć track "California Dreamin'"! A wiecie, kto go stworzył? Właśnie The Mamas & The Papas! Tytuł ich największego hitu okazał się być jednocześnie świetną nazwą dla składanki najlepszych kawałków tej kultowej ekipy. Lato w starym, dobrym stylu. Cudo!


Muzyka Końca Lata - "Szlagiery"

Polska reprezentacja na naszej liście też jest! Tym razem pod postacią Muzyki Końca Lata, czyli ekipy tworzącej słodko-banalne kawałki o całowaniu, pięknych dziewczynach i fenoloftaleinie. "Szlagiery" to po prostu najbardziej lubiane kawałki tej ekipy, zebrane na jednym albumie. Więcej o MKL pisałem TUTAJ, więc poczytajcie sobie, słuchając w tle choćby "Dokąd".


"The Very Best of Otis Redding"

Mam ostatnio zajawkę na Otisa, więc nie mogłem go pominąć w takim zestawieniu. Podczas słuchania takiego "That's How Strong My Love Is" automatycznie przenosimy się na ulice amerykańskich miast lat sześćdziesiątych. A fanom rapu prawdopodobnie najbliższy będzie obecnie ten numer - KLIK.


Macie swoje propozycje płyt na najbliższe lato? Podrzucajcie je w komentarzach! Może coś uda się przemycić do kolejnej edycji "10 płyt" :)

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Jurassic World


Jeśli kręcicie się po jakichś bardziej geekowych internetach, to na pewno dobrze już znacie ten oto mem:


W tym roku rzeczywiście mamy prawdziwy renesans starych marek i próby ponownego przyciągnięcia Widzów do ekranów sprawdzonymi sposobami. I - co jeszcze ważniejsze - jak na razie ta seria odświeżeń dawnych hitów spisuje się bardzo dobrze! Taki "Mad Max" zdążył już zachwycić ogromną rzeszę ludzi, a jeśli jeszcze go nie widzieliście, to wpadajcie TUTAJ, by dowiedzieć się, dlaczego popełniacie ogromny błąd, który musicie jak najszybciej naprawić.

Na najbardziej wyczekiwane przeze mnie odświeżenie marki, czyli siódme "Gwiezdne wojny", będę musiał jednak trochę jeszcze poczekać. Tymczasem warto więc posilić się nowością spod znaku innej znanej serii, na którą wielu czekało. Park Jurajski powrócił, tym razem pod nazwą "Jurassic World". Cytując klasyka - wszystko ma tu być "bigger, better & more badass".


Historia jak zza dawnych lat. Nowoczesny park rozrywki z dinozaurami "zmartwychwstałymi" dzięki pracy naukowców działa pełną parą. Do jego swoistej kierowniczki, Claire Deaning, przybywa dwójka siostrzeńców, którzy oczekują niesamowitego funu. Ich radość (oraz ponad 20 tysięcy ludzi na jurajskiej wyspie) zamieni się jednak dość szybko w prawdziwe przerażenie. Ze swej klatki ucieka bowiem pierwsza wyhodowana sztucznie hybryda dinozaura. Przeciwko krwiożerczej bestii staje między innymi Owen Grady, opiekun velociraptorów i były wojskowy.

"Jurassic World" jest dokładnie tym, na co mieli nadzieję wszyscy fani legendarnej pierwszej części serii. Owszem - to już w dużej mierze widzieliśmy przed laty. Owszem - ta historia nie wnosi tak naprawdę nic wielce nowego do kina. Co jednak z tego, skoro "Jurassic World" daje niesamowitą porcję funu, o jakiej wiele filmów mogłoby co najwyżej pomarzyć?


Gdy bohaterowie filmu oglądają pokazy karmienia wielkich bestii, skaczą z radości i uśmiechają się od ucha do ucha. I dokładnie tak samo wygląda oglądanie przez ludzi w kinie "Jurassic World". Walki dinozaurów, zjadanie ludzi, ogólna jatka w wykonaniu zwierzątek sprzed milionów lat - tak, to wszystko tu jest i wprawia w istny zachwyt. Jesteśmy w kinie trochę takimi starożytnymi widzami walk gladiatorskich, wpadających w euforię, gdy ludzie na naszych oczach się zabijają. Brzmi ostro, prawda? Ale ileż w tym jest funu!


Poza pochłanianiem ludzi przez dinozaury, znalazło się tu też miejsce dla żartów, klasycznego motywu miłosnego, ważności familijnych więzi i całej reszty tego typu rzeczy. Niektóre z takich elementów są spoko (np. żarty w wykonaniu Chrisa Pratta, znanego ze świetnej roli w "Strażnikach galaktyki"), inne natomiast walą trochę infantylnością. Zasadniczo jednak do totalnego wyrzucenia są tu może ze dwa albo trzy dialogi, które po prostu psują trwającą na ekranie jazdę bez trzymanki. Poza tym - jest okej. 

I tak naprawdę jedyną rzeczą, jaka mnie zawiodła, jest nasz prawdziwy główny bohater, Indominus rex. Twórcy wprowadzają go do gry niczym ubiegłoroczną "Godzillę" - spokojnie, stopniowo odkrywają kolejne elementy jego wyglądu. Z każdym kolejnym ujęciem chcemy więcej i wreszcie nagle twórcy spuszczają swojego miśka ze smyczy. I co dostajemy? Wcale nie takiego wielkiego bydlaka, jak mogliśmy się spodziewać. Pewnie, to jest sporawa bestia, ale z każdą kolejną sceną wydaje się on mniej imponujący i jakiś taki... "zwyczajny". 


Dla równowagi jednak, zakończmy już wyłącznie pozytywnym akcentem - "Jurassic World" bawi i w kategorii "czasoumilacz" jest rzeczą świetną. Morda ciągle się na tym filmie raduje, czy to z powodu pięknego i wymarzonego parku rozrywki, czy też wreszcie krwawych akcji przebrzydłych bestii. Nie zrobiono sobie z serii żartów i stworzono po prostu dającą kupę funu produkcję. Co warto jeszcze dodać - z prześwietną muzyką. Michaelowi Giacchino udała się rzecz nieprawdopodobna - zabrzmiał jak sam wielki John Williams. 

Ja jestem na tak i polecam całym sercem sięgnięcie po "Jurassic World". To dającą masę radochy podróż do znanego świata, o którym wielu z nas marzyło w dzieciństwie po nocach. Bardzo soczysta porcja funu, po prostu. 

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze: