Jak uczyłem się do matury?


Nie uczyłem się.

Oczywiście przesadzam, bo mimo wszystko aż tak szalony nie jestem i coś tam sobie powtórzyłem. Jednak z dzisiejszej perspektywy, cały mój wysiłek wrzucony w ostateczne przygotowanie do matury mógłbym określić liczbą zero. Dopiero teraz zrozumiałem, jak o wiele więcej mógłbym osiągnąć, gdybym wykrzesał z siebie choć odrobinę chęci.

Na podstawową matematykę zrobiłem pewnie ze dwa arkusze i to nawet nie w całości. Nie musiałem - wiedziałem, że zdam. Nie ze wspaniałym, przecudownym wynikiem, ale zdam bez problemu. Przygotowania do podstawowego polskiego skończyły się na pojedynczym przypomnieniu sobie lektur - i to też nie wszystkich. Moja pewność siebie była podobna do tej z matematyki. Angielski? Nie otworzyłem nawet strzępków notatek, bo to dla mnie tak naprawdę drugi język. Najwięcej z siebie wykrzesałem przy przygotowaniach do rozszerzonego WOS-u - przeczytałem raz repetytorium. Brawa dla mnie.

Takie podejście miałem zresztą przez całą swoją szkolną egzystencję. Na przedmioty, gdzie potrzeba było trochę "pomyślunku" i logicznego myślenia, nie uczyłem się w ogóle. Do testów z historii i teoretycznych z polskiego przygotowywałem się przez jednokrotne przeczytanie zadanych tematów. Najgorzej było z chemią i fizyką, bo niektóre rzeczy były dla mnie totalnie absurdalne i nie rozumiałem sensu ich uczenia się. Coś tam jednak przejrzałem i zaliczałem. 

Źródło: Flickr.com
Przyznaję - byłem jedną z tych osób, które zwyczajnie dużo uczyć się nie musiały. Pewne rzeczy po prostu wchodziły mi łatwiej do głowy niż innym. Zdarzały się osoby, zarzucające mi, gdy dostawałem dobre oceny, że pewnie ślęczałem nad materiałem przez cały tydzień. A mi naprawdę wystarczały czasem godzina czy dwie, by z czegoś dziwnego dostać tę tróję czy nawet czwórkę.

Z każdym kolejnym rokiem moje chęci do nauki się jednak coraz bardziej zmniejszały. W liceum zajmowałem się wszystkim, tylko nie "tym, czym powinienem". Prace domowe robiło się pięć minut przed lekcją, uczyło się tak, by uczyć się jak najmniej. A jednak ciągle dawałem radę i nie miałem z niczym problemów. Miałem więc głęboko w poważaniu naukę, testy, kartkówki - a wreszcie i maturę. Wszystko przelatywało obok mnie zaliczone niezłymi wynikami.

Mówią: "matura to tam nic - sesja, panie, to dopiero zobaczysz!". Prychałem z uśmieszkiem. A potem sesja mnie dopadła. 

Uniwersytet pojawił mi się przed twarzą, a ja spytałem go: "czy naprawdę mam to wszystko umieć?!". Milczenie. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Czy moje podejście ze starych lat wystarczy? Po raz pierwszy nie byłem tego taki pewien - zacząłem się więc uczyć. Nie ciągle, nie regularnie przez cały semestr, zwykle łapiąc się czegoś na ostatnią chwilę. Ale jednak zacząłem się uczyć.


Teraz patrzę do tyłu i przychodzi mi na myśl jedna rzecz, której nigdy bym się po sobie nie spodziewał: "Majk, czemu się, do cholery, nie uczyłeś wcześniej?!". Teraz i tak nauka nie zabiera mi tak dużo czasu, bo zwyczajnie mam wiele innych obowiązków, którym muszę podołać w ciągu całego dnia. A jednak na niektóre egzaminy czy kolokwia trzeba chociaż te parę(naście) godzin z życia sobie urwać. I wreszcie wyjść z sali z przekonaniem w myślach: "geez, ale mi dobrze poszło!".

Kiedyś wracałem o 15 czy 16 do domu i resztę dnia nie robiłem praktycznie nic. Okej - czasem grałem w gry. Poza tym jednak czytałem dużo, dużo mniej niż dziś, a filmy oglądałem okazyjnie. Nie prowadziłem bloga, nie miałem obowiązków, które mam dziś. Weźmy te gry i dajmy na to, że poświęcałem na nie dwie godziny dziennie. Co ja robiłem z resztą swojego dnia? Czemu nie wykorzystałem tego na cokolwiek pożytecznego?!

Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, gdzie bym teraz był, gdybym przeznaczał na naukę dawniej chociaż tyle czasu, co teraz. Skoro potrafię wkuć na czwórkę czy piątkę materiał obfitszy niż na niejedną maturę przez raptem parę wieczorów, to co byłoby, gdybym przerzucił te siły na moje dawne lata?

Źródło: Flickr.com
Weźmy jedną godzinę codziennie poświęconą na naukę. Gdy patrzę na to teraz - to byłoby dla dawnego mnie praktycznie nic. Wysiłek niesamowicie nikły, który uszczknąłby mi tak mało z mojego opieprzania się, że nawet bym pewnie tego nie poczuł. A jednak nawet wtedy o tym nie pomyślałem. Co by było, gdybym zrobił inaczej? Boję się myśleć, żeby nie popaść w żal nad sobą samym.

Dlatego, Drodzy Maturzyści i wszyscy nastolatkowie, którzy czytacie ten post - uczcie się. Brzmię jak znienawidzony przez Was nauczyciel, prawda? A jednak, mówię to z pełną premedytacją. Bo nie chodzi o kucie się, nie chodzi o odbieranie sobie radości z życia na rzecz ślęczenia nad podręcznikami 24/7. Ale znajdźcie chociaż tę godzinę dziennie, póki jesteście młodzi i w wielu przypadkach zwyczajnie nie macie większych obowiązków poza szkołą właśnie. Sześćdziesiąt minut nad książkami - a potem można ruszać w melanż.

Naprawdę - ta godzina dziennie poza internetem może zmienić Wasze życie w niesamowity sposób. Może zmienić Was z przeciętnych użytkownik Fejsbuka, ślęczących przed komputerem całymi wieczorami, w twórców i szefów takich Fejsbuków.

Im szybciej sobie to uświadomicie, tym lepiej dla Was.



A jak już zaczniesz się uczyć, sprawdź artykuły na MajkOnMajk, które Ci w tym pomogą: "5 błędów popełnianych podczas nauki" oraz serię wpisów "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". A gdy w grę wchodzi zarywanie nocek przed egzaminem, dowiedz się dlaczego warto pić yerba mate.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika na samej górze dzisiejszego postu powstała na bazie zdjęcia autorstwa Victora Hanacka.

10 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #14

Wiosna wbiła nam z impetem do domów i wyrzuciła nas na zewnątrz, byśmy cieszyli się piękną pogodą i wizją nadchodzącego lata. Gdy my się radujemy, ktoś inny musi gorzko zapłakać. I tym razem ofiarami tymi stały się książki, zalegające na półkach i wołające: "ej, przeczytaj mnie!". Ale Ty, gdy wracasz po radosnym, ciepłym dniu w środku nocy, nie masz już ochoty na czytanie.

By więc zachęcić Was, byście mimo wszystko kolejnych grubych tomiszczów nie porzucali, podsyłam Wam klimatyczny zestaw muzyczny, który stworzy niesamowity klimat do kontemplowania nad lekturami. Ach, no i jest jeszcze jedna grupka Czytelników, z myślą o których powstał czternasty już wpis z serii "5 płyt..." - maturzyści. Już za chwilę, już za moment rozpocznie się dla Was pewien niezbyt przyjemny etap w życiu, jednak puszczone w tle, przyjemne pobrzdąkiwanie z dzisiejszego postu powinno choć trochę ułatwić ślęczenie nad podręcznikami.

Zapraszam więc po raz kolejny do świata płyt muzycznych idealnych do słuchania podczas czytania czy nauki. Przed tym jednak, warto przypomnieć sobie poprzednie posty z serii: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 1011, 12 oraz 13. Łącznie z dzisiejszym wpisem mamy więc aż siedemdziesiąt świetnych krążków - wow!

Amiina - "Kurr"

Na sam początek coś dla fanów Sigur Rós. Amiina, czyli (początkowo) żeński kwartet muzyczny, łączy bowiem z SR całkiem sporo. Oba te zespoły nie tylko pochodzą z Islandii, ale miały również okazję ze sobą współpracować! Amiina pomagała bowiem w nagrywaniu dwóch płyt Sigur Rós, by wreszcie wydać coś w pełni własnego. "Kurr" to więc pierwszy album tej islandzkiej ekipy, wydany w roku 2007 i przynoszący piękną porcję dźwięków, tworzących niepowtarzalny klimat. Jeśli akurat czytacie jakąś książkę fantasy - muzyka Amiina nada się jako tło pod nią idealnie!

Całość do sprawdzenia choćby na Spotify.

Przykładowe utwory:


Message to Bears - "Departures"

Pozostajemy trochę w takich leniwych klimatach i sprawdzamy, jak inni radzą sobie z gitarami i smyczkami. Podążając za tropem z Wiadomości do Niedźwiedzi docieramy do Anglii, by przekonać się, że za całym projektem Message to Bears stoi jeden człowiek. Jerome Alexander to brytyjski multiinstrumentalista, któremu nie obce jest tworzenie fantastycznych i uspokajających kompozycji. "Departures" to jego krążek z roku 2009, który znajdziecie między innymi na bandcampie artysty czy Spotify.

Przykładowe utwory:


Mogwai - "The Hawk Is Howling"

Mogwai to - jak mi się wydaje - jeden z pierwszych zespołów, o których myśli się, gdy w głowie kołata się hasło "post-rock". Mogwai to jednocześnie prawdopodobnie najdziwniej dobrany zespół, jaki w tym roku usłyszymy w polskim okresie Juwenaliów. Szkocka ekipa zawita na krakowskie Czyżynalia i zagra na tej samej scenie, co na przykład Grubson. Nie do końca rozumiem to połączenie, ale mimo wszystko się cieszę - Czyżynalia odbywają się praktycznie tuż obok mnie, a Mogwai jak najbardziej lubię, więc chętnie sprawdzę, jak tak spokojny zespół sprawuje się na żywo.

Ja natomiast w ramach zapoznania się z tą ekipą proponuję jeden z jej nowszych albumów - "The Hawk Is Howling". Do przesłuchania między innymi na Spotify.

Przykładowe utwory:


Dake - "Dissonant Smile"

Zmieniamy "trochę" klimat, by dostarczyć również coś atrakcyjnego dla fanów elektroniki. "Dissonant Smile" od Dake to dość typowa, lecz ciągle bardzo przyjemna porcja dźwięków dla każdego entuzjasty deep house'u. Można się zrelaksować, można podkręcić głośniki, gdy akurat kumple wpadną na wiosenno-letnią popijawę i trochę przy takiej muzyce pobaunsować. Epka zawiera raptem trzy kawałki i możecie ją przesłuchać w krótszej wersji na Soundcloudzie, a na Spotify znajdziecie wszystkie tracki w wersji przypominającej klasyczny "original mix". 

Przykładowe utwory (a właściwie to wszystkie, jakie na "Dissonant Smile" są):


Michał Przerwa-Tetmajer - "Doktor Filozofii"

Na sam koniec zostawiłem sobie akcent polski. Przyznam szczerze - do przesłuchania "Doktora Filozofii" skłoniło mnie nazwisko jest autora. Na całe szczęście, muzyka ta okazała się jednym z moich lepszych odkryć początku tego roku, toteż z dumą podsuwam ją do przesłuchania i Wam. Jeśli lubicie taki bardziej klasyczny, trochę "bielszy" jazz, będziecie na pewno zadowoleni! Słuchajcie Michała na YouTube lub Spotify i obserwujcie go na Facebooku.

Przykładowe utwory:

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Bardzo Krótki Wpis o tym, jak poprawiać sobie życie


To będzie naprawdę Bardzo Krótki Wpis. Na początku chciałem go wrzucić po prostu jako status na Fejsbuku, stwierdziłem jednak, że można go wykorzystać w o wiele lepszy sposób. Wystarczy dokonać paru modyfikacji, ładnie ubrać go w bajery i można wrzucać spokojnie na bloga.

Oto więc przed Wami coś jakby śmiesznego, coś jakby luźniejszego - na pewno natomiast coś z małym przesłaniem.

Poznajcie moją wczorajszą, poranną przygodę, która uczy fajnego życia lepiej niż najdroższe poradniki motywacyjne.

1. Zorientuj się z samego rana, że kupiłeś wszystko do zrobienia na śniadanie musli poza... musli


2. Przypomnij sobie, że jesteś niesamowicie upartą osobą w kwestii jedzenia, i jeśli ubzdurasz sobie, iż chcesz danego dnia zjeść coś konkretnego, to musisz to dostać.


3. Stwierdź, że w celu dostania musli, musisz iść do marketu, który jest oddalony o jakieś dwa kilometry od Ciebie.


4. Postanów wykorzystać sytuację do zmotywowania się i pójścia biegać, zamiast leniuchowania cały poranek w łóżku.


5. Wróć do mieszkania pełen radości po bieganiu i spraw sobie nagrodę w postaci pysznego śniadania


6. Po zaliczeniu biegania z samego rana miej cały wieczór wolny na granie w gry


Morał?

Z każdego nieszczęścia można wyciągnąć coś dobrego - wystarczy tej dobroci poszukać. 

Majk Coelho


Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Zdjęcie na samej górze dzisiejszego wpisu pochodzi z serwisu Flickr.com.

0 komentarze:

Anatomia katastrofy smoleńskiej. Ostatni lot PLF 101

Przyznaję - jestem z tych, których zamieszanie wokół katastrofy smoleńskiej wkurza. Mam dość wrzucania tego typu rzeczy do politycznych debat, zamiast skupiania się na tym, co rzeczywiście jest ważne dla państwa. Tym bardziej, że większość tych rozmów wiąże się z krzykaczami od zamachu i całej reszty. A jeśli już miałbym mieć jakiś kontakt ze sprawą katastrofy, to chciałbym otrzymać materiał w miarę niestronniczy i skupiający się na faktach, a nie domysłach.

Dlatego też postanowiłem zainwestować w książkę "Anatomia katastrofy smoleńskiej. Ostatni lot PLF 101". No dobra, przyznaję - zrobiłem to w dużej mierze dlatego, że jej e-bookową wersję można kupić za... złotówkę! Tak, zgadza się, to oficjalna cena wydawcy (KLIK). A autorzy książki to nie byle kto: Jan Osiecki, dziennikarz i autor jednej z biografii Religii, Tomasz Białoszewski, także dziennikarz, ale znany szczególnie ze swego zainteresowania lotnictwem, oraz Mieczysław Prószyński, czyli wydawca i astrofizyk, od pięciu lat zaangażowany we własne śledztwo związane ze Smoleńskiem.

I od razu muszę zaznaczyć - to nie jest jakieś urealnione political fiction. "Anatomia" to dokładnie opisane śledztwo autorów, które trwa od samej katastrofy i zostało zwieńczone już paroma innymi publikacjami. "Ostatni lot PLF 101" to natomiast podsumowanie wszystkich dotychczasowych odkryć badaczy z okazji piątej rocznicy feralnego lotu. 

Tu nie ma miejsca dla teorii spiskowych - słynne słowo "zamach" nie pada w książce ani razu. Śledztwo oparte zostało na własnych badaniach autorów, rozmowach z ludźmi powiązanymi z katastrofą, analizach transkrypcji z czarnych skrzynek i samego lotu, a także konsultacjami z ekspertami lotnictwa. Jeśli coś jest jedynie wnioskowaniem twórców książki, a nie suchym faktem, jest to wystarczająco wyraźnie zaznaczone. Reszta jest natomiast najprawdopodobniej po prostu prawdą.

Czytanie "Anatomii" jest natomiast dość dziwnym i trochę smutnym doświadczeniem. To przede wszystkim dogłębna analiza stanu polskiego lotnictwa, z którego wynika jasny wniosek - do jakiejś katastrofy prędzej czy później dojść musiało. Wina leży po tak dużej ilości stron, że kumulacja tego wszystkiego doprowadziła do strasznego w konsekwencjach wydarzenia. A autorzy "Anatomii" wskazują wprost błędy, nie bacząc na to, czy o czymś "wypada" mówić, czy też nie.

Na dodatek badania związane z dziesiątym kwietnia nie dotyczą wyłącznie słynnej katastrofy. Autorzy wspominają także inne problemy w polskim lotnictwie, jak również dokładnie analizują lot innego polskiego samolotu, który lądował w Smoleńsku niedługo przed rozbiciem się Tupolewa. A wszystko to podane, oczywiście, ze sporą dozą specjalistycznego słownictwa, wyjaśnionego jednak w wystarczający sposób, by książka stawała się spokojnie zrozumiała dla każdego laika.

"Anatomia" wyjaśnia, porządkuje, wywołuje emocje. Jeśli ktoś poszukuje dobrego podsumowania faktów dotyczących smoleńskiego lotu - ten tytuł zdecydowanie powinien go zainteresować. Jest najbardziej aktualny i zawiera wszystko to, co należy wiedzieć. No i kosztuje symboliczną złotówkę. Za taką cenę naprawdę żal nie brać.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Maść na nepalski ból dupy, czyli jak przestać się oburzać i zacząć cieszyć się życiem


Facebook wypuścił specjalną aplikację związaną z trzęsieniem ziemi w Nepalu. Za jej pomocą osoby przebywające w zagrożonym regionie mogą dać znać wszystkim swoim znajomym, że są bezpieczne. Niestety - Mark Zuckerberg trochę nie przemyślał sprawy i pozwolił na korzystanie z aplikacji wszystkim użytkownikom Facebooka, niezależnie od tego, gdzie się znajdują.

Internauci, jak zwykle, wykorzystali to do własnych celów - czyli śmieszkowania. I tak jako "bezpieczni" zaczęły oznaczać się całe hordy niezwiązanych z sytuacją ludzi. To natomiast wywołało od razu oburzenie drugiej części internautów - obrońców moralności.

WY IDIOCI TAM LUDZIE UMIERAJĄ A WY SPAMUJECIE MI FEJSBUKA!!!

Jeśli więc należysz do tej drugiej grupki - mam dla Ciebie lekarstwo. Oto szybka instrukcja, jak odciąć się od śmieszków, wrócić do swojego świata i przestać spinać się w internecie o byle co.

1. Wchodzisz do menu powiadomień i klikasz na to powiązane z trzęsieniem Ziemi


2. Na stronie aplikacji klikasz na opcję "Powiadomienia", a następnie "Wył."


I po kłopocie! Ludzie mogą sobie dalej śmieszkować, ale Ty nie będziesz widział powiadomień na ten temat. Możesz więc już przestać się oburzać, odejść od komputera i cieszyć się ładnym weekendem. 

Miłego dnia!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Zdjęcie wykorzystane we wpisie pochodzi z serwisu Flickr.com

2 komentarze:

Arik - Obsydian EP (recenzja + konkurs)

Kilka lat temu zrobiła się w Polsce moda na dorzucanie do rapowych kawałków video mash-upów, czyli zwykle mieszanek kilku darmowych filmików z sieci, przygotowanych tak, by pasowały jako tło do grającej muzyki. Wśród osób, które rozpropagowały taki format promocji rapu, należy niewątpliwie wymienić Arika. To właśnie on, jako SoGood2SeeUs, zaczął tworzyć praktycznie jedne z pierwszych współczesnych video mash-upów na rodzimej scenie, takie jak "nieoficjalny teledysk" do swego czasu ogromnie popularnego kawałka HuczuHucza - "Gdyby nie to".

W pewnym momencie Arik postanowił jednak zawojować również rapową scenę w klasyczny sposób. Stanął za majkiem i nagrał kilka kawałków - oczywiście dorzucając do nich swoje mash-upy. Nie były to może materiały najwyższych lotów, ale ja trzymałem mimo wszystko za Arika kciuki, bo - jak na praktycznie debiutującego rapera - trzymał się na bicie całkiem nieźle. Teraz, na początku Anno Domini 2015, doczekaliśmy się jednak wreszcie pełnoprawnego wydawnictwa od wspomnianego artysty, zatytułowanego "Obsydian EP". Pora więc na skonfrontowanie go z rzeczywistością.


Wszystko zaczyna się od przyjemnych dźwięków "Intro", przywołujących na myśl niektóre soundtracki do współczesnych filmów. Jeśli mówią Wam coś takie nazwiska jak Trent Reznor i Atticus Ross - wiecie, co mam na myśli. Oczywiście, jest to trochę porównanie na wyrost, ale klimatycznie podobieństw rzeczywiście doszukać się można. A dalej? Cóż... zaczyna się rap. Arik staje za mikrofonem i wchodzą pierwsze jego wersy. I, niestety, cały czar pryska. 

"Intro" samo w sobie jest tak naprawdę świetnym odniesieniem do oceny całego albumu. Są dobre bity, może nie jakieś cudowne i wywołujące muzyczną ekstazę, ale brzmiące zwyczajnie przyjemnie i posiadające kilka fajnych motywów, zapadających w pamięć. Ot, na przykład bardzo charakterystyczny sampel, przewijający się przez całe "Tylko po to". Bity nie epatują może wielką oryginalnością, ale - tak jak wspomniałem - zwyczajnie słucha się ich z przyjemnością. Aż chciałoby się je dostać w wersji bez wokali...


Nie mówię, że Arik jest słabym raperem. Ale stworzona przez niego część "Obsydian EP" jest po prostu... bezpłciowa i powtarzalna. Flow można by było uznać za solidne, gdyby Arik nawijał nim tylko w jednym czy dwóch kawałkach, a na resztę wymyślił inny patent (choćby dodanie jakiejkolwiek emocjonalności w głosie!). Niestety - ta monotonność przejawia się także w innymch elementach płyty. Teksty ciągle są o tym samym, choć ubrane w inne słowa, a do tego wiele wersów jest tak banalnych, że aż chciało mi się trochę parskać śmiechem.

Bo Arika można tak w ogóle podciągnąć pod tę całą kategorię "smutnych raperów". Kochaj mnie, dziewczyno, bo życie jest chujowe, a ja nie wiem, czy mu podołam. Po pierwsze: "ale to już było". Po drugie: z takiego czegoś się wyrasta. Można mieć etap w życiu, kiedy pisze się smutne wiersze albo - jak to dziś częściej bywa - smutne rapsy. Ale gdy Arik nawija, że zaraz ma dwadzieścia jeden lat, to ja patrzę na siebie, widzę, iż stoję w takiej samej sytuacji i zastanawiam się, o co chodzi. Czy to ja jestem zbyt optymistycznie nastawiony do tego świata, czy też Arik najzwyczajniej w świecie zczaił, że na takiej muzyce można jeszcze nieźle się wybić?


Bo owszem - są na pewno ludzie, którym na "Obsydian EP" spodoba się także coś poza bitami. Nastolatkowie, ludzie dopiero rozpoczynający swoją przygodę z rapem, osoby poszukujące kawałków, które oddadzą emocje w ich smutniejszym etapie życia. Do nich "Obsydian EP" pewnie trafi i stanie się krążkiem katowanym przez kilka tygodni. Mi jednak ten krążek naprawdę nie siada i posiada jedynie parę elementów, które przykuwają moją uwagę. Jeszcze większa szkoda dla gospodarza, że zdecydowana większość z nich to wynik niezłych bitów. 

Nie mógłbym sobie jednak odpuścić odnotowania faktu, iż jest tu parę momentów, które w jakiś sposób są chwytliwe i zapadają w pamięć. To jednak fragmenty, kiedy rap zostaje zastąpiony przez bardziej melodyjne dźwięki, w szczególności chodzi zaś o refreny. Śpiewane elementy w choćby "Za późno" czy "Inny" zapadają w pamięć i aż chce się je nucić. Chociaż w tym drugim przypadku tekstowo również jest raczej zabawnie niż poważnie. Sam pomysł na melodyjność należy jednak uznać za plus.

Mimo tego - wolałbym, żeby Arik przy mash-upowaniu. Chociaż kto wie, może jeszcze uda mu się wyeliminować błędy ze swojego rapu i wyewoluuję nam w naprawdę niezłego. Tymczasem jednak - jestem raczej na nie, choć piszę to z lekkim smutkiem.


Ale może Wam jednak rap Arika bardziej przypadł do gustu? Cóż - w takim razie możecie "Obsydian EP" spokojnie przesłuchać w całości na YouTube czy Spotify. No i wreszcie - możecie tę płytę wygrać na MajkOnMajk. A jako że jesteśmy w takich smutnych klimatach, zadanie będzie wyjątkowo proste: wystarczy podesłać mi na mail majkonmajk[małpa]outlook.com swój ulubiony, smutny kawałek. Nie musi być rap - wybierzcie zwyczajnie coś, co uważacie, że trzyma świetny poziom. 

Jeśli podoba Wam się "Obsydian EP" to o jego fizyczną wersję zdecydowanie warto powalczyć, bo została wydana naprawdę bardzo porządnie i lepiej od wielu wydawnictw, które zalegają na półkach Empików. Na Wasze maile czekam do trzydziestego kwietnia, do godziny 23:59. W konkursie brać udział może każdy, a zwycięzcę wybiorę osobiście, na podstawie tego, który z podrzuconych przez Was kawałków najbardziej mi się spodoba. 

Powodzenia!

ROZWIĄZANIE KONKURSU: Dzięki za wszystkie zgłoszenia konkursowe - dostarczyły mi one naprawdę od groma dobrej muzyki! Nagroda jest jednak wyłącznie jedna i po długich namysłach zdecydowałem, że poleci ona do Darka, który podesłał kawałek Angusa i Julii Stone, "Big Jet Plane". Gratulacje, sprawdź maila!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wpis powstał we współpracy z labelem 3/4 UDGS.

4 komentarze:

Heavy Mental

Jeszcze jakiś czas temu nie poszedłbym na przypadkowy polski film do kina. Miałem urazę i obawę przed tą naszą nadwiślańską kinematografią, wolałem postawić na sprawdzone twory z Europy Zachodniej czy zza Oceanu. Ostatnio jednak polskie kino zaczęło tak pozytywnie dawać mi się we znaki, że stałem się nagle jego wielkim orędownikiem i począłem próbować jego co smakowitsze kąski. 

Jeszcze więcej radości sprawia mi jednak sprawdzanie kolejnych tzw. "filmów niezależnych", po angielsku nazywanych "indie movies". Wiecie - klimaty Sundance Festival i te sprawy. Ja wręcz uwielbiam tę ich charakterystyczną estetykę, klimat zupełnie inny od tego z mainstreamowych produkcji. A po trailerze można było wnioskować, że "Heavy Mental" może być właśnie takim polskim filmem indie - z amerykańskim klimatem przerzuconym na nasze tereny. No i cóż... "trochę" się w związku z tym przeliczyłem.


Okej - koncept na fabułę był całkiem spoko, bo i rzekłbym, że nawet dość nietypowy. Oto mamy młodego aktora z pewnego rodzaju blokadą psychiczną, która powoduje, że podczas występowania przed innymi zupełnie zapomina tekstu swojej roli. Pewnego dnia Mariusz, bo tak mu dano na imię, dowiaduje się o śmierci swego dziadka. Informację tę przekazuje głównemu bohaterowi Piotr, opiekun zmarłego staruszka. W ramach wdzięczności, dziadek Mariusza zapisał swojemu pomocnikowi w testamencie własne mieszkanie - Piotr pragnie je oddać jednak prawowitemu wnukowi mężczyzny. Chce w zamian tylko jednej rzeczy - by Mariusz poderwał dla niego dziewczynę. 

Nie pytajcie, mi też logika tego postępowania wydawała się co najmniej idiotyczna. Ale oryginalnie jest, prawda?

Oryginalność to jednak nie wszystko. Szczególnie, gdy pierwsza połowa filmu okazuje się tak niesamowitą katorgą, że masz ochotę wyjść z kina po pięciu pierwszych minutach. Trudno mi jednoznacznie określić, czy występuje tu rzeczywiście coś w rodzaju "przerostu formy nad treścią". Może tego jednak nie ma - może po prostu taki wizerunek tworzą wszystkie minusy "Heavy Mental".


Po pierwsze - aktorzy. Ten film to jest festiwal aktorskiego drewna i nawet na YouTube można znaleźć amatorskie produkcje, które pod tym względem wypadają lepiej. Czasem czułem się, jakbym oglądał przedstawienie na zakończenie roku szkolnego zrobione przez dzieciaki w podstawówce. Nawet wychwalany przez wielu Piotr Głowacki mnie do siebie nie przekonał i raził trochę sztucznością. Dorzućcie do tego jeszcze kilka tak niesamowicie głupich dialogów, że na ich widok chce się zasłonić oczy i zamknąć w sobie. Fajnie wypadają praktycznie tylko sceny seksu. Może dlatego, że aktorzy nie muszą w nich nic mówić.

Ale wiecie co? Druga połowa filmu jest lepsza. Wtedy rzeczywiście zaczyna się taki film indie z prawdziwego zdarzenia. Wyobraźcie sobie przeniesienie tego typu amerykańskiego tworu nad polskie morze, a konkretnie - Półwysep Helski. Serio - parę scen jest naprawdę fajnych, szczególnie klimatycznie. No i szczególnie wtedy, kiedy aktorzy akurat się nie odzywają.

Pod względem technicznym jest za to najlepsza sama końcówka. Rany, ostatnie pięć-dziesięć minut wygląda jak zrobione kilka lat po reszcie filmu, gdy jego twórcy chociaż trochę się ogarnęli. W tym krótkim czasie pojawia się parę tak świetnych ujęć, że aż zrobiłem "wow". Och - i jeszcze muzyka jest bardzo przyjemna. Też taka na modłę indie movies, ale zrobiona z o wiele większym smakiem niż pozostałe elementy filmu.

Dla kogo jest więc "Heavy Mental"? Dla eksperymentatorów, którzy - tak jak ja - zamienili kino w swój drugi dom. Niedzielny widz nie przetrwa pierwszej połowy tego tworu, a dopiero z drugiej można wyciągnąć jakiś tam fun. Hel został ujęty ładnie - warto sprawdzić chociaż "Heavy Mental" choćby dlatego. Poza tym - był potencjał, jest parę rzeczy zrobionych całkiem solidnie, reszta to jednak średniak albo wręcz klapa.

Jestem na nie.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Knajping: V.G. Food, kumpir & burger

Gdy teraz przypomnę sobie siebie samego sprzed lat, nie mogę uwierzyć, że byłem tą samą osobą. Widzę ten kontrast w wielu różnych dziedzinach, w tym między innymi w... jedzeniu! Dawniej trzymałem się jak najdalej od różnych nietypowych, dziwnie wyglądających rzeczy i starałem się jeść tylko to, co znane i lubiane. Zagraniczna potrawa o nietypowej nazwie? Weźcie mi to sprzed oczu i dajcie mi frytki i kurczaka!

Teraz natomiast, gdy jem na mieście i mam na to trochę więcej czasu, staram się odwiedzać knajpy jak najbardziej nietypowe. Hasła "domowe jadło" czy "polskie jedzenie" mnie nie przekonują - tego miałem przez dotychczasowe życie pod dostatkiem. Gdy natomiast dowiaduję się o otwarciu jakiejś nietypowej knajpy z jedzeniem z drugiego końca globu, które w naszym kraju ciągle jest mało popularne - witam ją z otwartymi ramionami.

Ostatnio, zupełnie przypadkiem, natrafiłem na drodze między Teatrem Bagatelą a Placem Inwalidów na budkę z wielkimi, wypisanymi na boku literami "V.G. Food". Cóż to takiego? Początkowo myślałem, że to po prostu miejscówka z jedzeniem wegetariańskim - wiecie, to "V.G." jakoś tak mi zabrzmiało. Kiedyś postanowiłem jednak sprawdzić, co też kryje się w tej białej przyczepie i odkryłem prawdę, która mnie zaskoczyła - bezmięsnych rzeczy jest tam naprawdę mało.

Menu w V.G. Food składa się właściwie wyłącznie z dwóch pozycji, tytułowego "kumpir & burger". Czymże jest to pierwsze? Dla potrzymania Was w drobnym napięciu... najpierw opowiem o burgerach.

Fota via fanpage V.G. Food.
Z tymi natomiast trudno dziś zrobić coś naprawdę wyjątkowego. Słynne sieci fast-foodowe mają swój charakterystyczny smak, w podobną stronę idzie kilka bardziej unikalnych miejscówek, ale ciągle spora część oferowanych w miastach burgerów to po prostu serwowane w tych samych miejscach co kebab buły, smakujące bardzo podobnie, jeśli nie identycznie. V.G. Food udaje się na szczęście podejść do tematu trochę bardziej unikalnie.

Burgery w tej miejscówce smakują bowiem po prostu tak, jakbyśmy robili je na świeżo we własnym domu. Mięsu bliżej do wołowiny, jaką sami byśmy kupili w sklepie, a warzywa smakują jak ledwo co kupione w osiedlowym sklepie. Bułce też daleko do sztuczności i smakuje zwyczajnie jak pulchne pieczywo. 

To jednak powoduje, że całość początkowo może smakować trochę sucho. Sosy kumulują się i wsiąkają w burger dopiero po kilku gryzach, przed tym natomiast jemy coś, co smakuje zasadniczo jak mięcho w bułce. Nie jest niesmaczne - co to, to nie! Jest jednak w Krakowie parę miejscówek, gdzie burgery można dostać bardziej soczyste i wyrazistsze - a ja taką formę lubię bardziej od "domowych fast-foodów".

Jeśli jednak jesteście akurat gdzieś w pobliżu Placu Inwalidów - warto na burgera do V.G. Food skoczyć i go spróbować. Tym bardziej, że zachęca do tego cena: mała kanapka (wołowina 110g) kosztuje około dziesięciu złotych, duża (220g) to natomiast wydatek rzędu piętnastu peelenów. Rodzaje są różne - od burgerów klasycznych, po takie z kiełbasą krakowską. Brakowało mi natomiast cheeseburgera, bo dla mnie ser w tego typu kanapce to podstawa. Może to przez jego brak burger był dla mnie suchawy.

Bardziej przyciągającą do V.G. Food rzeczą jest jednak wspomniany już kumpir. Co to takiego? Wielki (naprawdę wielki!), pieczony ziemniak, przekrojony i wypełniony wybranym przez nas nadzieniem. Brzmi dziwnie? Sprawdźmy więc, czy warto tego w ogóle spróbować!


Po pierwsze - zdecydowanie można się tym najeść. Ja sam nie zdołałem do końca wepchać w siebie całej porcji, a burczenie w brzuchu ustąpiło na parę ładnych godzin. Napchać się można jednak wieloma rzeczami - jak jest więc ze smakiem tego cuda? Muszę przyznać, że trochę nietypowo... ale na pewno przyjemnie!

Ja sam wybrałem kumpir z kurczakiem, do którego dorzucane są jeszcze różne warzywa i sos. Co ważne - ten ostatni robiony jest od podstaw w V.G. Food, a nie jest po prostu sklepowym średniakiem. Wszystko jest naturalne, rozpływające się w ustach i wyraziste. Nawet, gdy wyjemy już całe nadzienie i pozostanie nam wyłącznie ziemniak, i on potrafi doprowadzić nas do kulinarnej radości. Nawet skórka jest całkiem niezła, chociaż, szczerze mówiąc, nie do końca jestem pewien, czy powinno się ją w ogóle jeść...

Cenowo jest przystępnie w równym stopniu, co w przypadku burgerów - a może nawet i bardziej. Cena jednego kumpiru waha się w okolicach od dziesięciu do piętnastu złotych, w zależności od nadzienia, jakie sobie wybierzemy. Tak jak wspomniałem - można się tym naprawdę najeść, więc jest to (moim zdaniem) naprawdę niezła oferta.

Jeśli więc macie okazję poszerzyć swoje horyzonty smakowe - wbijajcie pod budkę V.G. Food na Karmelickiej 43 w Krakowie. Na razie popularność tego miejsca jest dość mała, dlatego nie ma co bać się o kolejki i przesadnie długie czekanie na jedzenie. W moim przypadku przygotowanie całości i spałaszowanie jej trwało łącznie zwykle w okolicach 15-20 minut. 

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Odwróć się i sprawdź, czy nikt Cię nie śledzi


Z czym kojarzy Ci się Christopher Nolan, raptem czterdziestoparoletni reżyser, rozchwytywany od paru lat przez kinomaniaków? Z trylogią o Mrocznym Rycerzu, czyli Batmanie? Z "Incepcją", która swego czasu wyskakiwała z lodówek i rzucała się na każdego pieszego z plakatów? A może z "Interstellar", kosmicznym (dosłownie!) tworem, który podzielił recenzentów na wiele różnych obozów? 

Ja sam uważam się może nie tyle za jakiegoś psychofana Nolana, co na pewno człowieka, który jego twórczość docenia. Postanowiłem więc ostatnio dokonać czegoś, co chciałbym zrobić w przypadku każdego z mych ulubionych reżyserów - cofnąłem się do jego debiutu.

Możecie się zastanawiać, dlaczego piszę o pojedynczym filmie w środku tygodnia, bo przecież kinowe recenzje wrzucam zawsze w soboty. Odpowiedź jest prosta - to nie będzie zwyczajna recenzja. Będzie to natomiast tekst o tym, co też w myślach zaczęło mi się kłębić po obejrzeniu debiutanckiego filmu Nolana - "Following". 

Bo mnie najbardziej nie poruszyła końcówka czy środek tego trochę dziwacznego filmu. Moją największą uwagę przyciągnął natomiast sam początek - samo tło tego filmu, na bazie którego powstał jego tytuł. Dlaczego "Following" - czyli po naszemu "Śledząc"?


Dlaczego? Bo wszystko zaczyna się tu od młodego, niespełnionego pisarza - czy raczej faceta, który pisarzem chciałby kiedyś zostać. Ślęczy nad swoją maszyną do pisania, stuka w jej klawisze, chce opowiadać historie warte uwagi całych hord czytelników. Jest jednym z wielu, jednym z tych, którzy codziennie muszą stawać oko w oko ze swoją niemocą. By znaleźć inspirację dla swojego pisarstwa, bohater podejmuje się więc pewnego bardzo nietypowego zadania - postanawia śledzić ludzi.

Wybiera zupełnie przypadkowych osobników, podąża za nimi, patrzy gdzie idą, co robią, z kim się spotykają. Ma swoje zasady, które powodują, że - w założeniu - nie powinno stać się w związku z tym nic złego. To ma być niezobowiązujące i spokojne śledzenie - jakkolwiek może to brzmieć absurdalnie. Ale tak to właśnie wygląda - bohater chodzi za kimś godzinę, dwie, trzy i po prostu go obserwuje. Nie próbuję wtargnąć do jego życia, a jedynie patrzy na to, co się z taką osobą dzieje.

Trochę zasmucił mnie fakt, że ten koncept został w filmie dość szybko porzucony na potrzeby innego. Ten drugi również co prawda potrafi wciągnąć, ale w tym śledzeniu widziałem o wiele więcej oryginalności. Dlatego też do samych napisów końcowych motyw ten nie potrafił ode mnie odejść, ciągle trzymałem się go kurczowo, choć kolejne sceny przemijały, a nowego śledzenia nie było.


Dlaczego? Bo coś mi to chyba uświadomiło. Nolan postanowił wrzucić swojego bohatera do jakiejś bardzo creepy otoczki (no bo kolesia śledzącego innych trudno uznać za normalnego człowieka), ale ujął w ten sposób coś, co naprawdę może mieć spore przełożenie na rzeczywistość. 

Że życie innych ludzi może dać nam inspirację. Że czasem trudno ją znaleźć w swych własnych czterech ścianach. Siedzieć dwadzieścia cztery godziny, siedem dni w tygodniu i pisać, pisać, pisać. Tworzyć, tworzyć, tworzyć. W takich pracach brak może być po prostu naturalności, jakiegoś prawdziwego odbicia człowieka z krwi i kości.

Jak jest więc ta recepta na wenę, inspirację? U mnie to zawsze się mówiło: "wyjść do ludzi". Niekoniecznie nawet zrobić większy wypad ze znajomymi na piwo, dwa, dziesięć. Czasem wręcz spróbować tego innego podejścia - wyjścia gdzieś tylko po to, by obserwować. Siedząc w kącie w barze, podróżując komunikacją miejską, a może nawet i rzeczywiście... śledząc?

A samo "Following" jest natomiast jak najbardziej godne polecenia - ale spodziewajcie się tu jednak trochę czegoś innego niż w obecnych filmach Nolana. Chociaż "Śledząc" powstało w roku 1998, jest to twór czarno-biały, spokojny, trochę leniwy. Będzie jednak wyborem idealnym, jeśli akurat szukacie czegoś naprawdę krótkiego - rzadko się dziś spotyka pełnometrażowe, które nie trwają nawet siedemdziesięciu minut. "Following" to natomiast dokładnie jedna godzina i dziewięć minut urwane z Waszego czasu. 

I zdecydowanie warto tyle poświęcić na tak udany debiut reżyserski, który na dodatek potrafi zasiać w głowie temat do rozmyślań na długie wieczory.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Nie odbieram od nikogo telefonu

Zawsze powtarzałem swoim znajomym: "nie lubię rozmawiać przez telefon". Nigdy nie podawałem konkretnego powodu - zwyczajnie czułem się z tym w jakiś sposób niekomfortowo. Podobnie nie kręcił mnie Skype, gdzie również musiałem używać do rozmowy swojego głosu. Lubiłem natomiast zawsze esemesy, Fejsbuki i komunikatory - pisanie było okej. No i przede wszystkim - rozmowę w realnym świecie. Jej nic nie przebije.

Skąd się wzięła ta moja niechęć do telefonu? Kiedyś nie do końca mogłem to pojąć. Błądziłem między wyjaśnieniami, sam próbowałem to sobie jakoś wytłumaczyć. Nie potrafiłem. Dziś, gdy sprawę rozbiłem już na czynniki pierwsze, doznałem olśnienia. Już wiem, dlaczego nie lubię gadać przez telefon. Czas więc na blogową spowiedź.

Rozmowa telefoniczna - szczególnie w domu - to dla mnie cholerne marnotrawstwo czasu. Taka konwersacja totalnie Cię angażuje, musisz być non stop przyklejony do słuchawki i choćby mniej więcej wsłuchiwać się w to, co nawija Ci druga osoba. Inaczej jest z Facebookiem czy esemesem - na tekstowe wiadomości mogę odpisać wtedy, kiedy znajdę wolną chwilę. Mogę wtedy na pół minuty odłożyć to, co mam do zrobienia, napisać co trzeba i wrócić do swojego głównego zajęcia.

Z małą ilością osób prowadziłem długie rozmowy przez telefon. Najwięcej minut nabijałem ze swoimi ex. Trudno mi powiedzieć, ile czasu zajęła mi najdłuższa rozmowa telefoniczna w życiu. Parę godzin na pewno. Ale wiadomo, sytuacja w takich momentach wygląda inaczej. Wiecie - kwiatki, łączki, miłość.

Ale nawet wtedy ja często czułem znużenie tymi rozmowami. Chyba kiedyś nawet to powiedziałem którejś z moich dziewczyn. Bywało spoko przez pierwsze pół godziny, kiedy rzeczywiście mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Potem jednak przechodziło to wszystko na wszelkiego typu "ochy i achy". Nużyło mnie to na równi z wpatrywaniem się w ścianę.

Warto zauważyć, że przez większość tego wspominkowego czasu ja byłem leniem totalnym. Po powrocie ze szkoły rzucałem plecak na fotel i opieprzałem się przed kompem do samego snu. To był mój tak leniwy okres, że nawet ruszać tyłka do grania w gry mi się nie chciało. A jednak - po pół godziny czy nawet pełnych sześćdziesięciu minutach rozmowy przez telefon, miałem zwyczajnie dość.

Nie muszę więc Wam mówić, jak bardzo mnie gadanie przez telefon wkurza obecnie. Odczytuję konkrety przez pierwsze pięć czy dziesięć minut rozmowy - potem następuje tzw. "paplanina o niczym". W tym czasie mógłbym zrobić mnóstwo innych, bardziej przydatnych rzeczy. Poczytać książkę, obejrzeć serial, pograć w grę czy wreszcie popisać coś na bloga. Jakoś nigdy jednak nie mam siły, by powiedzieć wprost: "kończę, cześć". Chyba, że chodzi o konsultanta z jakiejś firmy - wtedy bez problemu szybko zrywam połączenie. Nie, nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

Rozmowa w świecie rzeczywistym jest dobra dlatego, że zawsze odbywa się ona "przy okazji". Spotykasz się z ludźmi na mieście - rozmawiasz. Siedzisz obok nich na studiach - rozmawiasz. Umawiacie się na wódkę - rozmawiacie, przynajmniej dopóki nie zezgonujecie. Nie stajesz z człowiekiem na baczność twarzą w twarz, wymieniając ze sobą kolejne zdania. Zawsze coś fajnego robicie poza tym.

Ktoś może pomyśleć, że jestem aspołeczny. To nie tak - co chyba zresztą potwierdzi każdy (lub chociaż większość) z moich znajomych. Wśród innych jestem raczej ekstrawertyczny. Gdy jednak wracam do mieszkania, mam zaplanowany czas na przyjemności dla siebie. Zmieniam się w introwertyka - samotnego mędrca, który pragnie tylko tego, by dano mu spokój.

Więc ślijcie mi wirtualne tony esemesów, maili i wiadomości na Fejsi, ale proszę - przestańcie dzwonić.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Daredevil - najlepszy serial o superbohaterze?


Netflix - praktycznie ciągle nowy gracz na scenie seriali. Taki, którego ludzie potrzebowali, który stałby się nowym symbolem perfekcjonizmu i znaczkiem jakości na każdym swoim produkcie. Za co ludzie pokochali ten amerykański serwis streamingowy? W dużej mierze za "House of Cards". To przygody Franka Underwooda pokazały, że świetny, wręcz idealny serial może wyjść nie tylko pod opieką HBO.

I dlatego właśnie wielu wierzyło, że "Daredevil" będzie czymś wybitnym. Że będzie to serial, na jaki naprawdę zasługuje świat superbohaterów. Przemyślany, starający się odejść od schematów, dopracowany. Marvel x Netflix - to się nie mogło nie udać. I rzeczywiście - wszystko poszło jak z płatka. Dziesiątego kwietnia wypuszczone zostały jednocześnie wszystkie odcinki pierwszego sezonu "Daredevila". I świat się zachwycił.


Jeśli przed wzięciem się za serial, wie się mało o tej dość nietypowej postaci Marvela, może nam na twarzy pojawić się delikatny uśmieszek. No bo jak to tak - czy naprawdę "mocą" superbohatera może być... bycie niewidomym? Czy nie brzmi to raczej jak tragedia, która zmusza człowieka do pewnych ustępstw w stosunku do świata? Jak się okazuje - w przypadku Daredevila na pewno nie. Ba - jego ślepota robi z niego jeszcze większego badassa niż mogłoby się wydawać.

Matt Murdock w dzieciństwie staje się ofiarą wypadku, przez który traci wzrok. Niedogodność ta sprawia jednak, że wyostrzają się wszystkie pozostałe zmysły bohatera. Matt nie widzi więc oczami, ale w rzeczywistości posiada pełniejszy obraz świata niż większość innych ludzi. Matt więcej słyszy, więcej czuje, a do tego potrafi skopać tyłek praktycznie każdemu przeciwnikowi - wszystko to maskuje on jednak przed swoimi bliskimi. 

Dla kogo więc on to wszystko robi? Dla kogo trenuje, dla kogo chce być silniejszy i zwinniejszy od ludzi na co dzień obserwujących błękit nieba? Jak się okazuje - w pewnym momencie w nowojorskiej dziennicy Hell's Kitchen pojawia się problem, który może okazać się idealnym sprawdzianem dla Matta Murdocka. Z każdym dniem nasilają się tu bowiem kłopoty i przestępstwa, mające źródło w jednej osobie - tajemniczym i nieznanym przez świat Wilsonie Fisku, w komiksach znanym jako Kingpin. To dzięki niemu powód do narodzin ma "Diabeł z Hell's Kitchen" - człowiek w masce, za którą nikt nie spodziewałby się znaleźć niewidomego Matta Murdocka.


Pierwszy odcinek? Jest okej. Wciąga, intryguje, ale w moim przypadku pozostawił jednak lekki niedosyt. Ale hej - skoro zacząłem już to oglądać, postanowiłem dobić do końca tej trzynastoodcinkowej serii. I wiecie co? Bardzo dobrze, że to zrobiłem. Bo z każdym kolejnym odcinkiem serial ten staje się coraz lepszy i namawia do zarywania nocek.

Fabuła? Świetna rzecz. Poprowadzona nie tylko z perspektywy Matta, ale i pozostałych bohaterów - w tym Wilsona Fiska. I ten ostatni zabieg jest tu chyba najciekawszy, bo dostarcza nam wątpliwości, czy aby Ten Zły z serialu jest rzeczywiście tak zły, jak mogłoby się wydawać. "Daredevil" skupia się nie tylko na walce i kolejnych konfliktach, ale i psychice bohaterów - tym, co nimi kieruje, co każe im brnąć w sprawy, które mogą nawet zagrozić ich życiu. Może nie jest tu tak, że każda postać ciągle balansuje na granicy dobra i zła, ale mimo wszystko trudno powiedzieć, iż tutejsi bohaterowie stoją wyłącznie po jednej stronie Mocy. Nawet na zachowaniu tych najczystszych może pojawić się plama i nawet na zachowaniu tych najgorszych można odnaleźć jaskrawe prześwity.

Poza tym - jest tu wiele dobroci technicznych. Nie ma co prawda mowy o tak pięknych kadrach jak w "House of Cards" (serio - czemu ciągle nikt nie chce zrobić tak świetnie nakręconego filmu o superbohaterze?), ale "Daredevil" i tak wybija się z tłumu serialowych hitów o komiksowych herosach. Naprawdę zdarzają się tu momenty, które u fanów ładnych zdjęć przywołają na twarz uśmiech i potrafią one przyciągnąć oko do ekranu samym swym wykonaniem.


Show Netflixa to także serial z wręcz idealnie dobrze dobranymi aktorami. Dość trudno odnaleźć tu ludzi, w których rolach coś nie gra, w których da się odkryć jakąś sztuczność - a przynajmniej, jeśli mówimy o pierwszym planie. Liczne kobiety już teraz ubóstwiają Charliego Coxa, któremu przypadła główna rola. Zajawka na serialowego Matta Murdocka trafi się jednak również facetom - no bo jak tu nie uwielbiać tak badassowego kolesia, któremu charakterystyczny uśmiech nie schodzi z twarzy? Reszta pierwszego planu również nie tyle nawet daje radę, co sprawuje się wyśmienicie - począwszy od Vincenta D'Onofrio jako Fiska, przez Eldena Hensona, czyli Foggy'ego, kumpla głównego bohatera, na dwóch bliskich Mattowi kobietach kończąc - Deborah Ann Woll jako Karen i Elden Henson jako Claire. Tylko tej drugiej mogłoby tu być trochę więcej.

"Daredevil" jest na pewno totalnym serialowym must-watchem dla wszystkich geeków. Tych, którzy śpią pod kołdrą z wielkim "S" na środku, mają na półkach rozstawione figurki ulubionych herosów, a gdy ktoś do nich dzwoni, z ich telefonu wydobywa się słynne "Na na na... Batman!". Co jednak z ludźmi spoza tego wcale nie tak hermetycznego, ale w pewien sposób jednego zamkniętego, grona? Co ciekawe, wydaje mi się, że nawet im "Daredevil" może się spodobać. Bo to nie tylko "świetny serial o superbohaterze". 

To po prostu "świetny serial".

4 komentarze:

Kochaj wystarczająco dobrze

Gdy jakiś produkt kultury sprzedaje się wystarczająco dobrze, warto wykorzystać ten fakt i zrobić jego kolejną część. Tak też zapewne pomyśleli Agnieszka Jucewicz i Grzegorz Sroczyński, autorzy ubiegłorocznego hitu księgarnianego - "Żyj wystarczająco dobrze" (RECENZJA). Ich ciekawa i dobrze rozreklamowana pozycja popularnonaukowa trafiła do rąk wielu osób, którzy praktycznie jednogłośnie uznali ją za interesującą i wartą sprawdzenia. A skoro spodobał im się ten tytuł - czemu nie mieliby sięgnąć po jego kolejną część?

Toteż gdy uporaliśmy się już z samym sobą, naszymi problemami, lękami i psychicznymi odchyłami, pora zająć się kontaktami z innymi ludźmi. Sami "żyjemy wystarczająco dobrze", czas więc na wprowadzenie do naszego życia drugiej osoby. Jak jednak sprawić, by nasze pozytywne podejście do wszystkiego przelać także na związek? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć książka "Kochaj wystarczająco dobrze".

Podobnie jak swoista "pierwsza część" życiowego poradnictwa od Jucewicz i Sroczyńskiego, ich nowa publikacja jest zbiorem kilkunastu rozmów z psychologami oraz terapeutami. Tym razem są to osoby od podszewki znające się na tematach seksualności, problemów rodzinnych i wreszcie samej miłości. "Kochaj wystarczająco dobrze" staje się więc swoistym pakietem odpowiedzi na ważne pytania dotyczące naszego życia uczuciowego - i to nie tylko te, które zadajemy sobie codziennie po przebudzeniu.

No właśnie - niezwykle ciekawe jest już samo spektrum zagadnień, jakie się tu pojawiają. Każdy z kilkunastu rozdziałów zatytułowany został jednym pytaniem, będącym swoistym kierunkowskazem dla całej rozmowy. Są więc takie jak hasła jak: "Dlaczego najpierw było cudownie, a teraz jest źle?", "Jak być nie za blisko i nie za daleko?" czy "Jak się w związku nie zaharować?". Jak więc widać, te zagadnienia wprowadzające są dość ogólne, zostawiając dzięki temu miejsce na liczne dygresje i delikatne zmiany tematów podczas rozmów.

Co najlepsze - znów autorzy książki delikatnie prowokują swoich rozmówców. Są przytaczane różnorodne historia z życia wzięte, które obie strony komentują i obie nie boją się wyrażać swoich własnych opinii. Dzięki temu ta wymiana zdań staje się bardziej dynamiczna, a do tego zawiera spojrzenia na te same sytuacje z różnych perspektyw. Nie ma tu więc jakichś zamkniętych i obowiązujących dogmatów, które czytelnik powinien brać sobie do serca jako wyłączne prawdy życiowe, jakimi bezwzględnie należy się kierować.

Czy jednak sama książka w ogóle daje do myślenia? Owszem. W dużej mierze dzięki temu zderzeniu rozbieżnych opinii powstaje w głowie czytelnika wewnętrzna dyskusja, która pozwala na utrwalenie sobie wielu ważnych rzeczy mówionych w "Kochaj wystarczająco dobrze". A - co najważniejsze - wszystko zawarte w tej publikacji jest ciekawe, nawet, jeśli dany temat nie dotyczy nas samych. Dzieci, ciąża, rozwody - nawet, gdy rzeczy te wydają się oddalone od nas o lata, w formie podanej w książce Jucewicz i Sroczyńskiego dają radę i intrygują równie mocno, co momenty, gdy na kartach "Kochaj wystarczająco dobrze" odnajdujemy samych siebie.

Choć "Żyj wystarczająco dobrze" podobało mi się chyba trochę bardziej (zapewne w dużej mierze dzięki jednak bardziej różnorodnej tematyce), tak kontynuacja tej książki zdecydowanie daje radę. Nie jest to nic nadzwyczajnego, co w wielki sposób zmieni Wasze życie, ale na pewno da trochę do myślenia i cóż - po prostu będzie się to dobrze czytało. Warto przeczytać i zacząć "kochać wystarczająco dobrze".

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Polski rap ciągle na ulicach

Znajomy na Fejsie wrzuca na tablicę kawałek jakiegoś nieznanego mi, polskiego rapera. Z ciekawości i faktu, że akurat mam wolną chwilę - sprawdzam. Koleżka nawija w miarę standardowo, ale też nie jakoś słabo - ot, typowy średniak. 

Intryguje mnie jednak szczególnie beat. Nie ma podpisanego w tytule producenta, stwierdzam więc, że to pewnie podkład z jakiegoś amerykańskiego tracku. Zaglądam więc do opisu kawałka, licząc, że odnajdę tam link lub chociaż tytuł oryginału. Niestety - nic takiego nie ma. Zamiast tego widnieje tam po prostu napis "instrumental".

Mikstejpy, nagrywanie na "kradzionych bitach" - to zawsze były rzeczy, którymi charakteryzował się hip-hop. I to mnie od początku w tej kulturze urzekło, to było dla mnie coś nietypowego, czego nie ma nigdzie indziej. Że możesz wziąć sobie ten bit, nagrać coś na nim i wypuścić do sieci. Rzadko, bo rzadko, ale czasem ci "złodzieje bitów" okazywali się na tych instrumentalach lepsi od kolesi, którzy używali ich jako pierwsi.

Wkurza mnie jednak, gdy nie widzę chociaż nazwy kawałka, z którego został wzięty beat. Gdy widzę u tego polskiego, mało znanego raperka to głupie "instrumental". To brzmi, jakby ta muzyka nie była w ogóle ważna, jakby cały klimat tworzył wyłącznie ten rapowy szczyl. A niejednokrotnie to te beaty są czymś, dla czego chce się odpalić jeszcze raz ten sam kawałek.

Co to w ogóle znaczy to "instrumental" w opisie? Że ściągnąłem kiedyś to z internetu jak byłem pijany i nie pamiętam, skąd to wziąłem? Że przyniósł mi to do mojego studia (składającego się z laptopa i mikrofonu do Skype'a) kumpel na pendrivie? Że mam w dupie tego, kto stworzył ten beat, bo on bez wokalu (najlepiej MOJEGO!) nie ma żadnej wartości?

I jeszcze jeden przezabawna (ale i trochę smutna) rzecz prosto z przecięcia się polskiego podwórka rapowego i instrumentali. Coraz więcej spryciarzy w naszym kraju postanawia mikstejpy sprzedawać w wydaniu fizycznym. Ale wiecie - takie rasowe mikstejpy, na kradzionych bitach. I do tego się niby przyzwyczailiśmy, bo przecież te limitowane pudełka z płytami to tylko po to, żeby ładnie prezentowały się na półce, a kto ich nie chce, może pobrać album z internetu.

Jak się jednak okazuje - może coraz rzadziej. Znajdują się bowiem i tacy, co downloadu do mikstejpu z kradzionymi bitami nie udostępniają i wrzucają jego zawartość co najwyżej na YouTube. A co zrobić, jak chcesz sobie wrzucić tę muzykę w dobrej jakości na telefon? To zapłać hajs za wersję fizyczną. Raper będzie miał na kupienie lepszego mikrofonu, a producent bitu pozostanie anonimowym typem, któremu podpieprzyłeś bit, nie odpłacając mu się zupełnie niczym.

Polski rap ciągle na ulicach. Mikstejpy mikstejpami - kradzież kradzieżą.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

Źródło: Flickr.com

8 komentarze:

Selma

Jest taka zasada, że co roku przynajmniej jeden film nominowany do głównego Oscara musi w Polsce pojawić się ze sporawym opóźnieniem. Czyli - dajmy na to - w kwietniu. W ubiegłym roku taka sytuacja miała miejsce w przypadku filmu "Nebraska", tym razem zaś spóźnienie zaliczyła u nas "Selma".

Jak się jednak okazuje, dystrybutor postanowił to w jakimś stopniu nadrobić. "Selma" nie tylko jest do obejrzenia w praktycznie każdym kinie, ale - dla przykładu - cały Kraków oblepiony jest bilbordami i plakatami promującymi tenże film. Pytanie jednak brzmi: czy do Polaków aby na pewno może trafić twór tak mocno związany z amerykańskimi przeżyciami i historią?

"Selma" jest bowiem kolejną filmową opowieścią o walce Afroamerykanów z nieprawością i segregacją w Stanach Zjednoczonych. By ująć ją w odpowiedni sposób, tym razem wrzuceni zostajemy do świata Martina Luthera Kinga. Chciałoby się rzec: "wreszcie", bo brakowało trochę w kinematografii czegoś naprawdę porządnego na temat tak wybitnej i ważnej postaci. Bo i owszem - "Selma" jest tworem porządnym. Nie udało się jej jednak przemknąć bez kilku standardowych dla tego typu filmów wad.


Podobać się może tu to, że "Selma" nie jest typową biografią, jak choćby "Malcolm X" Spike'a Lee. Film ten to tak naprawdę jeden, właściwie dość krótki etap z życia Kinga, mający jednak ogromne znaczenie dla amerykańskiej historii. Nie ma tu marszu na Waszyngtona, nie ma więc nawet wprost wypowiedzianych słynnych słów: "I have a dream". Nie ma żadnego dzieciństwa Kinga, nie ma jego śmierci. Jest tylko jedno - wydarzenia z tytułowej Selmy, które doprowadziły do ostatecznego przyznania Afro Amerykanom prawa głosu w wyborach.

Bo to zresztą nie jest w ogóle opowieść o samym Kingu. Oczywiście, on jest tu głównym bohaterem, przewodnikiem po historii, jaka została tu opowiedziana. Ale tak naprawdę równie istotna (jeśli nawet nie bardziej) jest właśnie sama ta historia, te wszystkie zdarzenia, ból i cierpienie czarnych Amerykanów, ich nieustępliwa walka o lepsze jutro. 

To jest rzecz piękna i niejednokrotnie podczas filmu wzruszająca. Twórcy "Selmy" złapali w garść patos i powstrzymali go przed jego ewolucją w typowy, amerykański kicz. Wykorzystali go natomiast tak, by widzów poruszał jak mało która historia. Co jednak najlepsze - tu często szlochania na sali nie usłyszycie podczas smutnych, tragicznych momentów, ale właśnie podczas radości, zwycięstw i samej walki ludzi o należące się im prawa.

Aktorstwo tylko podkreśla dobre momenty w tym filmie. David Oyelowo w roli samego Kinga wypadł naprawdę świetnie i czasem ma się wrażenie, jakby rzeczywiście płynął w nim jakiś duch pierwowzoru. Obok siebie Oyelowo ma natomiast również bardzo dobre towarzystwo: jest Oprah, jest Cuba Gooding Junior, Wendell Pierce czy Common. Ten ostatni otrzymał zresztą (wraz z Johnem Legendem) Oscara za piosenkę "Glory". Podczas samego filmu byłem jednak wykorzystaniem tego kawałka mocno zawiedziony - puszczony został on dopiero na napisach końcowych, co uważam za rzecz niesamowicie kiepską. Soundtrack w "Selmie" jednak w całości trzyma poziom, więc można czasem nawet podczas seansu potupać nogą.



A co ze wspomnianymi na początku wadami? Choć "Selma" próbuje się wyłamywać z tej armii bardzo podobnych sobie filmów o Afro Amerykanach (np. paroma ciekawymi ujęciami), nie zawsze jej to dobrze wychodzi. Jest więc parę typowych zagrywek, czasem pewne sceny przesadnie się dłużą i zaczynają nudzić. To co prawda zwykle dość szybko naprawia jakiś MOMENT, ale trudno jednak zapomnieć o tych paru ziewnięciach podczas seansu.

Ja może tej nominacji do Oscara bym "Selmie" nie dał, ale to na pewno nie jest zły film. Ogląda się go w skupieniu i chce się go zobaczyć aż do końca. Moim zdaniem - mamy do czynienia z tworem lepszym od ubiegłorocznych hitów Oscarowych o podobnej tematyce, czyli "Kamerdynera" i "12 Years a Slave". Jeśli akurat macie ochotę iść na coś do kina i macie już dość wyskakujących zewsząd "Szybkich i wściekłych", możecie się wybrać na "Selmę". Nie jest to może must-watch, ale powinien spodobać się nawet osobom, które na co dzień nie interesują się problematyką czarnej Ameryki.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze: