Snajper

Oscary bez nominacji dla amerykańskiego filmu wojennego albo chociaż takiego, w którym biedni Amerykanie ścierają się ze złymi terrorystami, to Oscary zdecydowanie stracone. Plus jest taki, że te twory zwykle rzeczywiście stoją na wysokim poziomie i mają naprawdę mocny klimat. W tym roku na reprezentanta amerykańskiego patriotyzmu wybrany został "American Sniper" w reżyserii samego Clinta Eastwooda. Czy wojenka w wykonaniu USA może jeszcze czymś zaskoczyć i przykuwać w jakiś sposób do ekranu? O tym dowiecie się, czytając dalszą część tej recenzji.

Przyznam Wam szczerze, że ja od zawsze miałem spore uznanie dla snajperów. Gdy jako mały dzieciak bawiłem się ołowianymi żołnierzykami, snajper był moją ulubioną figurką. Ustawiałem go na jakimś podwyższeniu i pozwalałem mu ściągać wszystkich wrogów. W grach wideo było podobnie. Największe nerdy na pewno kojarzą taką serię jak "Commandos". Pierwsza część była cholernie wymagająca i za młodziaka przeszedłem chyba tylko jedną misję w niej, ale zawsze odpalałem przypadkowe etapy, byle tylko poskradać się i postrzelać ze snajperki. O słynnym levelu w Prypeci w "Call of Duty: Modern Warfare" na pewno żadnemu graczowi nie muszę już przypominać.

Filmowy "Snajper" to jednak nie zabawa na wygodnym dywanie lub na ekranie telewizora. To brudna robota, która wymaga nie tylko wielu istotnych cech fizycznych, ale i cholernie silnej psychiki. Szczególnie, gdy trafiasz do Iraku, gdzie do rzucania granatów wysyłane są małe dzieci. I nawet w nie trzeba wycelować, wstrzymać oddech i zabić. A do Iraku właśnie został wysłany Chris Kyle (Bradley Cooper), którego historię opowiada "Snajper".


Film Eastwooda to jednak nie tylko kolejne misje w irackich miastach. Historia Chrisa Kyle'a dostaje tu bardzo dobry background już od samego początku. W kilkunastu pierwszy minutach dowiadujemy się, że główny bohater, pomimo trzydziestki na karku, postanawia dołączyć do elitarnej jednostki SEALS z jednego powodu - patriotyzmu. Wielu będzie zarzucało temu filmowi patos i pokazanie fanatycznej miłości Amerykanów do swojego kraju. Większość z nich zapomni jednak, że tak naprawdę jest. Że wśród amerykańskich żołnierzy naprawdę są ludzie, którzy idą na wojnę, by walczyć o bezpieczeństwo swojej ojczyzny. I to ten film świetnie pokazuje.

Ale "Snajper" w ogóle w całości świetnie się ogląda. To ponad dwugodzinny film, a mimo tego ma on IDEALNE tempo akcji. Walki nie pojawiają się i nie znikają nagle, każda z nich trwa wystarczająco długo, by coś znaczyć dla całego filmu i zaczepić się w pamięci widza. Tak samo wygląda sytuacja z pokazaniem prywatnego życia Kyle'a czy też jego rozmów z innymi żołnierzami. Naprawdę mam wrażenie, jakby nie było tu praktycznie żadnej zbędnej sceny, wszystko było przemyślane od początku do końca.

"Snajper" ewidentnie nie jest głupią wojenką na wielkim ekranie. Pewnie, efektowne akcje są tu niezbędne i trzymają w napięciu. Ale to także w sporym stopniu dramat, film pokazujący to, co dzieje się w głowie głównego bohatera. Każdy jego ruch, mrugnięcie okiem, mówią wiele o postaci Chrisa Kyle'a. 


I to zdecydowanie moment, w którym trzeba pochwalić Bradley Coopera. Faceta, który specjalnie do tej roli przytył i przypakował naprawdę sporo. To właśnie on jest tu gwiazdą totalną, swoistym "one man army". Inne postaci, nawet żona Kyle'a, są jedynie dodatkiem, mającym pokazać to, co kryje się pod żołnierskimi mięśniami. Cooper to świetnie wykorzystuje, czując się niesamowicie pewnie i cholernie mocno wczuwając się w rolę. Przed obejrzeniem "Snajpera" nie chciało mi się wierzyć, że jego tegoroczna nominacja do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową jest uzasadniona. Po seansie zdecydowanie zmieniłem zdanie.

Jestem naprawdę pod sporym wrażeniem tworu Clinta Eastwooda. Pewnie, to jest mimo wszystko taka wojenka, która ma u widza przyśpieszać pracę serca wieloma znanymi zagraniami, wymagać trzymania kciuka za bohatera i zastawiania się "strzeli czy nie strzeli? umrze czy nie umrze?". Robi to jednak naprawdę cholernie dobrze i trudno oderwać wzrok od ekranu przy jakiejkolwiek scenie. Niech najlepszym potwierdzeniem moich słów będzie fakt, że na napisach końcowych, przy wychodzeniu z sali kinowej, cała publiczność szła w totalnej ciszy, nieprzerywanej choćby krótkimi szeptami.

"American Sniper" jest więc niewątpliwie filmem wartym obejrzenia, nie tylko dla ludzi pasjonujących się w jakiś sposób tego typu tematami. Po seansie podsłuchałem krótką wymianę zdań między jedną parą. Dziewczyna spytała się chłopaka: "I jak Ci się podobał?". Facet odparł raptem: "fajny". Ona na to, z wielkim zdziwieniem: "tylko fajny?!". Jak więc widać, nawet kobietom może się brudna, męska wojenka spodobać.

Na tę chwilę "Snajpera" stawiam wyżej choćby od takiego "Wroga numer jeden" czy "Operacji Argo". Zdecydowanie polecam, bardzo dobry film.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

SpongeBob: Na suchym lądzie

Początek roku 2015 dla małoletnich fanów kina jest nadzwyczaj obfity. Styczeń i luty przyniosły naprawdę pokaźną porcję animacji i filmów bazujących na znanych licencjach, począwszy od kultowego Paddingtona, przez Barbie i Dzwoneczka z Nibylandii, na Baranku Shaunie kończąc. Ja żadnym fanem którejkolwiek z tych postaci nie jestem, lubię jednak Pingwiny z Madagaskaru, które również dostały ostatnio swój pełnowymiarowy film, chętnie przeze mnie obejrzany i zrecenzowany (KLIK).

Szalona ekipa nielotów to jednak niejedyna ekipa animowanych stworów, jaka mnie nadzwyczaj mocno zaciekawiła w pierwszych dwóch miesiącach tego roku. Raptem dwa tygodnie później na ekrany polskich kin trafiła bowiem również inna, niesamowicie rozpoznawalna w dzisiejszym świecie postać. O kogo chodzi? 

Kto ananasowy pod wodą ma dom? Gąbczasto-kanciasty i żółty jak on? Kto grzyby i fale ze śmiechu chce gryźć? I wreszcie - kto jak ryba w wodzie poczuje się dziś? Odpowiedź może być tylko jedna: SpongeBob Kanciastoporty! Najzabawniejszy stwór podwodnego świata po ponad dziesięciu latach powrócił na wielki ekran!*


Jak zaczyna się "SpongeBob: Na suchym lądzie"? Oczywiście jednym z najbardziej znanych i lubianych motywów z serialu animowanego - Plankton ponownie próbuje skraść najbardziej strzeżoną rzecz w Bikini Dolnym, czyli sekretny przepis na kraboburgery. Podczas heroicznej batalii o słynną potrawę dzieje się jednak coś dziwnego - buteleczka z przepisem wyparowuje. By ujarzmić chaos, który zapanował po tym wydarzeniu w podwodnej mieścinie, SpongeBob i reszta głównych bohaterów będą musieli ruszyć do miejsca wręcz zakazanego - wprost na suchy ląd!

Co ciekawe - podczas tej podróży bohaterowie zmieniają swoje oblicza. W jaki sposób? Przede wszystkim, ich ciała tracą swoje płaskie właściwości i stają się w pełni trójwymiarowe! Trailer kinowego "SpongeBoba" może być jednak mylący - zasadniczo większość filmu to ciągle stare, dobre 2D, a pomiędzy prawdziwymi ludzkimi budynkami toczy się tak naprawdę jedynie swoista ostateczna bitwa.

Nie uznałbym jednak tego za rzecz złą. Przygody SpongeBoba znamy szczególnie jako rzecz w 2D i w takiej formie opowieść o żółtej gąbce sprawuje się najlepiej. Na tytułowym suchym lądzie twórcy raczej nie mają co się wykazać. Wszelkie ujęcia i żarty kojarzą się tu z wieloma średnimi filmami familijnymi, które da się obejrzeć, ale nie stanowi to przesadnie wielkiej radości.


Pod wodą twórcy SpongeBoba czują się zdecydowanie lepiej, ale - niestety - nie dorównują wielu odcinkom serialu. Historia pędzi jak szalona i film skończył się szybciej niż się spodziewałem, to jednak uszczupliło twórcom miejsce na dowcipy. Wiele z nich to utarte schematy, które każdy fan żółtej gąbki już zna, inne wprowadzają na twarz wyłącznie uśmiech. Przyznam szczerze - ani razu nie zaśmiałem się na głos na tym filmie. Młodsza część publiczności bawiła się w kinie chyba dobrze, ale z ich strony również można było słyszeć co najwyżej niemrawe chichoty. 

Na przekór modzie twórcy nie wyciągają również zbytnio ręki do starszego widza. Gdy w takich "Pingwinach", "Shreku" czy wielu innych filmach "dla dzieci" z ostatnich lat mogliśmy spotkać się z inteligentnym puszczaniem oka do dorosłych, w "SpongeBob: Na suchym lądzie" trudno się tego doszukiwać. Jedyne, na co zwróciłem uwagę, to odkopanie mema-dinozaura pod postacią okrzyku "ale urwał!" oraz jedną z najjaśniejszych stron tego filmu, czyli świetną postać kosmicznego strażnika, u którego można zauważyć  pewną ciekawą symbolikę. 

Krótko mówiąc - kinowe przygody SpongeBoba trochę mnie zawiodły. Nie powiedziałbym, że spędziłem na tym filmie czas źle, ale też nie czułem się jakoś nadzwyczaj usatysfakcjonowany po seansie. To raczej twór dla tych, którzy obejrzeli już niezliczoną ilość odcinków serialu i ciągle mają żółtej gąbki mało. Dało się to zrobić lepiej, dało się wymyślić ciekawszą historię i lepsze żarty. A tak dostaliśmy w ostateczności trochę takiego naciąganego średniaka.

Podobnie jak w przypadku kinowych "Pingwinów" - lepiej obejrzeć najlepsze odcinki serialu. Ale przygody nielotów uznaję jednak za lepsze od pełnometrażowego "SpongeBoba". 

*W roku 2004 wydany został pierwszy film kinowy o SpongeBobie, zatytułowany po prostu "SpongeBob SquarePants Movie".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Rady wujka Murakamiego na dobry weekend

Jako zaciekły fan prozy Harukiego Murakamiego, śledzę regularnie, co też dzieje się w świecie tego pisarza. A ostatnio dzieje się naprawdę sporo! Przede wszystkim, Japończyk otworzył specjalną stronę internetową (KLIK), na której odpowiada na pytania przesłane mu przez fanów. Przyznać trzeba, inicjatywa naprawdę zacna, tym bardziej, że Murakami dostał w ramach tego projektu minimum kilka tysięcy maili i naprawdę na sporą część z nich odpowiedział.

Problem jest jeden - większość contentu na tej stronie to japońskie krzaczki. Ja języka tego niestety nie znam, choć - jak już kiedyś pisałem (KLIK) - niezmiernie chętnie bym się go nauczył. Co prawda (mała) część pytań jest po angielsku, ale by do nich dotrzeć, trzeba się przekopać przez wspomniany stos krzaczków. Dlatego postanowiłem wyciągnąć dłoń do polskich czytelników Murakamiego!

Poniżej znajdziecie kilka wybranych przeze mnie pytań i odpowiedzi z nowej strony Murakamiego. Część została oryginalnie przetłumaczona z języka angielskiego, część bazuje na angielskich tłumaczeniach z japońskiego. Specem od podobnych zadań nie jestem, ale myślę, że mimo wszystko moje translatorskie skille są w tym przypadku wystarczające. Dla osób dobrze znających angielski, wrzucam pod każdym cytatem link do oryginału.

Enjoy & get inspired!

Źródło: CulturaColectiva.com
Drogi Panie Murakami,

Jest Pan jednym z moich ulubionych pisarzy i szczerze uwielbiam pańskie prace. Pańskie powieści poleciła mi moja mama i do dziś ciągle na nowo czytam "Tańcz, tańcz, tańcz". "Kafka nad morzem" sprawiła, że stałem się silniejszy, gdy byłem najbardziej zdołowany, "Tańcz, tańcz, tańcz" nauczyło mnie, by nigdy nie przestawać tańczyć, "Po zmierzchu" odkryło przede mną sekrety nocy, a "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" pomogło mi zrzucić około 40 kilogramów. Moje dzisiejsze pytanie do Pana wymaga krótkiego wprowadzenia. Zacząłem hobbystycznie pisać w ubiegłym roku i do tej pory udało mi się sklecić kilka opowiadań. Mój problem polega na tym, że ciągle się zatrzymuję i tracę przez to inspirację do pisania dłuższych rzeczy. Podsumowując - jak mogę tworzyć obszerniejsze teksty bez tego tracenia weny?

Ogromnie dziękuję za możliwość napisania do Pana.

Ahmad, 15 lat, uczeń

Dziękuję za przeczytanie moich książek. Masz 15 lat i piszesz własne opowieści - wow! I zrzuciłeś 40 kilo. To naprawdę niesamowite.

Jak ciągle pisać bez utraty inspiracji? Polecam siedzenie przy biurko przez około sześćdziesiąt minut każdego dnia, najlepiej w okolicach tej samej godziny. Tam możesz pisać swoje opowieści. Ale jeśli nie masz akurat ochoty pisać, nie musisz tego robić. Jednakże - nie rób w tym czasie nic innego. Nie czytaj książek, nie ślęcz na portalach społecznościowych. Po prostu siedź przy biurku - pisz lub nic nie rób. Ciągłość to rzecz kluczowa do zachowania swej inspiracji. To właśnie robię każdego dnia.

Świetna rada, która poruszyła mnie od razu, gdy ją przeczytałem. Mam zamiar ją wykorzystać, choć nie wiem, czy uda mi się z każdego dnia wyciągnąć godzinę na pisanie. Dla mnie jednak nawet trzydzieści minut byłoby czymś zbawiennym. Dlatego, jeśli Wy również macie jakieś pisarskie ambicje - polecam również spróbować trzymać się tej zasady.

Oryginalne wersje pytania i odpowiedzi znajdziecie TUTAJ, a recenzję "Po zmierzchu" TUTAJ.

Witam, Panie Murakami. Naprawdę cieszę się, że przeczyta Pan coś, co do Pana napisałem. Chciałem powiedzieć, że zawsze czułem się samotny i pusty, ale kiedy przeczytałem jedną z Pańskich książek ("Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa") poczułem opiekuńcze objęcie samotności. Zrozumiałem, że bycie samotnym może być czymś dobrym i zawsze, gdy czytam jedną z Pańskich powieści, czuję, iż nie jestem jedyną osobą na świecie, która tak myśli - i to sprawia mi radość. Dziękuję za samo Pańskie istnienie i proszę pamiętać, iż zawsze Pan ma we mnie przyjaciela, gdyby zdarzyło się Panu odwiedzić Wenezuelę.

Wszystkiego dobrego.

PS Słodki, żółtawy kot z nagłówka strony niezmiernie kojarzy mi się z kotem-autobusem z "Tonari no Totoro" ("Mój przyjaciel Totoro") Hayao Miyazakiego.

Naky Zambrano, 20 lat, student medycyny

Bardzo dziękuję za mail z Wenezueli - nigdy jeszcze tam nie byłem. Byłoby świetnie, gdybym mógł odwiedzić Twój kraj w najbliższym czasie.

Uważam, że zasadniczo wszyscy jesteśmy samotni, ale każdy z nas ma tajemnicze, nieznane miejsce w nas samych, gdzie możemy połączyć się z czymś specjalnym, czymś bardzo istotnym. Możesz zejść do tego miejsca tylko wtedy, gdy jesteś naprawdę samotny. Myślę więc, że musi być jakiś konkretny cel, konkretna wartość właśnie w byciu samotnym. Mam również nadzieję, iż moje prace zadziałają niczym mapa do odkrywania przez Ciebie samego siebie.

Oryginalne wersje pytania i odpowiedzi TUTAJ, recenzja "Bezbarwnego Tsukuru Tazakiego" TU.

Fragment "1Q84".
Źródło: Flickr.com
Drogi Panie Murakami,
Czy ma pan jakieś miejsce, w którym zawsze może się pan zatrzymać na nieco dłużej (ang. "stay for a while")?
Dziękuję z góry za odpowiedź!

Proste pytanie - w łóżku, z kimś, kogo kocham. Gdzieżby indziej?

Ja wiem, że to takie proste "cuś", w szczególnie w porównaniu z poprzednimi dwoma pytaniami, ale mimo wszystko w jakiś sposób mnie to urzekło. Oryginały TUTAJ.

Miło Pana poznać, Haruki Murakami. Mam problem. Jest w pracy taka osoba, która sprawia, że ciągle jestem smutna. On/ona traktuje mnie, jakbym w ogóle nie była człowiekiem. Tak się tym przejmuję, że myślę o tej osobie nawet wtedy, gdy mam wolne. Gdyby miał Pan napisać opowieść i zawrzeć w niej postać taką, jak ten człowiek, jakie życie miałby ten bohater?

kobieta, 35 lat

Mam podobne doświadczenie do Ciebie. Naprawdę wkurzające jest pracowanie z kimś takim. Budzenie się codziennie z myślą o tym jest tragiczne, dosłownie traci się wiarę w ludzkość. Wiem, o co Ci chodzi. Takie osoby nie są rzadkością i - co dziwne - często są przez wielu bardzo lubiane.

Jak wyglądałoby życie takiego kogoś w mojej powieści? Obdarty ze skóry żywcem przy pomocy noża... żartuję.

Niezły śmieszek z Murakamiego czasem wychodzi i kilka kolejnych pytań będzie to jeszcze bardziej potwierdzało. Ale bez ironii - sam bym kiedyś chętnie napisał historię, w której umieściłbym kogoś przeze mnie nielubianego, by obedrzeć go ze skóry choćby na kartach powieści. Przyjemna sprawa, a jaka satysfakcja!

Tłumaczenie powstała na bazie angielskiego przekładu z japońskiego. Źródło: KLIK.

Witaj, Murakami-san. To już rok od czasu, gdy rozstaliśmy się z moją byłą dziewczyną, ale ciągle nie mogę się po tym podnieść. Kiedy wspominam to, co było, przypominam sobie jedynie dobre rzeczy z nią związane. Wierzę wręcz, że ona była "tą jedyną". Kiedy pytam innych o rade, mówią mi "rusz dalej" lub "poczekaj aż się wreszcie oswoisz z tą sytuacją". Czy jest jakaś "trzecia droga"?

torba na ciuchy, mężczyzna, 31 lat, urzędnik 

Ray Charles śpiewał kiedyś: "mówią, że czas leczy rany / ale czas zatrzymał się od czasu naszego rozstania". Nie ma raczej potrzeby, bym śpiewał do Ciebie: "nie mogę przestać kooooooochać Cię".

Rozumiem jednakże przez co przechodzisz, taka sytuacja również mi się przytrafiła. Kogo to obchodzi? Myśl o niej tyle, ile chcesz. Nawet ze złamanym sercem możesz "pamiętać tylko radosne chwile, które z nią przeżyłeś". Nie czujesz się w ogóle zniechęcony? To wspaniała rzecz. Ray Charles śpiewał kiedyś, że będzie "żył myśląc o wczoraj". To taka smutna piosenka. Słuchaj Raya Charlesa i spędzaj czas na wylewaniu morza łez. Za jakiś czas wszystko się poprawi. Ricky Nelson powiedział kiedyś: "dzisiejsze łzy to jutrzejsze tęcze". Ale prawdopodobnie nie wiesz, kim był Ricky Nelson.

Źródło to samo, co wyżej, a poniżej najlepszy soundtrack do tego pytania. 


Zaraz skończę trzydziestkę, a czuję, jakby nie było praktycznie żadnej sprawy, którą mogłabym szczerze uznać za zakończoną. Kiedy byłam mała, myślałam, że bycie "dorosłym" będzie niesamowite, ale moje obecne spojrzenie na to jest zdecydowanie inne. I teraz, kiedy zderzam się z rzeczywistością, czuję się bardzo zniechęcona. Co powinnam zrobić?

Jo & Maca, kobieta, 28 lat

Nie chcę być niegrzeczny, ale myślenie "bycie <<dorosłym>> będzie niesamowite" jest strasznie złe. "Dorosłość" to nic innego jak pusta forma. Co w nią wrzucisz, to wyłącznie Twoja sprawa. Zakończenia pewnych spraw nie przychodzą łatwo. Kiedy zaczynasz zapełniać formę "dorosłość" kawałek po kawałku, wszystko się klaruje. Ale 28 lat to nie jest żadna "dorosłość". To dopiero początek.

Z dedykacją dla wszystkich popędzanych przez czas, w których duszach "dorosłość" przyniosła jedynie wątpliwości i depresję. Tłumaczenie na podstawie angielskiego przekładu z japońskiego STĄD.

Murakami-san, chciałbym zapytać: jak wygląda zakochanie się w kimś?

To w zasadzie sprawa przypadkowego zderzenia się dwóch osób. Nie da się go przewidzieć i nie da się przed nim uciec. Dlatego też zawsze pamiętaj, by zapiąć pasy.

Jak widać, Murakami potrafi zdefiniować nawet rzeczy dla wielu niedefiniowalne. Niezły z niego skurczybyk. Oryginalne wersje pytania i odpowiedzi TUTAJ.

Drogi Haruki-san, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak duży wpływ mają Twoje historie zagranicą? Czy kiedykolwiek podczas pracy zastanawiałeś się, jak spełnić potrzeby zagranicznych czytelników? Dziękuję za odpowiedź!

susan shen, 27 lat, praca w finansach

Szczerze mówiąc, w ogóle nie myślę o czytelnikach, kiedy piszę - nie ważne, czy chodzi o moich krajanów, czy też osoby z zagranicy. Nie wiem, jacy ludzie czytają moje powieści. Historie przychodzą do mnie same, łapię je i spisuję. To wszystko. To jak łapanie egzotycznych ptaków albo motyli w leśnej gęstwinie. Nie mam czasu myśleć o czytelnikach. Jestem zbyt zajęty łapaniem opowieści. Jeśli stracę je z oczu choćby na chwilę, uciekną mi - prawdopodobnie na zawsze.

Mam nadzieję, że zrozumiesz, o co mi mniej więcej chodzi. Dziękuję Ci za czytanie moich książek.

Wiele osób się z takim podejściem nie zgodzi, ale ja je jak najbardziej rozumiem. Historie do spisania łapie się w wielu przypadkach po prostu dla siebie, bez myślenia o tym, czy i kto to przeczyta. To po prostu pewien proces twórczy, który jest niesamowicie ważny - przy nim troszczenie się o odbiorców jest jedynie wadzącą nam błahostką. 

Oryginały: KLIK.

A na koniec oś o wiele bardziej luźnego i "z humorkiem". 

Moja żona ciągle beka tuż przy moim uchu, gdy tylko przechodzi obok mnie. Kiedy mówię do niej: "przestań to robić cały czas", odpowiada: "No nie specjalnie. Tak po prostu wychodzi". Nie sądzę, żeby to była moja wina, żebym sam to na siebie sprowadzał. Czy jest coś, co mogę zrobić, by moja żona przestała bekać?

ukuleleKazu, mężczyzna, 61 lat, samozatrudniony

Mam nadzieję, że wybaczysz mi te słowa, ale uważam, że bekanie jest o wiele lepsze od rzygania. Może powinieneś pomyśleć o tym w ten sposób?

Źródło: KLIK.

Pytania można było zadawać Murakamiemu do końca stycznia, a odpowiadanie potrwa do końca marca. Możliwe więc, że jeszcze przywitamy wesołe rady japońskie pisarza na MajkOnMajk. Jeśli pomysł Wam się podoba - dajcie znać w komentarzach!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: fanpage Murakamiego

8 komentarze:

leavingtimebehind

Wróciłem do miasta, w którym spędziłem najlepsze lata swojego dotychczasowego życia. Wysiadłem na przystanku, gdzie nie raz czekałem na autobus w środku nocy i gdzie nie raz po nieprzespanej nocy wysiadałem. Przeszedłem znaną sobie drogą, mając w słuchawkach muzykę, jakiej słuchałem kilka lat temu w takiej samej sytuacji. Odwiedziłem moje własne "korytarze liceum", patrząc z sentymentem na te rzeczy, które nie zdążyły się tu jeszcze zmienić.


Poszedłem do centrum miasta najbardziej znaną mi drogą. Mam wrażenie, że ciągle potrafiłbym przejść nią z zamkniętymi oczyma. Potem trafiłem do parku - miejsca, w którym każdą konkretną alejkę mogę połączyć z jakimś wydarzeniem ze swego życia. Niejednokrotnie przybywałem tu z piwami oraz papierosami, które piliśmy i paliliśmy ze znajomymi, potęgując nasz dobry humor.

I choć nie palę, chciałem sobie przypomnieć, jak to było "za starych, dobrych lat". Kupiłem piwo, cygaretkę, zapałki. Szwendałem się po parku, odwiedzając kilka z najbliższych mi miejsc. Każdy skręt, każda ławka coś tu dla mnie znaczą. Byłem w krainie przepełnionej tak niesamowitą toną nostalgii, że film o tym mógłby być nakręcony jedynie w czerni i bieli lub z nałożonym instagramowym filtrem "1977".

W pewnym momencie się jednak opamiętałem. Stwierdziłem, że to co robię, jest złe. Bo już nie pierwszy raz trafiałem do tej krainy, nie pierwszy raz zaopatrywałem się w odpowiednie rzeczy, by przywołać klimat dawnych lat. Z tym "trafianiem" też się pomyliłem - ja sam się do tego świata wrzucałem, przywiązując się kajdankami do każdego kolejnego drzewa wspomnień.

No ale jak to tak - wspominanie dobrych czasów jest złe? Jeśli robimy to zbyt często - jak najbardziej. Bycie przywiązanym do "good old days" potrafi bowiem zabrać naprawdę sporo radości z życia obecnego. Powstrzymuje nas przed ruszeniem do przodu, przed robieniem czegoś, co może stać się kolejnym świetnym przeżyciem - lepszym od tego, co już nas spotkało.

Źródło: Flickr.com
Wspominanie "starych, dobrych czasów" zakłada, że nasza teraźniejszość jest gorsza. Wpływa to także w sporym stopniu na naszą przyszłość. Dla wielu bowiem pewien etap życia może okazać się tak fantastyczny, że będą go wspominali przez długie lata z nostalgią i rozczuleniem. "Stare, dobre czasy" mogą stać się "najlepszymi czasami". A to już zdecydowanie fajne nie jest.

Nie chcę porzucić całej swojej przeszłości, zostawić ją z tyłu tak, jakby zupełnie nie istniała. Ale postanowiłem, że nadszedł najwyższy czas, by przestać wspominać ten etap jako "stare, dobre czasy". To odpowiedni moment, by wreszcie przestać rozczulać się nad tym, jak kiedyś było świetnie. Nadeszła nowa, ważniejsza misja - sprawić, by teraźniejszość stała się "nowymi, lepszymi czasami".

I potem, po wielu latach, ponownie wrócić do tych starych miejscówek, z którymi mam tak wiele wspomnień. Wtedy jednak to nie będzie już przyjście człowieka skutego ze swoimi wspomnieniami kajdankami. To już przestanie być zamknięty okres, zwany "starymi, dobrymi czasami". Zamiast tego nadam im nazwę "początek dobrych czasów". Etapu, którego końca wciąż nie widać.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

1 komentarze:

7 najzabawniejszych motywów z trailera Szybkich i wściekłych 7


Gdzieś bardzo wysoko na mojej liście koszmarków popkultury znajduje się seria filmowa, której każda kolejna część regularnie wypełnia sale kinowe. Ja nie mam do tego przesadnie wielkich pretensji - spora część społeczeństwa domaga się po prostu od kina szybkich fur i dużej dozy wybuchów, a to właśnie dostaje się skondensowane w słynnym tasiemcu "Szybcy i wściekli". A że zbliża się akurat premiera siódmej części tej serii, widzowie wszystkich większych kin masakrowani są przed każdym dowolnym seansem trailerem tego "cuda".

I nawet ja - człowiek trzymający się z daleka od serii "Szybcy i wściekli" - zostałem zmuszony już niejednokrotnie, by zwiastun ten obejrzeć. Ale wiecie co? Jakoś przesadnie tego nie żałuje. Bo każdorazowe obejrzenie tego dwuminutowego filmiku rozśmiesza mnie bardziej niż niejedna komedia. Serio - ten trailer to jeden wielki, przezabawny absurd.

Jako dobry człowiek postanowiłem więc podzielić się mą radością z Wami, Drodzy Czytelnicy. Oto więc siedem najzabawniejszych motywów z trailera "Szybkich i wściekłych 7". Enjoy!


Auta ze spadochronami

Wieloma rzeczami można zacząć trailer blockbustera. Może być strzelanina, może być pompatyczna muzyka i wejście na pierwszy plan głównego bohatera, mogą być piękne, górskie widoczki. Twórcy "Szybkich i wściekłych" postanowili być jednak oryginalni. Rozpoczęli więc trailer swojego nowego filmu... skokiem spadochronowym w wykonaniu samochodów.

Koziołkujące w powietrzu maszyny, spokojny lot nad doliną, a wreszcie bezproblemowe wylądowanie prosto u celu - w zwiastunie "Szybkich i wściekłych 7" jest to wszystko. I trzeba przyznać, że tu twórcy naprawdę wykazali się inwencją twórczą. Gdy już myślisz, że w filmach akcji wymyślono wszystko, ktoś postanawia zrzucić z wielkiego samolotu samochody ze spadochronami. SAMOCHODY. ZE. SPADOCHRONAMI.

DROP THE BEAT!
Miniguny z boku autobusu

Bohaterowie szczęśliwie wylądowali, teraz więc musi być już z górki, prawda? NOPE! Nagle okazuje się bowiem, że nasi wspaniali herosi stojący na straży praworządności ścigają złą wersję Optimusa Prime'a, który postanowił przerzucić się z wożenia ciężkich ładunków na turystykę. Ale ten Optimus nie jest wesołą wycieczką emerytów z Niemiec. Wita bowiem naszych przyjemniaczków automatycznie sterowanymi minigunami umiejscowionymi w miejscu typowego bagażnika autobusowego.

Mam nadzieję, że wczuliście się już w ten klimat, bo dalej jest jeszcze lepiej!

Magiczny uskok przed śmiercią

Paula Walkera może i już z nami na ziemskim padole nie ma, ale w "Szybkich i wściekłych 7" jeszcze zdążył wystąpić. I tu walczył o życie naprawdę w widowiskowym stylu. Co robisz, gdy wielki autobus, w którym jesteś, spadnie zaraz w przepaść? Oczywiście wspinasz się na jego bok, przebiegasz całą jego długość, a ostatecznie skaczesz w stronę stałego lądu. 

Nie dosięgniesz skarpy, Paul? Spokojnie! Twoja koleżanka z teamu już robi niesamowity drift na tuż przy samej krawędzi niebezpiecznego zakończenia drogi, a Tobie udaje się złapać tyłu jej auta. Skok wiary z "Assassin's Creed" przy tym wymięka. Lepszy akrobacje robi tylko Legolas w ostatnim "Hobbicie".


Allah Type Trap Beat

Po udanym zniszczeniu wielkiego, krwiożerczego autobusu, Szybcy i wściekli ruszają na nową misję, którą zaczynają od... imprezki! A tam czeka już na nich szampan, słodkie panienki i niesamowita muzyka pod postacią bliskowschodniego trapu. Prawdopodobnie każdy młody szejk nagrywa właśnie na tym bicie swój pierwszy mixtape. 

Szykujcie się na islamizację rapu!


Rozwalenie gipsu

Masz całą rękę w gipsie, a Twoja ekipa potrzebuje na imprezie pomocy. Co robisz? Oczywiście jeszcze w szpitalu rozwalasz dopiero co założony gips, robisz groźną minę i pędzisz zespołowi na ratunek! Aż musiałem zwolnić filmik na YouTube, żeby dokładnie docenić kunszt tej sceny. Bezbłędny pomysł, drodzy twórcy!


Bardzo Groźne Miny Vin Diesela i reszty ekipy

Idealnym uzupełnieniem tych wszystkich latających samochodów, islamskiego trapu i całej reszty, są natomiast miny bohaterów. Chyba jedynym kolesiem, który pokazuje w tym filmie jakiekolwiek emocje poza "mam ochotę komuś wpierdolić" jest płaczący ze strachu nigga z początku trailera. Oczywiście mistrzem Bardzo Groźnych Min jest Vin Diesel, który chyba nigdy w swojej filmowej karierze się nie uśmiechnął.

Jeśli jednak to zrobił - proszę, wyślijcie mi jego zdjęcie. Chętnie powieszę sobie nad łóżkiem z podpisem "Impossible is Nothing".

Tytuł

No i na sam koniec - wiecie, co mi się podoba w tej serii? Że nikt tu nie próbuje udawać, iż mamy do czynienia z czymś innym niż tasiemcem totalnym. Że twórcy nie wymagają od widzów zbyt dużej inteligencji i nie utrudniają im zapamiętania kolejności filmów w tej serii. Polscy tłumacze ułatwiają to zresztą jeszcze bardziej, bo w angielskim oryginale usunięto tym razem słowo "Fast", pozostawiając jedynie "Furious 7", a nad Wisłą ciągle mamy swojskich "Szybkich i wściekłych 7". 

Czyż to nie jest piękne?

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

3 komentarze:

Majk vs Oscary - edycja 2015


Rok temu odpuściłem sobie komentowanie Oscarów, choć również i wtedy od razu po porannej pobudce spojrzałem w telefon, by dowiedzieć się, kto wygrał te najsłynniejsze filmowe nagrody. Tym razem postanowiłem jednak wrócić do opcji napisania paru słów na ten temat, biorąc pod uwagę fakt, że byłem niesamowicie wczuty w najnowsze rozdanie złotych statuetek. Kibicowałem konkretnym produkcjom, z całej siły trzymałem za nie kciuki. A że w kilku miejscach zostałem nieprzyjemnie zaskoczony, chęć napisania paru słów na temat Oscarów aż kipi spod moich palców.

Na sam początek jednak, by wprowadzić się w pozytywny nastrój, posłuchajmy świetnej piosenki otwierającej tegoroczne rozdanie złotych ludzików, wykonanej przez Neila Patricka Harrisa, Annę Kendrick oraz Jacka Blacka!


Dla odmiany, zaczniemy nie od głównej kategorii, a nagrody, która Polakom przyniosła najwięcej radości. Tak jak przewidywała spora część specjalistów, "Ida" (recenzja TUTAJ) otrzymała statuetkę za najlepszy film nieanglojęzyczny, pobijając między innymi złych Rosjan, których "Lewiatan" pokonał naszą narodową chlubę w walce o Złote Globy. Jak więc wygląda moje podejście do sukcesu Polski na Oscarach?

Cieszę się. Nie jestem przesadnym fanem sztucznego patriotyzmu, ale tu rzeczywiście mamy się z czego radować. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że "Ida" żadnym cudownym tworem nie jest i ja już od kilku tygodni głośno ogłaszam wszem i wobec, iż jedną z największych pomyłek tegorocznych oscarowych nominacji jest nieuwzględnienie świetnej "Mamy" Xaviera Dolana (recenzja TUTAJ). Także - uważam, że produkcja Pawlikowskiego jest w jakimś tam stopniu przez widzów przeceniana, ale Polska w mym sercu jednak się cieszy.

Patriotyczny obowiązek odbębniony, możemy więc spokojnie wrócić do najlepszych kąsków Oscarów - "Birdman" (recenzja TUTAJ) ze statuetką za najlepszy film w ogóle. Ja oczywiście jestem zdruzgotany, bo choć produkcja ta jest świetna i porywająca, tak całym sercem stałem za geniuszem Richarda Linklatera i jego "Boyhooda" (recenzja TUTAJ). Dla mnie ten drugi film będzie już chyba zawsze jedną z najlepszym produkcji kinematograficznych, jakie widziałem i stoję murem za wszystkimi recenzjami typu "10/10". Może Akademia jest za stara, by aż tak docenić ten twór jak ja, członek Pokolenia Milenium, może po prostu bliższy był im temat poruszany przez "Birdmana". Pozostaje mi powiedzieć jedynie: szkoda. Szkoda, że o jednym z najlepiej ocenianych filmów w historii nie będziemy mogli powiedzieć "film z Oscarem".

Jak sytuacja wygląda dalej? Co ciekawe, Oscara za najlepszego aktora pierwszoplanowego nie otrzymał Keaton za swą rolę w "Birdmanie". Trzeba jednak przyznać, że Eddie Redmayne w roli Stephena Hawkinga z "Teorii wszystkiego" (recenzja TUTAJ) to czysty geniusz, nawet pomimo faktu, że sam film do wybitnych nie należy. On nie zagrał Hawkinga - on nim naprawdę był.

No i sam Eddie w świetnym stylu odebrał Oscara:


Większą niepewnością była dla mnie jednak nagroda za pierwszoplanową rolę żeńską. W dużej mierze dlatego, że pojawiły się tu nominacje dla aktorek z aż trzech raczej dość niemainstreamowych filmów: Marion Cotillard za "Dwa dni, jedna noc" (kilka dni temu otrzymała za tę rolę francuskiego Cezara), Reese Witherspoon za "Dziką drogę" oraz Julianne Moore za "Still Alice". Wygrała ta ostatnia, chociaż ja kibicowałem Rosamund Pike za jej grę w "Zaginionej dziewczynie" Finchera (recenzja TUTAJ).

Ogromną satysfakcję przyniosła mi natomiast nagroda za drugoplanową rolę męską. Tak jak przewidywano, statuetkę tę zgarnął J.K. Simmons za swoją świetną rolę w uwielbianym przez tłumy "Whiplashu" (recenzja TUTAJ). Konkurencję miał mocną (szczególnie w postaci Nortona z "Birdmana" i Hawke'a z "Boyhooda"), ale reszta zawodników nie mogła się jednak równać z tak świetnie zagraną postacią jak Terence Fletcher.

Drugoplanowa rola żeńska to natomiast swoista nagroda pocieszania dla "Boyhooda". Patricia Arquette jak najbardziej słusznie otrzymała statuetkę za rolę Matki, ale i konkurencji nie miała przesadnie trudnej do pokonania. Emma Stone może i ma fajny tyłek w "Birdmanie", ale - jak widać - nie jest to atut wystarczający dla impotentów z Akademii. 

Kategoria "Najlepszy reżyser" to natomiast znów sprawa trochę smutnawa dla mnie. Tu bowiem również "Birdman" odniósł zwycięstwo nad "Boyhoodem". W tym jednak przypadku aż tak na Akademię nie warczę, bo zarówno Alejandro González Iñárritu, jak i Richard Linklater mieli wizję z prawdziwego zdarzenia i nawet mi ciężko byłoby powiedzieć wprost, który z nich powinien dostać akurat tę statuetkę.

Scenariusz oryginalny to kolejne zwycięstwo "Birdmana" i - jak mi się wydaje - najbardziej słuszne. W "Boyhoodzie" niekoniecznie chodzi bowiem o wybitny scenariusz. Ja jednak delikatnie trzymałem kciuki za "Wolnego strzelca" (recenzja TUTAJ). To (tuż obok wspomnianej wcześniej "Mamy") najbardziej niedoceniony przez Akademię film w tym roku, bo pomimo swej świetności, otrzymał raptem tę jedną nominację. O wiele bardziej kłóciłbym się jednak o nagrodę za scenariusz adaptowany, którą otrzymała "Gra tajemnic" (recenzja TUTAJ). Ten tytuł uważam bowiem z kolei za najbardziej przeceniony film oscarowy, którego miejsce w głównej kategorii powinien zająć choćby "Foxcatcher".

Ale na gifie Cumberbatch wyszedł mistrzowsko:


Dalsze kategorie to już rzeczy stricte techniczne. Tu sporą pulę nagród zgarnął "Grand Hotel Budapest" (recenzja TUTAJ), co uważam za jak najbardziej słuszne i sprawiedliwe. W kategorii "zdjęcia" nominowana była ponownie "Ida", ale nie ukrywajmy, że "Birdman" był tu zdecydowanie bardziej wartą nagrodzenia produkcją. Jedynym, do czego mogę się w przypadku kategorii technicznych przyczepić, to brak "Zaginionej dziewczyny" w dziale "najlepsza muzyka oryginalna". Trent Reznor i Atticus Ross odwalili tu bowiem kawał świetnej roboty - jak zresztą w każdym tworze Finchera - i jest to zdecydowanie najczęściej słuchany przeze mnie soundtrack filmowy z ubiegłego roku. Dwójka ta zgarnęła już jednak nagrodę za muzykę w roku 2010, więc można to niedopatrzenie Akademii wybaczyć.

Krótkometrażówek i dokumentów nie oglądałem, chociaż w kategoriach tych były nominowane dwa polskie filmy. Pewnie jeszcze to nadrobię, coby nie być uznanym za antypatriotę, chociaż już i tak pewnie nagrabiłem sobie wystarczająco mocno podważając genialność "Idy". Oscarowy finisz to jednak jeszcze jedna radość dla mnie - wygrana "Wielkiej szóstki" (recenzja TUTAJ) w kategorii "najlepsza animacja". To przesłodka bajka, która zniewala dosłownie każdego #TeamBaymax

A teraz pora pochować koszulki oraz transparenty z napisem "#TeamBoyhood" i powoli przygotowywać się do przyszłorocznych Oscarów. Wracamy do prostego świata oglądania filmów, nadrabiania kinowych zaległości. Ze spóźnieniem do Polski przybył już "Snajper", którego zrecenzuję na dniach, a w kwietniu (dopiero!) w nadwiślańskich kinach pojawi się "Selma". Na tych dwóch oscarowych produkcjach zależy mi najbardziej, nie pogardzę jednak nadrobieniem jeszcze paru tytułów, które ominęły mnie lub Polskę w ogóle.

To były dobre Oscary, chociaż nie bez kilku dziwnych typów Akademii. Warto jednak zwrócić uwagę, że pojawiło się wyjątkowo dużo filmów bardziej niszowych, a zdecydowanie mniej mocno mainstreamowych średniaków. Najlepsze przykłady to oczywiście "Boyhood" czy "Whiplash", ale również i "Birdmanowi" zdaje się być całkiem blisko do światka offowego. Taka sytuacja może jedynie cieszyć.

A czy Wy macie jakieś przemyślenia co do tegorocznych Oscarów? Jeśli tak - dajcie znać w komentarzach. Tylko proszę Was - odpuście sobie teksty o "antypolskości" "Idy". Ten blog to nie miejsce na takie dyskusje.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Tako rzecze Zaratustra

Nie wiem, co było większym porwaniem się z motyką na słońce: sama chęć przeczytania "Tako rzecze Zaratustra" czy też postanowienie nie tyle zrecenzowania, co napisania o tym tytule paru słów na blogu? W umysłach ogromu społeczeństwa Friedrich Nietzsche kojarzy się wyłącznie jako "ten koleś od nihilizmu i nadczłowieka". Tego uczą w liceum, z taką wiedzą życie da się przetrwać. Ale ja, człowiek jakże ambitny, postanowiłem zajrzeć w głąb twórczości niemieckiego filozofa. I dlatego też podjąłem się przeczytania jego chyba najsłynniejszego dzieła - książki "Tako rzecze Zaratustra".

Fabuła? Hmm... to naprawdę ciężka sprawa w tym przypadku. To znaczy - taka naprawdę ciężka. Spróbuję jednak rozwikłać zagadkę Nietzschego mocno łopatologicznie. Wybaczcie mi, nauczyciele polskiego, wykładowcy uniwersyteccy i literaturoznawcy. Prawdopodobnie nigdzie indziej bowiem nie znajdziecie tak uproszczonego wstępu do fabuły tworu Nietzschego.

Tytułowy Zaratustra jest głównym bohaterem całej książki (nie spodziewaliście się tego, no nie?). To ktoś w rodzaju bardzo mocno ekscentrycznego mędrca, który pragnie głosić swe poglądy, a przede wszystkim znaleźć na świecie nadczłowieka czy też dążyć do nadczłowieczeństwa. Miałby to być ktoś ponad zwykłego człowieka, będącego istotę słabą, nieidealną, wadliwą. "Bóg umarł" - to hasło przyświecające całej filozofii Nietzschego. Nadczłowiek ma natomiast nie szukać nowego bóstwa, a stać się bogiem sam dla siebie.

Trzeba być jednak przygotowanym przed przeczytaniem tej książki przede wszystkim na to, że klasycznej fabuły uświadczycie tu dość mało. Co prawda całość zaczyna się i kończy pewnego rodzaju ciągłą opowieścią, ale zdecydowaną większość "Tako rzecze Zaratustra" to różnorodne nawoływania, głoszenie poglądów i tego typu sprawy. Nie spodziewajcie się ciekawych historii, które Was wciągną jak dobry kryminał. Właściwie, to najlepiej w ogóle nie spodziewajcie się jakichkolwiek historii. Miejcie natomiast przed sobą wizję spotkania z mędrcem.

Tylko wiecie - to jest trochę taki mędrzec, który mówi, jakby coś go nieźle opętało. Nie, nie umniejszam tu Zaratustrze czy Nietzschemu. Chodzi mi po prostu o metaforę. Do czytania tej książki trzeba MAKSYMALNEGO SKUPIENIA. Jeśli masz zły dzień, to nawet nie sięgaj po ten tytuł. Nie dlatego, że Cię on dobije albo cokolwiek w tym rodzaju. Po prostu i tak wszystko, co jest w nim napisane, ucieknie Ci z głowy, którą będziesz miał zaprzątaną problemami. Mowy Zaratustry czyta się w totalnej ciszy, skupieniu i wyciszeniu. Prawdopodobnie czytanie tego po narkotykach zamieni Cię w największego filozofa XXI wieku.

Dalej nie czujecie się odtrąceni od tej książki? Brnijmy więc dalej! Najsłynniejsze tłumaczenie tej książki na polski pochodzi z przełomu XIX i XX wieku. Ten fakt, plus mocne skomplikowanie całości, tworzy rzecz, która przerazi minimum 90% licealistów. Gdyby Nietzschego dorzucono na maturze, prawdopodobnie mielibyśmy najgorszą zdawalność polskiego od lat. Całość jest trochę napisana niczym Biblia... tylko taka kilkanaście razy bardziej skomplikowana. 

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

To nie jest książka tworzona pod prosty lud, a pod innych filozofów i Bardzo Mądrych Ludzi. Nie mówię, że tego się nie da zrozumieć - co to, to nie! Język jednak potęguje konieczność bardzo mocnego skupienia się na tekście. Kilka lat temu pojawiło się co prawda nowe tłumaczenie tej książki, zatytułowane "Tak mówi Zaratustra". Czytałem fragment - różnice są, ale nie takie, by zmienić fakt, że czyta się to trudno.

Pytacie więc Wy, najwytrwalsi, którzy jeszcze zakładki z tym postem nie zamknęliście: "czy jest w takim razie w ogóle jakikolwiek sens sięgać po ten tytuł?". Odpowiadam więc: owszem. Tu naprawdę nie trzeba zrozumieć od razu wszystkiego, by wyciągnąć z tego ciekawe rzeczy. Już po małej części tej książki wychodzi na jaw, że we współczesnym świecie mamy tonę filozofii opartych na przemyśleniach Nietzschego. Co ciekawe - wiele z nich się wzajemnie wyklucza. Ale kurczę - wpływ tego klasyka na świat współczesny jest niesamowity!

"Tako rzecze Zaratustra" to kompilacja wszystkich najważniejszych przemyśleń Nietzschego. Chce się powiedzieć, że filozof "krytykuje wszystko i wszystkich", ale to nie byłaby do końca prawda. Poszukiwanie nadczłowieka wiąże się z wyborem istotnych cech, które go charakteryzują. Zlinczujcie mnie znów, o Wielcy, ale Nietzsche to trochę taki myśleniowy hipster swoich lat - wybiera mało popularne tezy, owija je w jedną, spójną całość i tworzy z nich myśl, która rzeczywiście MA SENS!

Naprawdę - jest w tej książce coś pięknego, coś majestatycznego. Trudno to ująć słowami, tak samo, jak trudno w ogóle ten tytuł w całości zrozumieć. Wielu mówiło, że czytało go kilka czy kilkanaście razy i dalej pojmowało jego małą część. I ja również pewnie będę za kilka lat chciał wrócić do przygód (czy raczej mów) Zaratustry - choćby po to, by sprawdzić, jak pojmę go będąc dojrzalszym niż teraz.

"Tako rzecze Zaratustra" było chyba moim największym literackim wyzwaniem w dotychczasowym życiu. Przebrnąłem przezeń, wyciągnąłem wiele ciekawych wniosków, poczułem się na pewno tą książką zaintrygowany. Dość długo ją czytałem, bywały momenty zmęczenia. Ale nie mogę powiedzieć: "nie było warto". Bo zdecydowanie było.

Dla kogo to więc tytuł? Dla tych, którzy lubią mierzyć się z literaturą. Na pewno nie dla przypadkowych ludzi, na pewno nie dla tych, dla których przeczytanie 52 książek w roku jest jakimś niesamowitym życiowym wyzwaniem. To książka dla odkrywców, dla tych, co to na niejednym tomiszczu ząb złamali. Wielu nie doceni wartości tego tytułu - oni tak.

Jeśli więc czujecie się zaintrygowani i chcielibyście spróbować swych sił z filozofią Nietzschego - zajrzyjcie na WolneLektury.pl. Stamtąd możecie za darmo i legalnie pobrać e-booka "Tako rzecze Zaratustra".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej.

4 komentarze:

Raperzy czytają #89 - Erenes

Erenes, rocznik '85, raper i producent prosto z Piły. Nawijający i wydający płyty już od końcówki lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Członek dwóch większych ekip rapowych z jego miasta, Kolektyfu i MeHanizMu. W grudniu ubiegłego roku wydał swój najnowszy krążek, zatytułowany "Flowrider" - możecie go odsłuchać TUTAJ. Ale Erenes nie spoczywa na laurach i już teraz pracuje nad kolejnymi dłuższymi materiałami, nie tylko solowymi.

Dziś jednak artysta ten gości w osiemdziesiątym dziewiątym odcinku serii "Raperzy czytają". Co więc ma on do powiedzenia na temat książek?

Siemano! 

Zacznę od tego, że nigdy nie byłem molem książkowym. W podstawówce i liceum bardziej zajmował mnie melanż i inne rozrywki, przez co książki na mojej półce jedynie obrastały w kurz. Dziś, jak już znajdę chwilę na czytanie, sięgam chętnie po kryminały. Polecam Heather Graham lub Aghatę Christie, które mają na serio poryte głowy :) Pani Christie właściwie miała, bo od ładnych paru lat nie żyje...  Niemniej jednak, właśnie to porycie w ich powieściach kręci mnie najbardziej.

Nie o kryminałach jednak chciałem tu opowiedzieć, a o kilku głębszych pozycjach. Jak wspomniałem, czytam od święta, mimo to w moim życiu często pojawiał się ktoś, kto skutecznie wciągał mnie w czytanie i za to jestem tym osobom wdzięczny, ponieważ polecane przez nich pozycje okazywały się naprawdę mocne.

Pierwszą pozycją, którą powinien znać każdy, jest klasyk - "Władca much" Williama Goldinga. Książka ta to z pozoru najzwyklejsza powieść przygodowa o bandzie "Robinsonów", którzy przeżyli katastrofę lotniczą i znaleźli się na bezludnej wyspie. Dopiero zagłębiając się w jej treść, okazuje się, że głównym tematem powieści nie są ci młodzi rozbitkowie, lecz zło. I tu wyłania nam się sens całej historii. W obliczu kryzysowych, a wręcz dramatycznych sytuacji, zło pojawia się nawet wśród tych niewinnych dzieci. 

Początkowo chłopcy współpracują ze sobą w imię przetrwania, jednak szybko górę bierze pragnienie władzy. Niestety sprawiedliwy i uczciwy model władzy ciężko utrzymać. Dużo łatwiej stworzyć władzę opartą na autorytaryzmie, gdzie górują strach i przemoc. Oczywiście, jak to zwykle bywa w takich powieściach, obok zła pojawia się dobro, jednak koniec końców bohaterowie powieści poddają się dyktaturze jednego ze "starszaków", zamieniając się w dzikusów polujących nie tylko na zwierzęta, ale i na ludzi. W dużym skrócie - mamy tu historię chłopców, którzy tęskniąc za domem, rodzinami i normalnym życiem, zamienili swój świat w piekło. Refleksję nad pointą pozostawiam każdemu we własnym zakresie. Ech.. największe ciary pojawiają się, gdy uświadomimy sobie, że niczym nie różnimy się od tych dzieciaków. I to niestety fakt, choć pewnie każdy będzie się tego uparcie wypierał...

Drugą pozycję, którą chciałbym polecić, dopadłem na pierwszym roku studiów. A właściwie to ona dopadła mnie :) Wynajmowałem wtedy mieszkanie w Poznaniu z kilkoma kumplami. Jeden z nich czytał ogromne ilości książek i od czasu do czasu podrzucał mi niektóre pozycje, rzucając przy tym: "wiem, że masz wyjebane, ale to ci się spodoba" :) Zaufałem mu, choć nie ukrywam, że dużą rolę w tym przypadku odegrał brak TV i komputera, a co się z tym wiąże, również brak internetu. I tę pozycję polecam szczególnie. Historia prosta, a mimo to po zakończonej lekturze dość długo nie mogłem się otrząsnąć. Książka nosi tytuł "Ostatni brzeg", a jej autorem jest Shute Norway Nevil.

Akcja toczy się w Australii, niedługo po wojnie nuklearnej, która spustoszyła całą półkulę północną. Czas akcji to rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty któryś... W wyniku wspomnianej wojny nuklearnej, na półkuli północnej przestaje istnieć jakiekolwiek życie, a niesprzyjające wiatry wróżą równie nieciekawą przyszłość dla reszty globu. No i niestety cisza w eterze, brak jakichkolwiek oznak życia, informują żywych jeszcze mieszkańców południowej półkuli, że również na nich przyjdzie pora. Właśnie Australia staje się tytułowym "Ostatnim brzegiem", gdzie schronienie znalazły ocalałe jednostki potężnej floty amerykańskiej. Największą siłą tej powieści jest zderzenie zagłady z codziennym życiem. Ludzie nie godzą się z losem i kontynuują swoje codzienne czynności tak, jakby wszystko było w porządku. To właśnie rozpierdziela w tej historii najbardziej... Jeden kapitan (czy tam porucznik) choć wie, że jego żona, która została w Stanach, dawno nie żyje, kupuje dla niej jakąś bransoletkę, tak jakby miał się z nią niedługo zobaczyć. Jakiś lekarz operuje pacjentkę, przedłużając jej życie o kilka tygodni, choć przecież wkrótce dosięgnie ich promieniowanie. Gdzie indziej jakiś farmer planuje ogrodzenie swojej farmy, choć doskonale rozumie, że nie dożyje do następnego sezonu. Tutaj śmiało muszę stwierdzić, że pan Nevil to jakiś pieprzony geniusz! Opisując tę pozorną normalność każdej postaci z osobna, pokazuje jakim bezsensem i głupotą jest wojna. Nie wiem, jakie odczucia mieli inni czytelnicy, ja w każdym razie dosłownie byłem w szoku. Tyle.

Oczywiście w mojej bibliotece przewinęło się dużo więcej pozycji - jedne lepsze, drugie gorsze. Jednak te dwa tytuły szczególnie odcisnęły piętno na moim, wtedy jeszcze młodym, umyśle, dlatego chciałem Wam o nich opowiedzieć. Jeśli i Wy przeczytaliście równie kozackie książki, po przeczytaniu których żaden joint nie będzie w stanie długo przywrócić normalnego rytmu serca - dajcie mi o nich znać. Sprawdzę je na pewno! 

Pozdrawiam serdecznie :)

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej.

1 komentarze:

Polskie gówno

UWAGA!
By dostosować się do realiów filmu "Polskie gówno", poniższa recenzja jest wyjątkowo wulgarna, jak na standardy tego bloga. Czytelników nazbyt wrażliwych zachęcam więc do odpuszczenia sobie czytania dalszej części tego tekstu, obejrzenia "Dobranocki" i pójścia spać.
Słodkich snów, dziubaski.

Pójście do kina na "Polskie gówno" to przesrana sprawa. Najpierw pytasz się kogoś: "hej, chcesz ze mną iść na <<Polskie gówno>>?". Potem ludzie pytają się Ciebie: "na co idziecie do kina?". Odpowiadasz więc im: "na <<Polskie gówno>>". A gdy już trafiasz do kina, podchodzisz grzecznie do kasjerki i rzucasz z uśmiechem: "dzień dobry, poproszę bilety na <<Polskie gówno>>". Trochę dziwnie się czułem - szczególnie z tym ostatnim.

Gdy ruszasz na film Grzegorza Jankowskiego i Tymona Tymańskiego, musisz być konkretnie przygotowany. To nie może być taki wypad: "a, pójdę sobie do kina". Nie - tu musisz wiedzieć, czy to na pewno jest klimat, który Tobie przypasuje. Bo na tym filmie ludzie rzygają. Piją wódę. Ruchają się w brudnych kiblach. Pada tu w chuj "chujów", "kurew" i innych pięknych słówek. To jest, kurwa, rock and roll. 

Jerzy Bydgoszcz (Tymon Tymański) jest winny hajs wszystkim. Ojcu, członkom swojego totalnie undergroundowego zespołu, a wreszcie i pewnemu bankowi. Do Jurka przychodzi komornik, Czesław Skandal (Grzegorz Halama). Proponuje mu układ: Czechu zostanie managerem zespołu Bydgoszcza, wszyscy pojadą w trasę, wydadzą płytę, osiągną szczyty. Jerzy będzie miał z czego spłacić długi, Skandal i reszta coś tam zarobią. 

Band Tranzystory z Pruszcza Gdańskiego rusza więc w trasę. Na przekór wszelkiej modzie, promującej muzyczne gówno, tworzą alternatywę totalną. Ale nie taką alternatywę współczesną z ciotowatymi indie rockowcami w grzywkach i rurkach. Oni drą ryja, napierdalają w bębny, szarpią struny. To jest, kurwa, rock and roll. Sex, drugs & rock and roll.


Czym w ogóle jest "Polskie gówno"? To zasadniczo eksperymentalny miks, łączący w sobie kilka różnych podejść do tworzenia filmu. Jest coś w rodzaju paradokumentu, są kadry jakby wyjęte z innych polskich produkcji, są akcje rodem z kabaretów i są wreszcie scenki, przywodzące na myśl musical. Tylko taki cholernie kiczowaty, robiony na modłę czegoś w rodzaju patosowej beki. Jeśli cokolwiek tego typu w ogóle istnieje.

I wiecie co jest najlepsze? Że ten miks się sprawdza. Że w pięknej symbiozie istnieją tu piosenki zaśpiewane niczym w noworocznych szopkach telewizyjnych, tuż obok punkowego wydzierania się, cycków, prymitywnych żartów, robienia lodów i minet, beki z Jaruzelskiego oraz "kurew" rzucanych na lewo i prawo. "Polskie gówno" mówi "jebać system" w sensowny, przemyślany sposób.

No i jest jeszcze jedna, niesamowicie ważna rzecz związana z filmem Tymańskiego - ta produkcja niesamowicie bawi. Oczywiście, jak już wspomniałem, to jest pewien konkretny klimat, który niektórzy mogą wręcz uznać za prostacki i żałosny. Chuj mnie to. Bo tu rzyganie i bycie zajebanym po wódzie nie jest zrobione przypadkowo, po to, by pod nosem śmiały się jakieś dresy spod bloku, co to ich bawi narysowanie kutasa na murze. Nie - tu jest to zrobione, bo to jest, kurwa, rock and roll. Okaleczony, obdarty z maski, na miarę XXI wieku. 

I powstaje z tego czasem trochę taki śmiech przez łzy. Bo "Polskie gówno" to nie zawsze humorek pozytywny, bez dramatów i tragedii ukrytej pod płaszczem tego całego śmiechu. Ale to trzeba sprawdzić już na własnej skórze.

Ja wiem, ja wiem - pierdolę tu tak trochę, a jakieś formalne konkrety by się przydały. No to może coś o śmietance "aktorskiej", hm? Jest Tymański ze swoimi Tranzystorami, jest Halama, którego osobiście ciągle niesamowicie szanuję, choć od polskich kabaretów trzymam się już z daleka, jest Robert Brylewski, grający jakby cały czas na planie był najebany. No i wreszcie ekipa trochę poboczna, ale ciągle dająca czadu: Mozil, Jakubik, Możdżer (cóż za fenomenalna rola!), Bohosiewicz i wiele innych rozpoznawalnych twarzy. Smaczki, smaczusie, smaczusieńki.

Ale oddzielny akapit należy się też ostatniemu epizodowi w filmie. Spokojnie - spoilerował nie będę. Wspomnę jedynie, że jest to ostateczne podsumowanie satyry ze współczesnego szołbizu, opierające się trochę na pewnych prostych schematach, ale dostarczone w pakiecie cholernie rozweselającym. I psuje całość tylko jedna rzecz - ostateczne zakończenie "Polskiego gówna". To jedyny element, którego wartość dobrze oddaje tytuł filmu. Bo ending "Polskiego gówna" jest po prostu gówniany. Totalnie z dupy, nietrzymający się kupy i oderwany od reszty fabuły. Ja tego nie kupuję - sorry, Tymon.

Cała reszta "Polskiego gówna" sprawiła mi jednak niesamowitą satysfakcję i naprawdę porządną porcję beki. Dlatego też, jeśli czujecie, że jest to klimat dla Was - po prostu MUSICIE tę produkcję obejrzeć. W innym wypadku trzymajcie się od tego filmu jak najdalej. To nie jest rzecz dla Was, nie z myślą o Was została stworzona. Bo jak ten twór obejrzycie bez posiadania pewnej konkretnej zajawki, to będziecie potem lamentować na forach, że "Polskie gówno" to chuj, a nie dobry film.

A wtedy to jebał Was pies.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Jupiter: Intronizacja


"Jupiter: Intronizacja" to chyba jedna z nielicznych produkcji filmowych, której tytuł w wersji polskiej brzmi bardziej skomplikowanie od oryginału, czyli "Jupiter Ascending". Gdy słowo "ascending" (w różnych formach) można jeszcze gdzieś tam spotkać w anglojęzycznych tekstach, tak - przyznam szczerze - z "intronizacją" nie spotkałem się nigdy wcześniej. Jakkolwiek samo znaczenie tego wyrazu jest niesamowicie oczywiste, tak samo jego istnienie w jakiś sposób mnie zaskoczyło.

I tym właśnie dla mnie "Jupiter: Intronizacja" przez długi czas było - filmem o dziwacznym tytule. Potem dowiedziałem się, że za produkcją tą stoi słynne rodzeństwo Wachowskich, co zaintrygowało mnie jeszcze bardziej. Kiedyś bracia, dziś brat i siostra (z powodu zmiany płci przez połowę duetu) to twórcy, których kojarzy chyba zdecydowana większość osób z mojego pokolenia. No bo któż nie widział tak kultowego filmu jak "Matrix"?

Przygody Neo chyba jednak na zawsze pozostaną opus magnum rodzeństwa Wachowskich. I to ze zdecydowanym nastawieniem na część pierwszą. Pierwszemu "Matriksowi" udało się zdobyć naprawdę niezłe oceny - pozostałe dwie części zostały już jednak uznane kolejno za średniaka i totalną kupę. Dalej nie było lepiej. Wachowscy przygotowali scenariusz dla średniej (według krytyków, mi się podobała) adaptacji komiksu "V jak Vendetta", potem stworzyli koszmarek pod tytułem "Speed Racer", a w 2012 zostali ponownie zmiażdżeni przez recenzentów przy okazji ekranizacji epopei Davida Mitchella, czyli "Atlasu chmur". 

Nic nie zapowiadało tego, że "Jupiter: Intronizacja" wyciągnie "The Wachowskis" z dziury, którą wykopali sobie wspólnie z recenzentami. Gdy piszę te słowa, najnowszy film rodziców Neo ma na Metacritic średnią ocen 40/100. To istna tragedia. Zdecydowana większość recenzji mówiła: "odpuść sobie ten film". Ja jednak postanowiłem na przekór wszystkim pójść do kina. Zasiąść w fotelu, wynudzić się na śmierć i zgnoić ten tytuł tak jak wszyscy inni. 

Plan nie wypalił - ten film bowiem nie jest wcale aż tak okropny. Przynajmniej dla mnie. Choć ponarzekać nań mimo wszystko muszę..


Jeśli sobie chwilę pogooglujecie, to w odmętach sieci znajdziecie alternatywne plakaty promujące "Jupiter: Intronizację". Niektóre z nich są naprawdę świetne i miło by było zobaczyć je rozwieszone na mieście. Oficjalny plakat jest jednak dla tego filmu idealny. Wycieka z niego tak niesamowita ilość patetycznego kiczu, że ona wręcz od tego tytułu odpycha - zarazem jednak świetnie pokazując jego charakter.

Caine Wise (w tej roli ulubieniec niewiast - Channing Tatum), kosmiczny łowca, przybywa na Ziemię, by odnaleźć dla swojego zleceniodawcy, dziedzica ważnego rogu, pewną tajemniczą kobietę. Okazuje się nią być Jupiter Jones (tu z kolei coś dla panów - Mila Kunis), która spędza dni na sprzątaniu mieszkań bogatych Amerykanów. Co więcej - szef Caine'a nie jest jedynym Bardzo Ważnym Kolesiem z Kosmosu, który ma swoje plany co do niepozornej Ziemianki. 

Czas wprowadzić Was w odpowiedni klimat, czytaj - wytłumaczyć, o co w ogóle w tym filmie chodzi. Mamy Ziemię XXI wieku. Jeździmy sobie samochodami, czasem do kogoś postrzelamy, ale zwykle po prostu oglądamy TV z nachosami pod ręką. W kosmosie - którego ludzie nie znają - są natomiast statki kosmiczne, podróże czasoprzestrzenne i tego typu stuff. A tuż obok tych rzeczy znajdują się budowle rodem z filmów fantasy, w których żyje arystokracja ubrana w piękne suknie i mająca do ochrony rycerzy odzianych z zbroje. 

Czasem zdarzy się, że dorzuci tu ktoś jakiś klimat przywołujący na myśl cybernetyczne miasto rewolucji przemysłowej. Albo połączenie Gwiazdy Śmierci z Cytadelą z "Mass Effect". Albo jeszcze jakieś inne cholerstwo. Serio - w tym filmie jest totalnie WSZYSTKO.

Channing Tatum śmiga na latających wrotkach. Za sterami jednego ze statków zasiada człowieko-słoń z trąbą. Pewnego Bardzo Ważnego Kolesia pilnują jaszczuroludzie. Inny ma pod opieką typowych kosmitów rodem z Roswell. Jest też coś na wzór robotów-gejów i Sean Bean bardzo przypominający Maxa Martiniego w "Pacific Rim". No i rzecz od lat konieczna w filmach science-fiction - domek na totalnym odludziu, otoczony przez hektary pola. Nikogo chyba nie zaskoczę, gdy dodam, że ultraważnym elementem całości jest miłość. Hej - czy mówiłem już, że w tym filmie jest dosłownie WSZYSTKO?


Jeśli jeszcze nie zaczęliście wymiotować - ten film jest dla Was. "Jupiter" zdaje się być swoistym hołdem Wachowskich dla space oper czy filmów sci-fi w ogóle. Stworzyli świat, w którym umieścili elementy z chyba każdego możliwego tworu o kosmitach i odległych planetach. Serio - cokolwiek byście nie pomyśleli, to prawdopodobnie zaraz w jakiejś formie pojawi się na ekranie. 

Czy to dobrze? Nie do końca. Kraina Wachowskich ma potencjał do napisania o niej pierdyliarda książek i nagrania kilku różnych seriali. A tymczasem ta piękna kraina, w której miesza się całe spektrum światów, została sprowadzona do kiczowatej opowiastki o miłości. I choć w tym wymieszaniu różnych światów kicz mnie w jakiś sposób urzekł, tak kosmiczne namiętności od Wachowskich nie mają w sobie choćby grama uroku.

Na dodatek "Jupiter" ma całkiem sporo wydłużonych scen, które w pewnym momencie zwyczajnie nużą. To w ogóle dziwna sprawa, bo chciałoby się, by tego typu space opera trwała nawet i trzy godziny, ale Wachowscy skutecznie uświadamiają nas, że w przypadku ich twórczości nawet i 125 minut może być czasem zbyt długim. Wkurzają też niektóre z tych nawiązań do wszelkich innych filmów sci-fi. Choćby wspomniany domek w samym środku pola. Ile to już filmów widzieliśmy z tego typu motywem? "Looper", "Na skraju jutra", któreś "Transformersy", "Interstellar" - i dużo, dużo więcej. A to nie jedyny motyw, który zamiast przywoływać nostalgiczny uśmiech, jedynie dodatkowo denerwuje.


I choć mnóstwo tu dobroci, mogącej spodobać się każdemu, jak efekty wizualne czy soundtrack, te najważniejsze minusy naprawdę sporo umniejszają "Jupiterowi". Czy warto więc nowy film Wachowskich obejrzeć? To zależy od naszego spojrzenia na to całe wymieszanie światów i koncepcji, niejednokrotnie spotęgowane przez celowy (jak mi się wydaje) kicz. Ten cały patos, aktorzy stojący na baczność, karykaturalnie (choć fantastycznie!) zagrana postać głównego czarnego charakteru, w którego postać wcielił się Eddie Redmayne, czyli niedawny Stephen Hawking z "Teorii wszystkiego". Cała ta gama kiczowatości przez niektórych może być uznana za uroczą, przez innych natomiast za kompletnie niestrawną. Ja na szczęście zaliczam się do tej pierwszej grupy.

"Juptier: Intronizacja" to niewątpliwie zmarnowany potencjał. Ale - moim zdaniem - na pewno nie aż tak, jak próbuje to wykazać wielu recenzentów. Choć ja ich za to nie winię - twór Wachowskich jest niesamowicie specyficzny i spodoba się na pewno tylko konkretnej grupie ludzi. Nikt go nie uzna za wybitny czy nawet za bardzo dobry. Ale ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć: "Jupiter" jest nie najgorszy. Ma w sobie masę dziwactw, które mnie do siebie przyciągają. 

Jeśli jesteś na to przygotowany - możesz obejrzeć. Jeśli nie - trzymaj się od tego filmu z daleka. Zdecydowanie nie jest to twór tak uniwersalny jak "Matrix".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #13

Uczniowie i studenci zostali podsumowani. Oceny za pierwszy semestr szkolny pojawiły się w elektronicznym dzienniku, a odpowiednie wyniki egzaminów wylądowały w indeksach czy USOS-ie. Kończący się najkrótszy miesiąc roku i zbliżający się marzec zapowiadają nie tylko nadejście wiosny, ale i jeszcze jedną istotną rzecz - powrót na szkolne oraz uczelniane korytarze. Z tej okazji, dla tych którzy chcą się ostro wziąć do pracy oraz dla tych, co do czerwca mają zamiar się relaksować - dawka dobrej muzyki. Dla fanów chillowania przy książkach, fanatyków podręczników i... ludzi, którzy po prostu lubią posłuchać dobrej muzyki.

I zaprawdę powiadam Wam - choć przy tytule dzisiejszego odcinka "5 płyt" widnieje przerażająca trzynastka, nie będzie to na pewno żaden pechowy epizod tej serii. Znów bowiem dostarczam Wam porcję naprawdę dobrych dźwięków z wielu różnych światów. Jest spokojna elektronika, jest mój ukochany jazz i jest również coś, co nie do końca łatwo gatunkowo określić.

Enjoy & get inspired!

Wojtek Mazolewski Quintet - "Polka"

Na sam początek płyta, do której ostatnio wracam bardzo często. I wcale nie dlatego, że jeden z kawałków na niej zatytułowany został "Kraków"! Mazolewski wraca bowiem do naszych słuchawek w świetnym stylu, innym od tego znanego z Pink Freud, trochę jakby spokojniejszym. To piękny jazz, w którym czuć nutkę podróży i relaksu w najpiękniejszych miastach świata. Naprawdę nie wyobrażam sobie, by komukolwiek ten krążek nie przypadł do gustu. Jest aż tak świetny! A całość można przesłuchać choćby na Spotify.

Przykładowe utwory:
Yosi Horikawa - "Vapor"

Dwa lata temu Yosi Horikawa odwiedził katowicki festiwal Tauron, gdzie przedstawił między innymi właśnie swój debiutancki album "Vapor". Dziś muzykę tego Japończyka mam przyjemność zaprezentować Wam na MajkOnMajk. Jego charakterystyczne kompozycje są zasadniczo mocno inspirowane muzyką elektroniczną, wyjątkowo ważną rolę zdają się jednak w nich spełniać różnorodne instrumenty perkusyjne. Przy odpowiednim skupieniu ta feeria bębnów potrafi wprowadzić w hipnotyczny trans, świetnie pasujący do czytania czy nauki. Album Horikawy przesłuchacie na przykład na jego Bandcampie, YouTube lub Spotify.

Przykładowe utwory:


Rompante - "We Don't Really Care EP"


Mieliśmy mniej typową elektronikę, teraz czas więc na tę trochę bardziej klasyczną. Rompante to house'owy producent wprost z Portugalii, który mniej więcej rok temu wypuścił swój ostatni dłuższy materiał - epkę "We Don't Really Care". Choć zawiera ona raptem cztery utwory, kawałki te zdecydowanie nie należą do najkrótszych, ich długość waha się bowiem między siedmioma a dziewięcioma minutami. Muzyka to natomiast po prostu w miarę spokojny deep house, który puszczony po cichu sprawdzi się jako klimatyzator do czytania czy nauki, a po podgłoszeniu nada się na jakąś bardziej chillową część imprezy. EP możecie sprawdzić choćby za pośrednictwem Spotify.

Przykładowe utwory:
- "F Game"
Daniel Lanois - "Belladonna"

Daniel Lanois znany jest chyba w szczególności ze swej współpracy z zespołem U2, nad którego albumami czuwa. Od czasu do czasu uda mu się jednak wydać również jakiś własny, solowy materiał. Dla przykładu - w 2008 roku na rynku pojawiła się jego "Belladonna". To dość nietypowy krążek, na którym artysta w wyjątkowy sposób eksperymentuje szczególnie z wykorzystaniem gitary. Obok niej pojawiają się tu jednak inne elementy, takie jak pianino czy chór. Dzięki temu powstał zdecydowanie wart przesłuchania album, mający mocno specyficzny klimat. Możecie sprawdzić go między innymi na Spotify.

Przykładowe utwory:
Duke Ellington - "Archive '57-'60"

Zaczęliśmy jazzem, jazzem więc tym razem również skończymy. Innym jednak, bo zdecydowanie bardziej klasycznym. Ellington to ewidentnie jeden z moich ulubionych jazzmanów, "Archive '57-'60" jest natomiast świetną kompilacją jego niekoniecznie najbardziej znanych kawałków, na której znajdziemy między innymi takie perełki jak uwielbiane przeze mnie "The Star-Crossed Lovers". Gdy piszę te słowa, z jakichś powodów około połowa płyty została usunięta ze Spotify, ale każdy z brakujących kawałków można spokojnie odnaleźć na innych kompilacjach twórczości Ellingtona.

Przykładowe utwory:
- "Lady Mac"

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze: