Pijacka wena

Jest taki wiersz Charlesa Bukowskiego, zatytułowany "Jak zostać wielkim pisarzem". Tytuł intrygujący - trzeba przyznać. Jeśli ktoś nie jest zaznajomiony z twórczością Bukowskiego, liczy pewnie na obfity zbiór rad, które pozwolą Ci stać się nowym Stephenem Kingiem albo nową Rowling. Zderzenie z rzeczywistością może być w takiej sytuacji wyjątkowo mocne.

Bukowski zaczyna: "musisz wyruchać bardzo wiele kobiet". Grzecznym chłopcom zrzedną miny, ułożone dziewczynki zakryją usta z niedowierzania. Zamkną laptopa, uciekną z pokoju, pójdą przytulić się do mamusi. Reszta pozostanie i postanowi doczytać wiersz do końca. Poznają sekret zostania wielkim pisarzem.

Zawsze najbardziej podobała mi się w nim jedna rzecz: namawianie do picia piwa. Wielu pomyśli pewnie, że to majaczenie typowego pijaka, który uważa się za dobrego poetę. Że Bukowski gada bzdety pod publiczkę, by stać się sławnym przez kontrowersję. Każdy artysta wie jednak, iż w istocie picia piwa naprawdę ma sens i naprawdę potrafi zrobić z Ciebie wielkiego pisarza. 

Brak weny jest chorobą, która codziennie dotyka wielu ludzi na świecie. U niektórych moment zawieszenia trwa kilka godzin, u innych kilka dni, a u jeszcze innych wręcz kilka lat. Przyznam szczerze - mnie też to cholerstwo czasem dopada i potrafi mocno zdenerwować. No bo jak to tak - mam kilka godzin wolnych i nie napiszę w ich czasie nic tylko dlatego, że nie mam weny? Tak nie może być!

Alkohol jest dla weny jak flet zielonego Power Rangersa dla jego zorda (#gimbynieznajo). Dla niewtajemniczonych - hektolitry piwa zwyczajnie przywołują masę inspiracji, które jakimś cudem pochowały się po kątach naszego mózgu. Idąc na imprezę, warto się z niej zwinąć jeszcze przed alkoholową śmiercią. W czasie samotnej drogi do domu poczujemy się niczym mnich medytujący przez kilka godzin nad jakąś sprawą.

Możliwe, że wpadniesz na kilka głupich pomysłów, których idiotyzm odkryjesz dopiero na porannym kacu. Z drugiej jednak strony, masz możliwość odkrycia swojego własnego Świętego Graala. Powiada się, że wiele przyjaźni powstało dzięki wspólnemu obalenia kilku butelek wódki. Podobnie jest z dobrymi pomysłami - one także w dużej mierze wpadają do głowy właśnie po alkoholu.

Wiele można zarzucić piciu, ale na pewno nie to, że zabiera ono czas na myślenie. Jeśli zaczniemy odpowiednie kontrolować wlewanie w siebie piwa czy wódki, rzeczywiście może to w jakimś stopniu przyczynić do stania się wielkim pisarzem. Bukowski pił, dymał i obstawiał wyścigi koni. Bez tego prawdopodobnie nikt by dziś o nim nie pamiętał.

Dlatego też - Wasze zdrowie, Drodzy Czytelnicy!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

4 komentarze:

Ugotuję coś pod wieżą Eiffla i wrzucę to na YouTube


Pamiętam, że w podstawówce na lekcjach religii, dostawaliśmy przed Wielkim Postem zadanie znalezienia sobie postanowienia na ten ważny dla chrześcijan okres. Różne wpadały ludziom pomysły: od częstszego chodzenia do kościoła, przez niejedzenie słodyczy, na regularnym sprzątaniu w pokoju kończąc. Mnie jednak takie stawianie sobie wymagań nie kręciło. Wpisywałem więc zwykle jakieś błahe rzeczy, które zasadniczo nie miały żadnego znaczenia w moim życiu albo też zupełnie nic nie pisałem.

Podobnie było z postanowieniami noworocznymi. Ba, w tym przypadku byłem chyba jeszcze bardziej leniwy, bo wymyślanie takowych praktycznie nigdy nie przyszło mi do głowy. Wiedziałem, że - podobnie jak pewnie koło 90% innych ludzi - i tak danych sobie obietnic nie dotrzymam. Nie próbowałem więc nawet tych postanowień wymyślać, coby nie wkurzać się z powodu ich niedopełnienia pod koniec następnego roku.

Zawsze lepiej wychodziło mi działanie spontaniczne, o czym już zresztą kiedyś na blogu pisałem. Spontanicznie zacząłem pisać bloga, spontanicznie zacząłem biegać. Te, i wiele innych nagłych decyzji, zmieniło moje życie na lepsze. Mimo wszystko, część z nich mogłem podjąć wcześniej, gdybym tylko się do tego "zmusił" - w pozytywnym sensie.

I dlatego właśnie w tym roku postanowiłem wziąć na siebie, po raz pierwszy w życiu, ciężar postanowień noworocznych. Takich, które rzeczywiście zależą ode mnie, które wymagają przede wszystkim mojego zaangażowania. Jeśli nie uda mi się dopełnić ich w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy - będę się czuł przegranym.

Dlatego tym razem wszystko to biorę jak najbardziej na serio. Przede mną trzy całkiem spore postanowienia, choć przecież rozłożone na dwanaście miesięcy. Da się to zrobić? Jak najbardziej. Tylko najpierw trzeba wziąć się w garść i się tych postanowień z całej siły trzymać. Oto więc moje trzy misje na rok 2015.

Majk vloger

Yup, zgadza się - czas na jeszcze więcej robienia internetów, czas na sprawdzenie się w kolejnej formie. Blog ciągle jest dla mnie wyzwaniem, oczywiście, ale zdążyłem się do niego przyzwyczaić i wiele rzeczy robię automatycznie. Ostatnio zacząłem trochę działać w radiu, czego efekty będą jeszcze lepiej widoczne w przyszłym roku. Nadszedł jednak wreszcie czas na to, by sprawdzić się także w świecie wideo.

Mam kilka koncepcji - nie wiem, ile z nich będę w stanie zrealizować. Postanowienie na rok 2015 zakłada jednak, że chociaż jeden z pomysłów MUSI zostać wreszcie wprowadzony w życie. Całość ma współgrać w z blogiem, ale nie go zastępować. Nie może być więc mowy o tym, by vlog wpłynął na moje codzienne pisanie postów. 

Będę musiał ze swojego życia wykrzesać jeszcze więcej czasu na robienie internetów. Damy radę? Tak, damy radę!

Źródło: Flickr.com
Majk ZAGRANICO

To właśnie to postanowienie w największej mierze wpłynęło na powstanie pozostałych. Teoretycznie bowiem, jest to zadanie, które zleciłem sobie rok temu, jako misję na rok, który właśnie się kończy. Miałem wyruszyć w wyprawę do jednej z najważniejszych europejskich stolic i pobyć tam przez jakiś czas. Jak już zapewne zauważyliście - nie udało to się.

Dlaczego? Podstawowym powodem okazały się ostatki lenistwa, które we mnie siedzą. Nie chciało mi się wyprawy dokładnie rozplanowywać, nie miałem ochoty ślęczeć w internecie i wszystko dopinać na ostatni guzik. Tak mijały kolejne miesięcy przesuwania wszystkiego "na jutro". Wreszcie obudziłem się w Krakowie, bez spełnionego marzenia.

Tym razem mam zamiar podejść do sprawy na serio. Ruszam tyłek, zbieram kasę, planuję przynajmniej te najważniejsze rzeczy. Lipiec/sierpień - wyruszam w drogę. Jadę, zwiedzam, żyję, piszę. Cel główny - Paryż. Nie pogardzę jednak też innymi miejscówkami. Byle tylko się udało.

Źródło: Flickr.com
Majk kucharz

Powiedziałem sobie przed wyjazdem na studia, że w Krakowie nauczę się gotować. To znaczy - pichcić coś bardziej ambitnego niż jajecznica czy kurczak z ryżem. Czy widzieliście na blogu jakieś posty o gotowaniu? Nie sądzę. Macie więc odpowiedź na pytanie, czy udało mi się ten plan zrealizować. Ale spokojnie - to moje ostatnie, trzecie postanowienie na kolejny rok.

Zadanie polega na tym, by przynajmniej dwa-trzy razy w miesiącu zrobić coś poważniejszego. Znaleźć jakiś szalony przepis, kupić składniki, spróbować wszystkiego nie spieprzyć. Z tym ostatnim będzie najtrudniej, ale szczerze wierzę, że dam radę stworzyć coś zjadliwego. Myślę, iż dobrym pomysłem będzie kupienie sobie jakiejś książki kucharskiej dla totalnie-mega-hiper-początkujących i bazowanie się na niej. Jeśli znacie jakieś - podrzućcie ich tytuły w komentarzach. Ja na razie znalazłem tylko jedną pozycję, ale za to o iście wspaniałym tytule: "Życie jest za krótkie na siekanie cebuli".

Źródło: Unsplash.com



Jeśli wszystko się uda zrobić sprawnie i sensownie, to kto wie - może uda się te trzy postanowienia połączyć w jedno. Wiecie, vlog o gotowaniu w Paryżu. Byłbym takim Makłowiczem internetów. Czyż nie brzmi to cudownie? Dlatego zwracam jeszcze raz z prośbą do Was, Drodzy Czytelnicy - ponaglajcie mnie co jakiś czas, bym spełniał te trzy postanowienia. Solidny kop w tyłek naprawdę mi się czasem przyda.

A może i Wy postawiliście sobie jakieś konkretne zadania na przyszły rok? Może chcecie schudnąć? Jeśli tak, to koniecznie zajrzyjcie do mojego postu "Jak schudnąć 20 kg w pół roku?". A może chcielibyście wreszcie zacząć czytać książki? Pomagam w spełnieniu tego marzenia o TUTAJ.

Chodzi Wam po głowie coś jeszcze bardziej szalonego? Dajcie znać w komentarzach! Dobrze jest się wzajemnie wspierać w takich sprawach.

Enjoy & get inspired.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie u góry postu pochodzi z serwisu Flickr.com

2 komentarze:

On wrócił

Adolf Hitler pewnego dnia budzi się w środku współczesnego nam Berlina. Gdy usłyszałem o tym koncepcie na powieść, w głowie zaświtały mi dwie możliwości: albo będzie to przezabawny, fantastyczny tytuł, albo też twór z kompletnie niewykorzystanym potencjałem. "On wrócił" mnie jednak zaintrygowało tak mocno, że musiałem wręcz sprawdzić, która z opcji okaże się tą prawidłową. 

Powieść Timura Vermesa bawi już samym swym konceptem. Hitler pojawia się w Berlinie w roku 2011, choć przecież wszyscy wiedzą o jego śmierci sprzed kilkudziesięciu lat. Nikt więc nie sądzi, że Führer jest istotnie tym, za kogo się podaje. Kim on więc jest według całego społeczeństwa? Komediantem, podszywającym się pod Hitlera.

Adolf trafia więc do programu niemieckiego odpowiednika naszego Szymona Majewskiego sprzed lat. Co dodatkowo zabawne - on sam w dużej mierze nie odczuwa, że reszta ludzi nie bierze go na serio. Gdy ludzie pytają się go o "prawdziwe nazwisko" i w odpowiedzi otrzymują stwierdzenie "Adolf Hitler", uśmiechają się do bohatera i wyrzucają z siebie pytanie, które wraca w powieści wielokrotnie: "żarty żartami, ale czy nie mógłby Pan chociaż raz na serio?".

A główny heros robi tu istotnie wszystko na poważnie. W swej popularności widzi on porozumienie z niemieckim społeczeństwem, pragnącym rzekomo takich samych zmian, jakich dokonał on w latach swej świetności. Hitler pragnie więc ponownie tego samego: wytępienia cudzoziemców, wprowadzenia obozów koncentracyjnych i wielu innych, mniej czy bardziej przerażających rzeczy.

Oczywiście książki tej nie należy zupełnie brać na poważnie. To rasowa komedia, choć mocno zabarwiona na czarno. Nie każdy taki humor lubi, ja jednak jestem jego ogromnym zwolennikiem i tym samym jednoznacznie stwierdzam - Timus Vermes zrobił to dobrze! Nie tylko niejednokrotnie się podczas czytania tej powieści uśmiechnąłem, ale i wiele razy dane mi było wręcz zaśmiać się przy niej na głos!

"On wrócił" bawi bowiem niemiłosiernie. Trudno mi wręcz wskazać, które konkretnie elementy tak Czytelnika rozbawiają, bo humoru jest tu co niemiara na każdym kroku. Tak jak wspomniałem, bawi już wspomniany koncept na fabułę, ale dużo dobrego robi też fakt, że całość okazuje się być w sporej mierze wyśmiewaniem dzisiejszego świata. Dostaje się wszystkim: od polityków, przez narodowości, na telewizji kończąc. Dzięki temu poziom humoru wzrasta o kolejne kilka poziomów.

Na dodatek powieść Vermesa zwyczajnie bardzo mocno wciąga! Nie tylko chce się odkryć kolejne przygody Hitlera we współczesnym świecie, ale i zadaje się nieustannie ważne pytanie: "jak to się wszystko skończy?!". Ja miałem co prawda zupełnie inne oczekiwania co do finału tej jakże zabawnej historii, ale i to, co dostarczył pisarz, jest godne zaakceptowania.

Mam wrażenie, że nie jest łatwo napisać naprawdę dobrą powieść komediową i przez to dość mało osób podejmuje się próby sprostania temu zadaniu. Vermes postanowił zawalczyć i udało mu się to naprawdę świetnie. "On wrócił" to idealna pozycja na rozluźnienie - lekka, niezbyt długa, no i przede wszystkim przezabawna. Oczywiście tylko, jeśli naśmiewanie się z jednego z największych zbrodniarzy w historii ludzkości nie jest dla Was przesadą.

Ale dobrze czasem jest nabrać trochę dystansu do złych rzeczy, jakie nas spotkały. A "On wrócił" nie tylko w tym pomoże, ale i odpręży Czytelnika nawet w najbardziej stresujący dzień. Zdecydowanie polecam!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Calvin Harris skończył się na Kill 'Em All


Calvin Harris to typ, który jest obecnie rozpoznawalny praktycznie przez każdego mainstreamowego słuchacza. Prowadzi on zdecydowanie jedną z najlepszych ofensyw radiowych na obecnym rynku muzycznym i naprawdę trudno tę tezę byłoby podważyć. Calvin potrafi wydać kilka singli w przeciągu raptem paru miesięcy i wszystkie je doprowadzić do podbijania wszelkich możliwych rankingów. 

Jest trochę takim kolejnym Davidem Guettą - z tym jednak wyjątkiem, że z Calvina nikt się nie śmieje. Naprawdę, chyba jeszcze nigdy się nie spotkałem z osobą, która powiedziałaby "Calvin Harris robi chujową muzykę". Pewnie, wielu powie: "w radiu puszcza się chujową muzykę". Ale naprawdę mało kto wskaże tu palcem konkretnie na Harrisa.

Mam taką teorię, że wynika to z tego, iż muzyka Calvina jakoś przesadnie nie wkurza. Bo są autentycznie w radiu kawałki, które przywołują na moją twarz wyraz zażenowania. Calvin natomiast leci sobie w furze czy radiu i nikt nie zwraca na niego większej uwagi. Wali tymi swoimi elektronicznymi "umca umca", ale jakimś cudem wszyscy mają to głęboko w dupie. A jak co do czego przyjdzie i wybierzesz się na imprezę, gdzie usłyszysz właśnie kawałek Calvina, to pomyślisz sobie: "o, to jest to, co w radiu puszczają".

Niezaprzeczalnie Harris wybił się także na współpracy z wielkimi gwiazdami muzycznego show-businessu. Był kawałek z Rihanną, był kawałek z Florence, a obecnie wszelkie toplisty podbija track będący wynikiem współpracy Calvina z Johnem Newmanem. Każdy z nich ze strony muzycznej brzmi praktycznie tak samo, ale "oj tam, oj tam". Zmienia się wokalista, a to już dla typowego radiosłuchacza jest rzeczą wystarczającą.

Najnowsze single ani trochę nie zachęcają mnie do przesłuchania nowego krążka Calvina, "Motion", ale poprzednia płyta nawet mi się podobała. Pewnie, "18 Months" było w sporej mierze zbiorowiskiem typowych, radiowych hitów, ale nie słuchało się tego źle. Do fury w letnie popołudnie, do pobiegania, gdy potrzeba było kopa energii. Przyznam jednak szczerze, że "18 Months" w dużej mierze przesłuchałem ze względu na sentyment.

Sentyment do dwóch pierwszych wydawnictw Harrisa, które w sporym stopniu różnią się od tego, co zaczął on ostatnio wywijać przy konsolecie. Szczególnie wskazać tu warto pierwszy krążek producenta - "I Created Disco". I jeśli znacie wyłącznie obecne dokonania Calvina, to możecie mieć wrażenie, że ktoś tu robi Was w konia. Ale nie, spokojnie - debiutancki album Harrisa naprawdę zawierał disco.

Jest sobie taki kawałek na tym wydawnictwie, zatytułowany "Acceptable in the 80s". Jego tytuł jest właśnie idealnym podsumowaniem tego, co Harris przygotował na "I Created Disco". To muzyka inspirowana czasami, gdy Calvin dopiero raczkował, zaktualizowana trochę o nowe brzmienia. Na Wikipedii ktoś określił to mianem "nu-disco". Podoba mi się to określenie.


Harris trochę sobie robił jaja na tym albumie, trochę wrzucał tu elementów kiczowatych, które jednak powodowały szczerą radość, a nie uśmiech zażenowania. Zestawiając muzykę z tego krążka z obecną twórczością Calvina, naprawdę trudno się nie zadziwić. Zamiast "umca umca" jest przyjemne, elektroniczne brzdąkanie, a muzycznych celebrytów zastępuję sam producent, podśpiewując sobie ze swoim szkockim akcentem. Gdy słucham tych tracków, wyobrażam sobie, jak Harris nagrywa do nich wokale. Mam przed oczami kolesia w dzwonach, kolorowej koszuli, ustami złożonymi w dziubek i szampanem w ręku. 

Nie wiem, ile osób wesprze mnie w tej opinii, ale do takiej muzyki zdecydowanie bardziej chce mi się tańczyć niż do tego obecnego "umca umca". Słuchając "I Created Disco", czuję się, jakbym był na jakieś totalnie głupiej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) imprezie w środku lata, na której wszystkim odbija. Skaczemy do dziecięcego basenu, oblewamy się piwem i śmiejemy do rozpuku. DAT FEEL!


O drugim krążku Harrisa, "Ready for the Weekend", będzie już mniej. W dużej mierze dlatego, że powoli zaczął on dążyć jednak ku tej bardziej mainstreamowej drodze. Pewnie były jeszcze nawiązania do poprzedniej płyty, takie jak kawałek "Yeah Yeah Yeah La La La". Obok nich piętrzyły się już jednak także "radiowe bangery", pokroju "You Used to Hold Me" czy "I'm Not Alone".

Ja się za to nie obrażam i oczywiście hasło "Calvin Harris skończył się na Kill 'Em All" z tytułu dzisiejszego postu jest w dużej mierze ironiczne. Harrisowi najpewniej od początku zależało na byciu gwiazdą muzycznego mainstreamu, a z kompozycjami rodem z "I Created Disco" nie byłoby to takie łatwe. Dlatego też wyhaczył trendy na "umca umca" i odpowiednio je wykorzystał. Dzięki temu dziś nagrywa on z Rihannami i Newmanami, stając się producentem niezwykle rozpoznawalnym.

Gratuluję więc, Drogi Calvinie. Twoich nowych kawałków nie słucha się najgorzej, ale w większości brzmią one dla mnie po prostu jak część tak samo smakującej papki radiowej. Dlatego też ciągle wracam do "I Created Disco". "Acceptable in the 80s" still better than "Acceptable in the 2010s".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Przeznaczenie

Dziwna sprawa z tym całym "Przeznaczeniem". Film wydany został w tym roku, ale czy słyszeliście o nim w jakimkolwiek kinie? Obawiam się, że nie. Oto bowiem produkcja ta pojawiła się oficjalnie w Polsce dopiero z premierą na DVD, która miała miejsce raptem parę tygodni temu. Co ciekawe - jeśli dobrze doczytałem - "Przeznaczenie" nie trafiło też do ogólnego obiegu kin amerykańskich. Film pokazywany był co prawda na paru festiwalach w Stanach, ale jego premiera jest obecnie ustalona dopiero na przyszły rok. 

Przyznać trzeba, że mamy do czynienia z sytuacją intrygującą. Ktoś mógłby jednak powiedzieć: "skoro nigdzie tego filmu nie pokazują, to może jest on zwyczajnie słaby?". Tu jednak znów pojawia się problem. Okazuje się bowiem, iż "Przeznaczenie" znalazło sobie grono zaciekłych fanów, którzy polecają go z ogromnym entuzjazmem wszystkim możliwym ludziom. Przyznam szczerze, że ta sytuacja spowodowała u mnie ogromny wzrost zainteresowania wspomnianym filmem. Postanowiłem więc sprawdzić na własnej skórze, o co w tym wszystkim w ogóle chodzi.


Po seansie wiem już, o czym jest ten film, choć przyznam szczerze, że początkowo byłem mocno zdezorientowany. Zostajemy bowiem zupełnie nagle i bez przygotowania wrzuceni do świata kolesia podróżującego sobie w czasie tylko po to, by przez kolejne kilkadziesiąt minut słuchać historii innego faceta, który przeszedł operację zmiany płci. I gdy już myślisz, że wszystkie serwisy filmowe zrobiły Cię w konia i tak naprawdę dostajesz coś zupełnie innego niż oczekiwałeś, wszystko zaczyna nabierać sensu.

Zasadniczo więc - "Przeznaczenie" to film o podróżach w czasie. Fajny to temat i tak naprawdę nie poruszany w kinematografii przesadnie często. Pewnie, jest "Back to the Future", w ostatnich latach mieliśmy choćby "Loopera", ale zliczając to wszystko, nie uzbiera nam się lista mogąca dorównać choćby klasycznym filmom sci-fi o strzelaninach w kosmosie. Z jednej strony, dla osoby zakochanej w tej tematyce, jest to rzecz smutna. Z drugiej jednak - przynajmniej się te cholerne wehikuły czasu człekowi nie mają się jak znudzić. 

"Przeznaczenie" jest natomiast filmem próbującym udawać twór mocno w swej dziedzinie nowatorski. Wychodzi mu to nawet nieźle, przynajmniej do czasu aż pojawią się napisy końcowe. Wtedy bowiem podsumowujesz swoje wnioski z ostatniego półtorej godziny i podśpiewujesz sobie: "ale to już było". Dobrze jednak wiesz, że "i nie wróci więcej" się w tym przypadku nie sprawdza, bo branża podróży w czasie to jednak biznes trochę oklepany.


Ogląda się ten film więc zdecydowanie przyjemnie, choć zderzenie z oczekiwaniami było w moim przypadku całkiem mocne. Pewnie, "Przeznaczenie" wciąga, ma kilka fajnych momentów, nieźle zrobione zdjęcia. To całkiem przyjemny film, który można obejrzeć dla relaksu, ale jednocześnie zdecydowanie produkcja niewarta ogromnych zachwytów i wychwalania reżysera pod niebiosa. Sporo jest tu po prostu średniawki.

Typowo kiepską nazwać można jednak jedynie końcówkę. Wygląda ona tak, jakby ktoś powiedział reżyserowi: "ej, słuchaj, dzisiejsza młodzież trochę nie kuma, jak się im wszystkiego nie wytłumaczy łopatologicznie, więc weź to jakoś wszystko ogarnij w jedną kupę". Dostajemy więc w ostatnich minutach projekcji podsumowanie całości, którego nie domyśliłby się chyba tylko idiota.

Hype to w wielu przypadkach zła rzecz i "Przeznaczenie" jest tego dobrym przykładem. Oto bowiem czytacie mój dość krytyczny tekst, który zawiera taką wymianę wad w dużej mierze dlatego, że zapowiadano mi ten film jako zbawienie kinematografii. Do tego natomiast mu zdecydowanie daleko. ALE! "Przeznaczenie" jest w rzeczywistości filmem niezłym. Trochę takim "Looperem", trochę "Die Hardem", trochę jakąkolwiek inną sensacyjką, która w zasadzie każdemu robi dobrze. 

Nie oczekujcie epokowej produkcji, która będzie wymieniana we wszystkich "top filmów roku". Oczekujcie po prostu nie najgorszej rozrywki dla mainstreamowego widza. Tylko tyle albo aż tyle - wybierzcie sobie sami.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

3 komentarze:

Książkowe prezenty nie bez kozery

Osobiście lubię przywoływać swymi prezentami zaskoczenie. Rzadko pytam się, co dana osoba chciałaby dostać, zamiast tego opierając się na mej pomysłowości. Nie obrażam się jednak, gdy ktoś ma inne podejście od mojego. Lubię być prezentami zaskakiwany, ale nie jest to dla mnie niezbywalny element Świąt. Dlatego, jeśli ktoś pyta mnie wprost, co chciałbym dostać - podsuwam propozycję.

I dlatego właśnie w tym roku spod choinki udało mi się wygrzebać pięć książek, na których otrzymaniu mi zależało. Święty Mikołaj zdecydowanie spełnił moje prośby z listu do niego. Dlaczego jednak o tym piszę? Bo dobór tych książek nie jest przypadkowy i w dużej mierze pokazuje coś ważniejszego od samej chęci czytania czegokolwiek.


Już od jakiegoś czasu krąży mi po głowie chęć zdobywania wiedzy na tematy tak różnorodne, że czasem sam tego ogarnąć nie potrafię. Gdy kiedyś zamknięty byłem tylko na konkretne tematyki i czytałem praktycznie jedynie powieści, dziś na moich realnych oraz wirtualnych półkach zalegają tomiszcza, którym daleko do księgarnianych hitów. Na blogu tym samym co rusz pojawiają się recenzje książek biograficznych, historycznych czy nawet i psychologicznych. Czuję się bowiem takim swoistym "głosicielem Dobrej Nowiny" - chcę powiedzieć Wam, że fajne czytadła to nie tylko powiastki od najpopularniejszych autorów.

"Magiczna Piątka" spod tegorocznej choinki pokazuje tę moją książkową różnorodność natomiast bardzo mocno. Nawet powieści mają tu istotne znaczenie, nie wspominając już o pozycjach z dziedzin zdecydowanie obcych mainstreamowemu czytelnikowi. Brnę bowiem w - jak mi się wydaje - coraz to dziwniejsze dziedziny nauki czy życia w ogóle, którymi zainteresowanie wydawało mi się kiedyś totalnie absurdalne.

Wychodzimy tym samym od pokaźnego, dość ciężkawego tomiszcza, zatytułowanego "Cesarz wszech chorób. Biografia raka". Książka ta pojawiła się w Polsce jeszcze w roku 2013 i pragnąłem ją przeczytać od pierwszego mego kontaktu z nią. Dopiero teraz jednak pozycja ta trafiła do moich łapsk i wreszcie mogę wejść w kolejną obcą mi do tej pory sferę wiedzy - medycynę.

To jednak nie największe dziwy, jakie można odkryć w mojej świątecznej kolekcji. Najbardziej nietypowym tytułem spod choinki jest bowiem chyba "Filozofia przypadku" Michała Hellera. Wskazuje ona kolejną sferę nauki, która niezmiernie mnie ostatnio intryguje - filozofię. Całość jest dodatkowa zmiksowana z zagwozdkami religijnymi i matematycznymi, co jeszcze bardziej zwiększa moje zainteresowanie tym tytułem.

To jednak nie koniec dążenia ku filozoficznym rozkminom. Dalej w kolejce stoi bowiem "Dziennik" księdza Józefa Tischnera - filozofa nierozerwalnie związanego z Krakowem. Zapiski pochodzą z czasów młodości ich autora, choć są ponoć napisane naprawdę inteligentnym językiem. Oczekuję od "Dziennika" przede wszystkim tony inspiracji, które będę mógł wykorzystać nie tylko na blogu, ale i w życiu w ogóle.

Na świątecznej kupce książkowej leżą także dwie powieści. Pierwsza z nich to "Gra o tron", czyli pierwowzór kultowego hitu serialowego. Od dawna obiecałem sobie tę pozycję przeczytać - chciałem to zrobić jeszcze przed zabraniem się za serial. W najbliższym czasie więc niewątpliwie wreszcie nadrobię tę ciążącą na mnie już od paru lat zaległość. Poza tym - seria "Pieśń Lodu i Ognia" (której "Gra" jest pierwszą częścią) ma być dla mnie także ponownym otwarciem furtki do książkowego świata fantasy. Dawno mnie w nim było, a mam wiele dobrych wspomnień z nim związanych jeszcze z czasów dzieciństwa.

Ostatnia pozycja kryje natomiast za sobą najmniej sekretów. "Głosy Pamano" to wydana niedługi czas temu w Polsce książka Jaume Cabré, autora ubiegłorocznego hitu polskich księgarń - "Wyznaję". Tamten tytuł nie tylko spodobał mi się tak bardzo, że nazwałem go jedną z trzech najlepszych pozycji książkowych AD 2013, ale również historia w nim zawarta na długo utkwiła mi w pamięci. Liczę, że "Głosy Pamano" poruszą mnie w podobnym stopniu.

Jak więc widać - rzeczywiście powoli ruszam ku coraz to dziwniejszym kategoriom literatury. Co będzie następne? Trudno mi powiedzieć. Zapewniam jednak siebie i Was, że na medycynie i filozofii się na pewno nie skończy. Po każdej książce z "mniej typowego" gatunku, zaczynam myśleć trochę inaczej, coraz większą ilością rzeczy zaczynam się interesować. Dopóki się to nie zmieni, dopóty będę dalej brnął w coraz to nowe dla mnie sfery literatury.

Czuję się coraz mądrzejszy, bardziej oczytany, pełen rozmaitej wiedzy. I nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jakby bardzo mnie to jara.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie wykorzystane w dzisiejszym poście pochodzi z serwisu Flickr.com

10 komentarze:

Czarny Jezus z jointem w ustach


Boże Narodzenie w pełni, a czas ten wydaje się być wręcz idealny do opowiedzenia o chyba najbardziej kontrowersyjnej nowości serialowej tego roku. "Black Jesus" zwraca na siebie uwagę już swym tytułem, namawiającym na pewno chociażby do sprawdzenia trailera czy ogólnego info na temat tej produkcji. Czy jednak warto się z nią zapoznać w całości? Postanowiłem to sprawdzić!

Jezus ponownie pojawia się na ziemskim padole. Dostosowuje się jednak do realiów miejsca, gdzie zostaje zesłany. Bóg powierza mu bowiem szerzenie Słowa w Compton, słynnej afroamerykańskiej dzielnicy Los Angeles, z której wywodzi się niejeden znany raper. Jezus XXI wieku jest więc czarny, co objawia się nie tylko w jego kolorze skóry, ale i stylu życia.

Niech najlepszym przykładem tego będzie fakt, że praktycznie cały pierwszy sezon serialu kręci się wokół stworzenia ogródka otwartego dla okolicznych mieszkańców, w którym Jezus ze swoją ekipą postanawia urządzić hodowlę marihuany. Black Jesus zdecydowanie nie przejmuje się bowiem zdaniem wielu tradycjonalistycznych chrześcijan i po prostu lubi sobie dla rozluźnienia od czasu do czasu zapalić jointa. 


Co równie ważne, główny bohater oraz wszelkie pozostałe postaci operują typowym slangiem amerykańskich mniejszości. Sam Jezus niejednokrotnie rzuci "madafakerem", swoje dzieci nazywa oczywiście "niggas", a dodatkowo regularnie zostajemy obsypywani typowymi "czarnymi zwrotami", takimi jak chociażby "holla at me". Jeśli jednak słuchacie amerykańskiego rapu albo właśnie skończyliście grać w "GTA: San Andreas", nie powinno Was tu w tej materii zbyt wiele zaskoczyć.

Sporo w "Black Jesus" jest przerysowania, sporo kręcenia beki z czarnej społeczności. Jest mnóstwo typowo afroamerykańskich postaci: nastoletnie zdziry, trzydziestoletnie grubaski z grupką dzieci, gangsterzy, bezdomni. Wszystko oczywiście przedstawione w mocno humorystyczny, ironiczny sposób. Całość przypomina trochę takie "śmianie się z czarnych przez czarnych", rodem z vinesów tworzonych przez Afroamerykanów.

Poziom beki jest zresztą tu bardzo podobny. Jeśli śmieszą Was takie klimaty, "Black Jesus" jest zdecydowanie pozycja obowiązkową do sprawdzenia. Oczywiście to nie jest jakiś ambitny i nieziemsko przezabawny twór. Wiele żartów można skwitować po prostu bananem na twarzy, a ryknięcie śmiechem trafia się tu zdecydowanie rzadziej. To jednak ostatecznie całkiem niezła, relaksująca pozycja.


Ciągle oczywiście można się tu do paru rzeczy przyczepić. Sam Jezus wydawał mi się kilkukrotnie mało "jezusowaty", co szczególnie przejawiało się w pierwszym odcinku. Dość szybko się do tego co prawda przyzwyczaiłem, ciągle jednak pojawiały się tu delikatne przegięcia, które trochę psuły odbiór serialu. Znajdzie się tu także parę motywów raczej słabawych, które można by zamienić na coś lepszego i zabawniejszego.

Gdy jednak ponownie odwrócimy medal, nie można odebrać "Czarnemu Jezusowi" paru naprawdę fajnych akcji. Szczególnie dobrze wypadają nawiązania do popkultury - nie tylko tej czarnej. Takie motywy jak uwielbienie do Jordanów, stanie w kilkudniowej kolejce po najnowszy gadżet czy kręcenie beki ze "Star Wars" wypadają zdecydowanie na plus. I to właśnie to - wraz z samą koncepcją zrobienia serialu o czarnym Jezusie - powoduje, że warto ten serial mimo wszystko sprawdzić.

Szczególnie, że mamy akurat przerwę świąteczną, która dla wielu osób jest świetnym czasem na zagłębianie się w świecie seriali. "Black Jesus" posiada natomiast obecnie raptem jeden sezon (drugi już w drodze!), składający się z dziesięciu odcinków, każdy po dwadzieścia minut. Daje to łącznie trochę ponad trzy godziny seansu, czyli mniej więcej tyle, co dwa średniej długości filmy pełnometrażowe. 

To nie jest świetny serial, ani nawet serial bardzo dobry. Jest jednak niewątpliwie niezły, ma parę naprawdę porządnych momentów i potrafi od czasu do czasu Widza przyjemnie rozbawić. Jeśli więc nie macie konkretnych planów na spędzenie najbliższych dni, możecie spokojnie przeznaczyć jeden czy dwa wieczory na wspólną modlitwę i jointa z Czarnym Jezusem.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Słodkiego, miłego życia

Jest kilka tradycji zapisanych w kodeksie tego bloga. Recenzje książek w poniedziałki, recenzje filmów w soboty, kilka serii, które trafiają na łamy MajkOnMajk mniej regularnie. Dwudziesty czwarty grudnia przypomina także o jeszcze jednej tradycji - składaniu życzeń świąteczno-noworocznych. 

Już po raz trzeci mam okazję Wam, Drodzy Czytelnicy, życzyć Wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Niech ostateczne przygotowania do wigilijnej kolacji miną spokojnie, bez stresów i rodzinnych kłótni. Niech przy świątecznym stole zagości jedynie radość z pojawiających się tam potraw. Niech wszystkie one mym Czytelniczkom pójdą w cycki.

Prezenty przejawem materializmu społeczeństwa? Fuck this - niech Święty Mikołaj obsypie Was tak licznymi i porządnymi giftami, jak jego imiennik blogowymi postami. Niech będą to prezenty długotrwałe, które przez wiele lat będą stały na Waszych półkach i przypominały o mile spędzonych świętach. Dildo to nie jest zły pomysł.

Pamiętajcie także, że najedzenie się do syta w wigilijny wieczór nie kończy Świąt. Nie będę moralizatorem - spędźcie ich resztę po prostu tak, jak naprawdę tego pragniecie. Jeśli macie ochotę - spędzajcie je wspólnie z rodziną, opowiadając sobie nawzajem anegdotki i razem się śmiejąc. Jeśli bez tego nie uważacie Świąt za dokonanych - idźcie na Pasterkę albo na "Pasterkę", czyli wódkę z kumplami za kościołem. Obejrzyjcie po raz setny przygody Kevina, pograjcie w gry, upijcie się z wujostwem. Świętujcie tak, by tych świąt nie zapomnieć.

Część druga to oczywiście życzenia noworoczne. Zasada podobna - Anno Domini 2015 spędźcie tak, jak naprawdę tego chcecie. Zróbcie wszystko, by sami podporządkować sobie wydarzenia najbliższych dwunastu miesięcy, a nie oddawać się na pastwę losowi. Znajdźcie sobie postanowienia noworoczne, kupcie już bilety na wakacje i wymarzone koncerty, wstawcie do piwnicy zapas piwa z Biedry na cały rok. 

Życzę Wam więc, by Nowy Rok przyniósł rzeczywiste spełnienie Waszych marzeń. By jednak to się stało, nie wystarczy moje wstawiennictwo u Latającego Potwora Spaghetti. Musicie sami ruszyć ku swoim pragnieniom. Trzymam za Was kciuki, ale to jedyne co mogę zrobić. Reszta zwyczajnie zależy od Was.

No i oczywiście - miłego, spędzonego w wymarzonym gronie Sylwestra! Noc z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszy stycznia zawsze jest dobrym powodem do zabawy i zdecydowanie warto to wykorzystać. Niech szampan buchnie, a zabawy fajerwerkami odbędą się w czasie, gdy nie będziecie jeszcze umierać z nadmiaru alkoholu we krwi. Jednak jeśli macie ochotę spędzić Sylwestra w domu, z lampką wina - po prostu to zróbcie. Nie ma w tym nic złego.

Słodkiego, miłego życia, świąt, przyszłego roku.
Enjoy & get inspired.

Twój Ulubiony Bloger,
MajkOnMajk

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Nie jesteśmy męczennikami

Każdy z nas miewa w życiu potrzebę bycia uznanym za męczennika. Chcemy, by wszyscy spoglądali na nas ze współczuciem, widzieli nas jako człowieka skatowanego przez życie. Odsuwamy na bok pragnienie bycia zauważonym przez nasze sukcesy. Zamiast tego pragniemy stać się największym i najpowszechniejszym symbolem cierpienia.

Żalimy się najbliższym z naszych ostatnich porażek. Są zresztą i tacy, co swe cierpienie rozwieszają wręcz na sobie niczym plakat wyborczy na słupie ogłoszeniowym. Poznają kogoś na imprezie i jeszcze przed pierwszym kieliszkiem streszczają mu swoje ostatnie smutki. Na twarzy ich jawi się zdanie: "patrz, jaki ze mnie męczennik".

Ci, którym się wyżalamy, są natomiast wystarczająco wspaniałomyślni, by pokiwać z uznaniem głową i próbować nas pocieszyć. No bo co mają zrobić, gdy serwujemy im historię upstrzoną cierpieniami bardziej niż droga krzyżowa? Współczują, robią smutne miny, kilka minut potem zapominają o wszystkim i zajmują się swoimi sprawami. Czyli - w wielu przypadkach - kreowaniem samych siebie na męczenników.

Ale to najbardziej my sami jesteśmy odpowiedzialni za ten cały rozgardiasz. To my kreujemy swoje męczeństwo. Tworzymy w myślach obraz nas jako ludzi bardziej zranionych przez los niż inni. Dopiero z czasem uczymy się, by patrzeć na całą sytuację także z perspektywy drugiej osoby. Do tego jednak trzeba najpierw dorosnąć - za każdym razem od nowa.

Gdy jesteśmy porzucani przez rzekomą miłość życia, staje się ona od razu w naszych oczach najgorszym z diabłów. Gdy coś nie idzie po naszej myśli, obwiniamy wszystkich, tylko nie siebie samych. Bo my jesteśmy przecież krystalicznie czyści, bez jakiejkolwiek skazy. To przecież tylko i wyłącznie inni spychają nas na złe drogi!

W swoim mniemaniu jesteśmy więc największymi męczennikami. Dlatego ogłaszamy nasze katastrofy wszystkim wszem i wobec. Chcemy być tymi męczennikami nie tylko w lustrze, ale i w oczach innych. Problem tkwi jednak w tym, że prawdziwy męczennik zostaje powszechnie uznany za takowego przez lud dzięki swoim czynom, a nie czczą gadaninę.

Ale to przecież nie jest ważne. No bo zobaczcie, jaki jestem, kurwa, smutny.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Kolos. Cena amerykańskiego imperium

Nietrafione byłoby - moim zdaniem - prezentowanie na blogu recenzji książek stricte naukowych, związanych z moimi studiami. I choć może się wydawać, że "Kolos" to swoisty wyjątek, w istocie rzeczy tak nie jest. Twór Nialla Fergusona spokojnie uśmiecha się do nas bowiem z półek wszelkich księgarń. Sugeruje więc to, że to twór bardziej popularnonaukowy niż specjalistyczny, dobry nawet dla niedzielnego Czytelnika. Czy tak w istocie jest? Postanowiłem to sprawdzić.

W tytule książki zawiera się praktycznie cały jej główny wątek. Choć Amerykanie niejednokrotnie temu zaprzeczali, Ferguson stawia już na samym początku ważną tezę - Stany Zjednoczone są współczesnym imperium. Szybko wykłada na ławę argumenty potwierdzające swój pogląd i przechodzi do rzeczy istotniejszych, czyli tego, jak to imperium się sprawuje i czy nie jesteśmy aby świadkami jego upadku.

Pisarz nie tylko rozpracowuje tu w szczegółach historię amerykańskiego imperializmu, ale porównuje go również do innych światowych potęg. Przede wszystkim, pojawia się tu wiele odniesień do Wielkiej Brytanii z XIX i XX wieku. Poza tym, sytuacja Stanów porównana jest również do pozostałych współczesnych potęg - w szczególności Unii Europejskiej oraz Chin.

Co zdecydowanie mi się w "Kolosie" podobało, to podejście do całej sprawy samego autora. Trzyma się on swojej opinii całą siłą i z przekonaniem mówi o własnych poglądach na konkretne tematy. Nie jest to oczywiście żadna polityczna mowa, a historyczna analiza, ale subiektywizm jest tu czasem dość mocno wyczuwalny. Nie przeszkadza to jednak, gdyż Ferguson używa bardzo przekonujących argumentów, z którymi ciężko jest w wielu przypadkach w ogóle dyskutować.

Pytanie najważniejsze brzmi jednak: "czy jest to książka dla laika?". Moja odpowiedź nie będzie tu tak konkretna, jak wiele osób by sobie tego życzyło. Brzmi ona bowiem: "trochę tak, trochę nie". Dlaczego? Bo z jednej strony, Ferguson przytacza spokojnie wszelką potrzebną historię Stanów oraz pozostałych krajów, wprowadzając Czytelnika w temat. Z drugiej jednak, z jakąkolwiek podstawową wiedzą na temat amerykańskiego imperializmu, "Kolosa" czyta się zwyczajnie o wiele łatwiej, nie wszystkie kwestie zostały bowiem wyjaśnione na równym poziomie dokładności. Szczególnie kłuć w oczy mogą poruszane tu aspekty ekonomiczne, niekoniecznie zrozumiałe dla każdego.

Jeśli jednak czujesz się zaintrygowany tematyką amerykańskiego imperializmu, "Kolos" będzie zdecydowanie tytułem, z którym warto się zapoznać. To kupa wiedzy tak naprawdę w pigułce, bo na raptem około czterystu stronach. To niezła podstawa, która potrafi w jakiś sposób odmienić patrzenie na parę rzeczy - między innymi misję USA w Iraku. A wszyscy pragnący jeszcze więcej, znajdą na końcu książki od groma przypisów i pozycji bibliograficznych, będących na pewno świetnymi kontynuacjami dla "Kolosa".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Gwiazd naszych wina


Największy tegoroczny hit filmowy w kategorii "romansidło dla nastolatków"? Nie chce mi się dokładnie przeszukiwać różnorodnych statystyk, ale z ilości zachwytów i poleceń w internecie, stwierdzam, iż tytułem tym jest niewątpliwie "Gwiazd naszych wina". W przeciwieństwie do kultowego pytania "co było pierwsze: jajko czy kura?", tutaj takich wątpliwości nie ma - pierwsza była książka, film natomiast jest jedynie jej ekranizacją.

I to właśnie z powieściowym oryginałem postanowiłem spróbować swych sił. Spytać możecie: "Majk, dlaczego?! Dlaczego sięgasz po romansidła dla nastolatków?!". Powód jest - jak mi się wydaje - błahy. Chodzi mianowicie po prostu o fakt, iż spotkałem się z naprawdę sporą ilością poleceń tej książki. I to nie tylko ze strony anonimowych internautów, ale także znajomych bliższych i dalszych - oczywiście w większości płci pięknej. Dałem się więc przekonać namowom i dyskretnie, uciekając przed wzrokiem śledzących mnie Czytelników, pragnących bym recenzował tylko twory "ambitne", zakupiłem "The Fault in Our Stars". 

Zacznijmy "z grubej rury": książka zaczyna się kiepsko. To znaczy - jak totalnie typowe romansidło dla nastolatków. Albo i jeszcze gorzej. Już w pierwszym rozdziale chora na raka Hazel poznaje miłość swojego życia. Już w pierwszym rozdziale wpadają sobie w oko i kilkunastoletni Augustus zaprasza ją do domu na film. Już w pierwszym rozdziale dziewczyna na propozycję przystaje. 

Do głowy automatycznie przyszedł mi kultowy mem:


Uprzedzam jednak Wasze pytania - drugi rozdział nie zaczyna się od sceny seksu. Ma się za to dość szybko wrażenie, że autor przyznał w duchu, iż za szybko rozkochał w sobie słodziutką parkę i choć pierwszych kilkunastu/kilkudziesięciu stron nie chciało mu się już zmieniać, tak postanowił zdecydowanie spowolnić fabularny wózek pędzący z niesamowitą prędkością. Seksu więc nie ma - zamiast tego są podchody umierającej dziewczynki i przystojnego kolesia bez nogi.

Okej, to może zabrzmiało zbyt ostro. Bo - co ciekawe - im dalej w las, tym książka staje się ciekawsza. To znaczy, wyjaśnijmy coś sobie od razu - ona nie osiąga poziom literatury, która jako pierwsza wpada Ci do głowy na hasło "dobra książka". Ale, kurczę, ta historia zaczyna naprawdę wciągać! Czytałem w mieszkaniu, czytałem w tramwaju, czytałem na wykładach - serio chciałem wiedzieć, co będzie dalej!

Książka wyłamuje się z kanonu typowego romansidła między innymi kilkoma fajnymi smaczkami, swoistymi wątkami pobocznymi. Jest kilka ciekawych nawiązań do popkultury, jest trochę wyśmiewania się z niej, jest jednak też krytyka z odpowiednią dozą dystansu. Nie będę tu spoilerował, dlatego jedynie krótko wspomnę o tym, iż książka ta potrafi przyjemnie zaskoczyć niekoniecznie nietypowością głównej linii fabularnej, ale raczej właśnie tymi swoistymi smaczkami, pojawiającymi się dość często.

Pewnie, z drugiej strony jest kilka zagrań fabularnych, które trochę tę przyjemną atmosferę psuły. Ale to zdecydowanie takie czepianie się kolesia, co to ząb na niejednej książce połamał i pragnąłby zagrań rodem z największych literackich mistrzów. Nastolatki pewnie będą się zachwycać nawet i tymi nielubianymi przeze mnie scenami, a ja im tego wyperswadować nie mogę. 

Zresztą nie czuję w ogóle takiej potrzeby, bo kombinacja wspomnianej wciągającej fabuły, smaczków w niej występujących, a także - o czym jeszcze nie wspomniałem - humoru (który może nie doprowadza do śmiechu, ale na pewno wywołuje częsty uśmiech na twarzy) powoduje, iż trudno "The Fault in Our Stars" przesadnie krytykować. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale też trudno nazwać tę książkę kiepską, czy nawet i średniakiem. Dość nietypowa jak na romans, przyjemna w odbiorze, lekka, całkiem pozytywna. Na świąteczny odpoczynek jak znalazł.

Chociaż mimo wszystko - na tym raczej zakończę swoją przygodę z literaturą Pana Johna Greena. Filmowej ekranizacji "Gwiazd" też jakoś nie mam przesadnie ochoty oglądać.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

6 komentarze:

Moje największe muzyczne zaskoczenie tego roku

Mnóstwo serwisów internetowych opublikowało już swoje rankingi najlepszych filmów czy płyt muzycznych mijającego roku. Ja jednak ciągle się z tym wstrzymuję, planując wypuścić coś takiego już po oficjalnym zakończeniu się Anno Domini 2014. Nie mogę jednak powstrzymywać się przed pewnymi małymi wskazówkami, dotyczącymi moich konkretnych wyborów. Tydzień temu pisałem o płycie, którą uznałem za najlepszy krążek mijającego roku. Dziś ponownie mamy na blogu klimaty muzyczne, choć spoglądam na nie z trochę innej perspektywy.

Tak się bowiem złożyło, że końcówka tego roku przyniosła ze sobą nie tylko najlepszy krążek ostatnich miesięcy, ale również i płytę, która najbardziej mnie zaskoczyła. Już praktycznie od pierwszego kawałka z niej miałem szeroko otwartą ze zdziwienia jadaczkę. Z każdym kolejnym utworem uczucie to jeszcze bardziej rosło, przynosząc ze sobą także sporą dawkę entuzjazmu wobec całego materiału. O czym jednak dokładnie piszę? Zacznijmy od początku.

Czy kojarzycie zespół Muchy? To rockowa grupka z Poznania, od samego początku grająca przyjemne, wpadające w ucho kawałki. Trudno byłoby powiedzieć, że wyróżniali się oni jakoś ogromnie z tłumu podobnych im zespołów, jednocześnie jednak mieli w sobie "to coś", co do ich muzyki przyciągało. Wielu pewnie zaliczyłoby ich pogardliwie do tzw. "studenckiego rocka", obok takich bandów jak Coma czy Happysad. I choć ja akurat tej dwójki słuchać nie lubię i w ogóle do tego typu muzyki mi obecnie daleko, tak w Muchach ciągle widzę coś fajnego, co sprawia, że słucha ich się naprawdę przyjemnie i bez żadnego zniesmaczenia.

Dwie pierwsze płyty poznaniaków szczerze wręcz uwielbiałem. "Terroromans" był trochę takim brudnym rockiem, którego rytmikę tworzyły szczególnie gitarowe riffy, na co narzucono warstwę trochę takich (pseudo)artystycznych tekstów, gdzie oczywiście nie brakowało licznych miłostek. Było jednak w nich coś chwytliwego, co podśpiewywało się od pierwszego przesłuchania i wracało się do tego często. Takie kawałki jak "Galanteria" czy "Brudny śnieg" stały się w niektórych kręgach kawałkami naprawdę mocno katowanymi, bez których odpalenia dzień nie mógłby normalnie przebiegać.


Potem przyszedł rok 2010 i krążek "Notoryczni debiutanci". Trochę już inny, przepełniony delikatnie odmiennym podejściem do robienia muzyki. Muchy straciły ten swój "brud", tworząc jednak krążek ewidentnie bardziej profesjonalny. Podobieństwa między "Terroromansem" a "Notorycznymi debiutantami" są oczywiście ciągle wyczuwalne, tak samo jednak jest z różnicami. To "stare, dobre Muchy", choć w trochę odświeżonym, bardziej nowoczesnym wydaniu. Kawałek tytułowy był tego zdecydowanie dobrym przykładem.

Rok 2012 - płyta "Chcecicospowiedziec". Z niewiadomych przyczyn nie było nam po drodze. Przesłuchałem w całości bodaj raz - było spoko, ale wówczas jakoś chyba nie miałem przesadnej zajawki na taką muzykę. Dobrze jednak pamiętam, że to dalej był taki fajny, radosno-smutny (wiem, brzmi to dziwnie) rock. Kto wie jednak, czy w najbliższym czasie wreszcie nie przyjrzę się na poważnie temu krążkowi. Zdecydowanie zachęcił mnie bowiem do tego najnowszy, czwarty album Much - "Karma Market".

Nieźle chłopaki z Poznania strollowali swoich słuchaczy. Pierwszym singlem promującym ich nową płytę okazał się bowiem utwór "Bliżej", któremu zdecydowanie najbliżej do dotychczasowej twórczości zespołu. Oczywiście - zabawy dźwiękiem sugerowały, że "Karma Market" będzie czymś innym niż trzy pierwsze krążki Much, ale czuć było w tym jednocześnie powiew tego typowego dla nich rocka. Niesamowicie byłem więc zaskoczony, gdy odpaliłem po raz pierwszy nowy album zespołu.


Zadziwia już kawałek otwierający "Karma Market" - "Odkąd". Czego się spodziewać po Muchach? Może jakichś tekstów wyśpiewywanych do pięknej dziewczyny? Kolejnej piosenki o mieście? Już od pierwszych dźwięków nowej płyty, słychać jednak jako odpowiedź na te pytania jedno wielkie "NOPE". Słuchając rytmów z "Odkąd" masz ochotę wziąć krzesło, rozpieprzyć nim cały pokój, a potem tańczyć na jego gruzach. To jednak nie koniec zaskoczeń.

Kolejny kawałek na płycie, "Tak jak dziś", brzmi już bowiem zupełnie inaczej, zdecydowanie spokojniej, chciałoby się rzec: "normalniej". I choć, ogólnie rzec biorąc, reszta płyty jest zasadniczo o wiele delikatniejsza od jej agresywnego początku, tak nie ominie się bez kolejnych zmian muzycznych w jej środku. W "Nic się nie stało" Muchy wrzucają jazzowe nawiązania rodem z ostatniego albumu Pink Freud, "Idą święta" brzmi trochę jak - uwaga, tu będą mocne słowa - polska wersja Nicka Cave'a, a "Biały walc" jest tak miażdżycielsko dobrą balladą gitarowo-wokalną, że potrafiłem ją odtworzyć dziesięć razy pod rząd i nie poczuć przy tym choćby grama znudzenia.

Może dla jakiegoś totalnie mainstreamowego słuchacza, dla którego jedynym dostarczycielem muzyki jest Eska, kawałki na "Karma Market" będą brzmiały tak samo, ale w rzeczywistości wszystko tu tak niesamowicie się od siebie różni, jednocześnie tworząc całkiem spójną całość, że nie da się zrobić nic innego, jak jedynie przybić piątkę ekipie Much. Jest tu kilka motywów zaczerpniętych z paru bardziej znanych kawałków, które część osób na pewno wyłapie, ale nie brzmią one jak kiepska zrzynka, a bardziej coś na miarę rapowego follow-upu.


Po raz pierwszy Muchy - a raczej ich wokalista - postanowili też spróbować swych sił z kawałkami po angielsku. Nie wyszło to może jakoś fenomenalnie, ale na pewno bardzo przyzwoicie i słuchalnie. Czasem słychać bardzo fajny akcent, czasem delikatnie on słabuje, nie jest to jednak nic, co boli uszy. Jak na polskie standardy, jest naprawdę dobrze, przez co kawałków po polsku, jak i po angielsku, słucha się z taką samą przyjemnością.

Muchy zrobiły więc nie tylko naprawdę dobrą płytę, ale również i krążek, który bardzo różni się na tle ich pozostałej dyskografii. Oto właśnie jeden z najlepszych polskich przykładów zespołów dojrzewających także w robieniu muzyki. Grupa powstała w roku 2004, a więc na scenie są już dobre dziesięć lat. I to rzeczywiście czuć w "Karma Market". Ten krążek brzmi jak profesjonalna płyta dorosłych facetów, którzy inspirują się najlepszą możliwą muzyką i starają się zrobić coś dobrego, co niekoniecznie wpisuje się w kanon mainstreamowych dźwięków.

Nie mogłem więc odmówić sobie określenia nowego krążka Much mianem "mojego największego muzycznego zaskoczenia roku". Z każdym kolejnym odtworzeniem coraz bardziej lubię tę płytę. Dostaliśmy dziewięć kawałków tworzących naprawdę solidny krążek. Zdecydowanie powinien go przesłuchać każdy fan dobrej muzyki.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Love Actually


Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale w ubiegłym roku zauważyłem, że ludzie - przynajmniej w Polsce - mają zasadniczo dwa świąteczne klasyki filmowe. Pierwszym jest oczywiście niezaprzeczalnie "Kevin sam w domu", który dorobił się już w naszym kraju kultu większego od świątecznego karpia na stole. Ja sam zawsze bez bicia przyznaję, że jestem fanem totalnym przygód tego przebiegłego dzieciaka i oglądam je przynajmniej raz w roku, właśnie w okresie świątecznym. Jak pisałem na blogu rok temu - "Nie wstydzę się Kevina".

Zauważyłem jednak, że ludzie mają jeszcze ten drugi, niesamowicie ważny dla nich klasyk świąteczny. Klasyk, trzeba dodać, którego ja ciągle jeszcze nie widziałem, choć jego premiera miała miejsce ponad dziesięć lat temu. Jak już pewnie zauważyliście, mowa o "Love Actually", w Polsce oficjalnie nazwanym "To właśnie miłość".

Tę świąteczną komedyjkę romantyczną polecała mi niejedna osoba, od typowych fanek romansów przez twardzieli, którzy normalnie nie okazują uczuć. Mimo tego, nie mogłem się jakoś do niej zabrać. Aż do teraz. Wreszcie udało mi się bowiem po "Love Actually" sięgnąć. I nie mógłbym sobie odmówić wyrażenia swej opinii na temat tego dziesięcioletniego hitu na blogu.


"Love Actually" to film nietypowy - przyznać trzeba. Łączy w sobie bowiem kilka różnych historii, dotyczących często zupełnie niezwiązanych ze sobą postaci. Ile dokładnie ich jest? Szczerze mówiąc, w czasie seansu nie potrafiłem się tego doliczyć. Mamy na przykład nowego brytyjskiego premiera, zakochującego się w swej pomocnicy domowej, mężczyznę, któremu właśnie zmarła żona, a w jego rękach pozostała opieka nad przybranym synem czy też podstarzałego rockmana, który ma zamiar wrócić na listy przebojów za sprawą świątecznego, kiczowatego hitu.

Na początek będzie tak trochę z dystansu. Przez pierwszą połowę filmu, miałem z nim zasadniczo jeden problem - tych historii było zwyczajnie za dużo. Jedna na przykład pojawia się na samym początku, by wrócić na ekran dopiero gdzieś właśnie w połowie. Poza tym, nie zachowano zbytnio równowagi między opowieściami, przez co jedne wydają się wprost uznane przez twórców za ważniejsze, gdy inne wydają się być dorzucone trochę na siłę, pojawiając się rzadziej.

Ale to jest taki zgrzyt, który nie każdemu musi rzucić się w oczy. Wszyscy natomiast na pewno zauważą, że mamy do czynienia z prawdziwą komedią romantyczną, w dobrym tego określenia znaczeniu. To znaczy - dostajemy tu połączenie przyjemnego romansidła, niekłującego w oczy przesadną słodkością, z porządnym, typowo brytyjskim humorem, niepowodującym jedynie uśmiechu na twarzy, ale i wręcz wielokrotny ryk śmiechu.


Dorzućmy do tego fakt, że druga połowa filmu jest już prawdziwym pokazem dobrej kinematografii. Sytuacja każdego z bohaterów jest jasna, wiadomo, o co wszędzie chodzi, twórcy mogą więc wreszcie spuścić fabułę ze smyczy. Do tego dochodzi jeszcze to, co przez pierwszą godzinę było praktycznie niezauważalne - klimat świąt. Są choinki, kolędy, prezenty i to klasyczne przekonanie, że w święta marzenia się spełniają.

I to ostatnie też należy pochwalić, bo w przypadku nie każdego bohatera jest to osiągnięcie ekstazy totalnej i istne wygranie życia. U niektórych nie jest wcale tak łatwo, potrafią jednak oni docenić choćby najmniejsze uszczypnięcie szczęścia. Jest więc to podkreślenie cudowności grudniowych świąt, ale jednocześnie nie zrobiono tu tego z patosem rodem z amerykańskich hitów.

No i pozostała jeszcze jedna rzecz do pochwalenia - aktorzy! W "Love Actually" dostajemy niesamowitą śmietankę, składającą się zarówno ze starych wyjadaczy, jak i młodszych osóbek, często dopiero u początku swojej kariery. Jest więc choćby Alan Rickman, niezastąpiony w tego typu produkcjach Hugh Grant, Liam Neeson, Emma Thompson, Keira Knightley czy "koleś, który gra Ricka w <<The Walking Dead>>". I uprzedzam, że to jeszcze nie koniec sław.

Naprawdę zadowolony byłem po seansie "Love Acutally". Nie dość bowiem, że wreszcie ten klasyk obejrzałem, tak na dodatek zrozumiałem, dlaczego ludzie wspominają go z tak wielkimi uśmiechami na twarzy. Zabawny, pozytywny, wzruszający - no i całkiem mocno brytyjski. To trochę takie połączenie "Notting Hill" i "Zakochanych w Rzymie", posypane piernikowym pyłkiem i obwieszone bombkami.

Jeśli jeszcze nie oglądaliście "Love Actually", to najbliższe święta są na pewno dobrym czasem, by to nadrobić. A jeśli jesteście już wieloletnimi fanami tej brytyjskiej produkcji, to chyba nie muszę Was dodatkowo zachęcać, by ponownie po nią sięgnąć. Ten film chyba stanie się moim kolejnym "Kevinem", oglądanym co roku w święta. Polecam!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Wynocha wielkoludzie

Społeczeństwa i media nie są tak naprawdę żadnymi wielkimi fanami "zwyczajnej" polityki. Kolejne ustawy bywają w większości tematem nudnym, smętnym, powtarzalnym. O wiele ciekawsze są wpadki rządzących. Choćby najmniejsze przewinienie jakiegokolwiek polityka rozdmuchiwane jest na masakryczną aferę, którą niektórzy uważają od razu za argument do obalenia rządu.

Ja zasadniczo mam do tych wszelkich "wielkich spraw" stosunek mocno zdystansowany. Dla mnie to jest taka całkiem niezła komedia, która rozgrywa się na naszych oczach. Naprawdę - dziwi mnie ogromnie, iż obecnie nie ma jakiegoś serialu komediowego o polityce. Przecież życie napisało już tyle dobrych scenariuszy na kolejne odcinki, że scenarzyści mieliby przy takim show naprawdę mało roboty!

To jednak, co wczoraj stało się w polskim sejmie, mniej mnie już rozśmieszyło, a o wiele bardziej załamało. Pal licho, że Krystyna Pawłowicz jadła sałatkę czy cokolwiek tam miała pod ręką. Dla mnie to było właśnie taką komedią, śmiechem przez łzy. Jednak to, co stało się potem, spowodowało już u mnie jedynie opad rąk.

Nie jestem zwolennikiem Prawa i Sprawiedliwości, ale potrafię na świat patrzeć bez zwracania uwagi na moje osobiste poglądy polityczne. Dlatego też uważam, że wykrzyknięcie wczoraj do Jarosława Kaczyńskie "siadaj kurduplu" powinno zostać ukarane. Nie wiem, czy politycznie, ale na pewno społecznie. Ludzie powinni zlinczować od góry do dołu tego, kto to powiedział.

Przecież to są jakieś prawdziwe wyżyny chamstwa! Drogi yntelygentny polityku - jesteś, do cholery, w Sejmie i powinieneś w takim miejscu chociaż udawać osobę posiadającą rozum! Wyzywanie ludzi od "kurdupli" to poziom przedszkolaka albo pijanego Janusza spod sklepu. Twoja wypowiedź była tak niesamowicie żałosna, że gdy usłyszałem ją na nagraniu z obrad sejmowych, byłem zażenowany do granic możliwości.

Niektórzy jednak udowodnili, że są równie chamscy i pozbawieni rozumu. Śmieszkowie, którzy w Sejmie na "siadaj kurduplu" zareagowali głośnym chichotem, wyłącznie spotęgowali mój poziom zażenowania. Potem oczywiście okazało się, że w internecie również znajdują się zaślepieni ludzie, popierający działanie chamskiego polityka. Jak widać, wszyscy oni idealnie nadawaliby się do rządzenia naszym krajem.

Polityk to rola, która wymaga od obdarowanego nią bycia dobrym reprezentantem państwa. Czy nazywanie kogoś "kurduplem" w takim miejscu jak Sejm, wpasowuje się w to kryterium? Śmiem wątpić. Jeśli obgadujecie sobie tak ludzi za plecami - nie ma sprawy. Ale nie róbcie tego na oczach milionów swoich obywateli!

Serio - są ambitniejsze i bardziej przystające politykowi sposoby na walkę z rywalem niż używanie wyzwisk ze słownika sześciolatka.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #12

Śnieg za oknem, gorąco bijące od grzejników, ciepły koc, no i oczywiście gość obowiązkowy: dobra książka. Jeśli to jeden z Twoich ulubionych rodzajów spędzenia zimowego wieczoru - piątka! Jeśli w tym kombo miejsce książki zajmują podręczniki - masz mój kumpelski uścisk, I know that feel bro. W obu tych przypadkach jest jednak rzecz, która jeszcze bardziej umili tego typu wieczór: paczka dobrej muzyki wypływającej z głośników.

Każdy już chyba zna zasady - przed Wami pięć naprawdę niezłych płyt, pasujących idealnie jako tło do czytania czy nauki. Standardowo, tuż przed zapoznaniem się z najnowszym odcinkiem serii, zachęcam do sprawdzenia także jej poprzednich odsłon. Wpisy te znajdziecie podlinkowane do konkretnych numerów: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10 oraz 11. Rany, wychodzi na to, że licząc wszystko wraz z dzisiejszym wpisem, poleciłem Wam już sześćdziesiąt świetnych płyt! Czyż nie jestem najprawdziwszym Świętym Mikołajem?

A oto najnowsza porcja pięciu płyt do słuchania podczas czytania/nauki.

Down To The Bone - "From Manhattan To Staten"

Zaczynamy od dawki muzyki naprawdę pozytywnej, która rozchmurzy Wasze twarze nawet w najbardziej przygnębiający dzień. Down To The Bone tworzą zdecydowanie niebanalne kompozycje dźwiękowe. Ich muzyka to połączenie najlepszych elementów jazzu i funku, niejednokrotnie Słuchacza zaskakujących. Tytuł albumu również wiele mówi na temat jego zawartości - nigdy w Nowym Jorku co prawda nie byłem, ale mam wrażenie, że są to rzeczywiście dźwięki mocno zainspirowane tym słynnym miastem. "From Manhattan To Staten" można przesłuchać choćby na Spotify

Przykładowe utwory:



Trent Reznor & Atticus Ross - "Gone Girl OST"

Do tej pory starałem się nie powtarzać w kolejnych odsłonach "5 płyt" artystów, którzy pojawiali się w poprzednich odcinkach serii. Tym razem zrobię jednak wyjątek. Chociaż bowiem Trent Reznor & Atticus Ross, duet muzycznych geniuszy, pojawił się już w serii, grzechem nie byłoby wspomnieć o nich i tym razem. Ponownie bowiem stworzyli oni fenomenalny soundtrack na potrzeby filmu Davida Finchera. Tym razem swoimi dźwiękami wsparli oni jedną z najlepszych kinematograficznych produkcji tego roku, "Gone Girl". Swoją drogą - czy tylko ja wyczuwam tu nawiązania do muzyki z "Twin Peaks"? Soundtrack z "Zaginionej dziewczyny" możecie sprawdzić na przykład na Spotify.

Przykładowe utwory:


Goldmund - "All Will Prosper"

Od niedawna moim synonimem spokojnych dźwięków jest właśnie muzyka Goldmunda. To amerykański multiinstrumentalista, który na swojej płycie "All Will Propser" posługuje się w szczególności dwoma instrumentami - gitarą i fortepianem.  Niektóre utwory są spokojniejsze, inne bardziej radosne, wszystkie tworzą jednak bardzo spójną i świetnie brzmiącą całość. Co ciekawe - większość kawałków z "All Will Propser" to folkowe "hity" z czasów amerykańskiej Civil War. Płytę przesłuchać w całości można chociażby na Spotify.

Przykładowe utwory:


Nils Frahm - "Spaces"

Poznajcie Nilsa Frahma - niemieckiego kompozytora, znanego ze swego łączenia dźwięków elektronicznych z tymi wydawanymi przez prawdziwe instrumenty. Słuchając "Spaces" szybko dostrzegamy jednak częstsze występowanie tych drugich, szczególnie zaś pianina. Kompozycje są tu zdecydowanie spokojne, a przez to idealnie pasujące jako tło do czytania czy nauki. "Spaces" znaleźć można między innymi na Spotify

Przykładowe utwory:
Danuel Tate - "Mexican Hotbox"

Jeśli grupa meksykańskich grajków ulicznych muzycznych tworzyłaby muzykę elektroniczną, bardzo możliwe, że brzmiałaby ona właśnie tak, jak proponuje nam Danuel Tate. "Mexican Hotbox" to porcja pozytywnej, acz nie jakiejś przesadnie głośnej i niepozwalającej się skupić muzyki. Przyjemna, wesoła, a jednocześnie całkiem spokojna. Przywołując fejsbukowe hasło: lubię to! Wy też możecie polubić, sprawdzając całość choćby na Spotify.

Przykładowe utwory:
- "I'll Be Your Whatever"

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: