Ostatnie życzenie, czyli pierwsze przygody wiedźmina Geralta


Na początku sierpnia wpadłem na tydzień do Krakowa, w celu załatwienia paru spraw przed kolejnym rokiem akademickim. Jako że zostawiłem tam moją konsolę, miałem przed sobą wreszcie, po ponad miesiącu czekania, możliwość dalszego pogrania w najnowszego "Wiedźmina". I wiecie co? Zachwyciłem się tym tytułem jeszcze bardziej.

Moje uwielbienie dla wirtualnych przygód Geralta z Rivii było tak wielkie, że smutno mi się robiło na wizję odcięcia się od nich na kolejny miesiąc. Dlatego też postanowiłem działać i WRESZCIE przeczytać oryginalną, książkową wiedźmińską sagę. I oto, po jakichś dwóch dniach czytania, klecę wreszcie recenzję pierwszego tomu słynnego tworu Sapkowskiego.

Oto opowieść o tym, jak ponad dwudziestoletnie historie wypadają w oczach grzesznika, który rozpoczął swoją wiedźmińską przygodę od gier.


"Ostatnie życzenie" często uznawane jest po prostu za zbiór opowiadań, przez co część osób patrzy na niego przed lekturą z pewną niepewnością. Podobnie miałem ja, zdecydowanie wolę bowiem spójne, dłuższe historie niż odrębne, krótsze teksty. Na szczęście - dane mi było się podczas czytania pozytywnie zaskoczyć. "Ostatnie życzenie" ślęczy bowiem gdzieś pomiędzy klasyczną powieścią, a zbiorem opowiadań. Nazwanie tych wiedźmińskich przygód "powieścią szkatułkową" brzmi jak całkiem dobre wyjście.

"Ostatnie życzenie" jest zbiorem sześciu dłuższych opowiadań, połączonych w jedną linię fabularną przez siódmą historię, której kolejne etapy poznajemy pomiędzy wspomnianymi już, większymi opowieściami. Jedynie na pozór wydaje się, że to zwyczajne, typowe przygody Geralta z Rivii, wiedźmina, czyli swoistego łowcy potworów. 

Schemat pierwszych trzech czy czterech opowiadań jest bowiem łudząco podobny. Wiedźmin przybywa do jakiegoś miejsca, odnajduje zlecenie na potwora, szuka na niego sposobu, a wreszcie zabiera się do wykonania swego zadania. To satysfakcjonujące, wciągające opowieści, które jednak uruchamiają w głowie czytelnika pewną niepewność. Czy tak będzie cały czas? Czy każda kolejna historia będzie do siebie tak zasadniczo podobna?


Otóż nie! Jak się okazuje, ostatecznie schemat walki z potworami zostaje może nie tyle całkowicie zburzony, co lekko "wygięty", stawiając na opowiadanie o czymś innym niż kolejne maltretowanie potworów. To w "Ostatnim życzeniu" poznajemy historię początków przyjaźni Geralta z zabawnym trubadurem Jaskrem czy poznania przez wiedźmina Yennefer, czarodziejki, która skradła serce naszemu dzielnemu białowłosemu. To tutaj Sapkowski podrzuca także pierwszy raz wątek konfliktu ludzi z elfami, czyli bardzo klasycznego wątku w literaturze fantasy.

Jak wypadło moje zetknięcie z książką po tym, jak zakochałem się w grze? Cóż - u Sapkowskiego jest... zdecydowanie mniej przekleństw. Może to się potem zmienia, nie wiem, ale po tym, co dzieje się w "Dzikim Gonie" byłym przekonany, że to idealne rzucanie mięsem jest symbolem literatury Sapkowskiego. W tym przypadku się pomyliłem, ale kunszt pisarski widać tu gdzie indziej - w naśladowaniu mowy prostych ludzi sprzed wielu, wielu lat. Fantastycznie czyta się ten wiejski, pospolity żargon, dodający niesamowitego, słowiańskiego smaczku. Język to jedna z najbardziej oryginalnych cech "Wiedźmina", ogromnie wyróżniających go w świecie fantasy.

Okładki włoskiego oraz amerykańskiego tłumaczenia "Ostatniego życzenia".
Czy jest się do czego przyczepić? Tak. Sapkowskiemu udaje się uciec ostatecznie z tego schematu opowieści o zabijaniu kolejnych potworów, ale potyka się przy innej rzeczy. Prędkość w jakiej rozwija się przyjaźń Geralta z Jaskrem i jego miłość do Yennefer okazuje się być bowiem bardziej nieprawdopodobna niż istnienie dziwacznych potworów, z jakimi walczyć musi Geralt. Przejście z wzajemnej obcości do totalnej bliskości u Sapkowskiego jest niczym pstryknięcie palcem. Na szczęście - na tym kończy się sfera grymasów podczas czytania "Ostatniego życzenia".

Historie Sapkowskiego bowiem przede wszystkim wciągają i rozwijają się w odpowiednim tempie. Książka nie jest długa, do połknięcia w jeden dzień, przeznaczony na średnio intensywne czytanie, ale sprawia kupę frajdy i satysfakcji. Chciałbym już teraz sięgnąć po kolejny tom wiedźmińskiej sagi, ale postanowiłem się na razie z tym wstrzymać. W końcu na Kindle'u czeka cała masa innych książek, które czekają na moją uwagę... Na dodatek wylądowałem wczoraj znów w Krakowie, więc konsola i "Dziki Gon" zdążyły już pójść w ruch. A przecież "co za dużo, to niezdrowo" - nawet w przypadku "Wiedźmina".

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika na samej górze postu powstała na bazie obrazka z serwisu DeviantArt.

0 komentarze:

The Weeknd - najlepsze teksty po polsku (+18)


Powinniśmy się szczerze cieszyć, że naszym podstawowym językiem, jaki znamy od narodzin, nie jest angielski. Dzięki temu o wiele łatwiej i przyjemniej przychodzi nam słuchanie tekstów amerykańskich raperów czy niektórych wokalistów, które w rzeczywistości są... dość głupie. Gdyby nawinął/zaśpiewał je ktoś z Polski, toczylibyśmy się ze śmiechu po ziemi. W muzyce zza Oceanu jednak często zupełnie bezrefleksyjnie to akceptujemy.

The Weeknd to zdecydowanie jeden z moich ulubionych wykonawców, jacy pojawili się w muzyce w ostatnich latach. Za co pokochałem jego twórczość i tysiące innych ludzi? Za wyjątkowy, senno-narkotykowy klimat, przeplatany ciągłym śpiewaniem o zaliczaniu kolejnych panienek, łykaniu kolejnych piguł i wypijaniu kolejnych butelek drogich alkoholi. Miałem okazję pisać do kilku miejsc teksty o Ablu Tesfaye i zawsze powtarzałem tam jeden, bardzo istotny dla mnie frazes: "to człowiek, który potrafi sprawić, że <<fuck>> brzmi piękniej od niejednego <<love>".

Nie można jednakże przejść obojętnie obok tego, jak bez muzyki i wokalu Abla brzmią niektóre z jego wersów. Tym bardziej, gdy przetłumaczy się je na język polski. A jako że w ostatni piątek mieliśmy premierę nowego albumu Weeknda, postanowiłem przygotować dla Was takie luźne zestawienie paru najbardziej absurdalnych tekstów Abla w polskiej wersji językowej. 

Przygotujcie się na kupę śmiechu i na to, że już prawdopodobnie nigdy nie spojrzycie tak samo na twórczość pana z dziwną fryzurą.


Zaczynamy od nowej płyty i singla "Often". Oryginalny wers to: "Baby, I can make that pussy rain. Often".


Okej, przyznaję, tu trochę zmieniłem, co by po polsku brzmiało śmieszniej i bardziej się rymowało. W rzeczywistości powinno być "gówno w rodzaju Eddy'ego Murphy'ego" i raczej "ruchamy twarze" niż "ruchamy się twarzami".

Oryginał to: "Eddie Murphy shit, yeah we trade places. Rehearse lines to them and then we fuck faces".


"Glass Table Girls". Oryginał: "She give me sex in a handbag. I get her wetter than a wet nap".


Zwrotka Abla w remiksie "Or Nah" Ty Dolla $igna to chyba najbardziej hardkorowy tekst w karierze naszego dzielnego śpiewaka. Dlatego też wybrałem z niego aż dwa teksty. Pierwszy z nich widzicie powyżej. Oryginał to: "Can you lick the tip then throat the dick or nah? Can you let me stretch that pussy out or nah?".


Czysta poezja. Oryginał: "Pussy so good, had to save that shit for later. Took her to the kitchen, fucked her right there on the table".


"Kiss Land". Oryginał: "When I got on stage, she swore I was six feet tall. But when she put it in her mouth she can't seem to reach my (ball, ball, ball)".


Takimi wersami zarzucał Abel w oficjalnym remiksie "Drunk in Love", hitu od Beyonce. A tuż po nich, pojawiał się kolejny fantastyczny tekst...

Oryginał powyższego brzmi natomiast: "Don't take my number, don't want your number. I'll call you back if that head right baby".


Oryginał: "I won't love you, I can't love you. Unless that pussy got some super powers".


Abel potwierdza w "The Party & The After Party", że mamy dzwonią zawsze w najmniej odpowiednich momentach. Oryginał: "Ringtone on silent and if she stops then I might get violent. No calls worth stopping, so mama please stop calling".


Poetycki Abel w jednym ze swoich najlepszych kawałków - "The Morning". Oryginał: "From the morning to the evening complaints from the tenants. Got the walls kicking like they six months pregnant".


Kryptonit to fikcyjny pierwiastek związany z... Supermanem. Teraz wersy z "Birthday Suit", nagranego jeszcze w czasach młodości Abla, powinny stać się dla wielu jaśniejsze. Oryginał: "Kryptonite in my pants, so her head go super".

Najpiękniejsze jest jednak to, że Abel sam idealnie podsumowuje swoją twórczość w swoim ostatnim singlu, "Tell Your Friends":


I choć niektóre teksty rzeczywiście osobno brzmią absurdalnie, my i tak będziemy uwielbiać te kawałki. Bo nikt inny nie potrafi sprawić, że "fuck" brzmi piękniej od niejednego "love".

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Wada ukryta - kryminał na haju


Na polskiego dystrybutora "Wady ukrytej" będę obrażony jeszcze długo. Najpierw miała być premiera kinowa na początku roku, potem skrupulatnie ją przesuwano coraz dalej i dalej. Wreszcie "Inherent Vice" zupełnie znikło z wszelkich rozpisek. Większość chętnych posiliła się więc ostatecznie internetem i po prostu nielegalnie pobrała film. 

Dystrybutor wreszcie postanowił się jednak łaskawie zlitować nad tymi, którzy ciągle wierzyli w premierę "Wady ukrytej" nad Wisłą. O pojawieniu się nowego tworu Paula Thomasa Andersona w kinach nie było jednak sensu już nawet marzyć. W okolicach początku wakacji "Inherent Vice" pojawiło się jednak na DVD i Blu-ray.

Ciągle jednak, brak premiery choćby w kinach studyjnych to naprawdę kiepski żart. Jestem więc ciągle obrażony - nawet, jeśli "Wada ukryta" okazała się być ostatecznie nie aż tak genialna, jak przypuszczałem.


Do Larry'ego "Doca" Sportello, wiecznie zjaranego prywatnego detektywa, przychodzi pewnej nocy jego była dziewczyna. Co należy zaznaczyć - przychodzi ze sprawą dość nietypową. Prosi bowiem Doca, by zbadał sprawę jej nowego faceta, wybitnie prosperującego dewelopera, który może wkrótce stać się ofiarą spisku ze strony jego żony oraz jej kochanka. Detektyw zabiera się do pracy, gdy tylko dowiaduje się, że zarówno jego ex-dziewczyna, jak i wspomniany przedsiębiorca, nagle zupełnie zniknęli.

Jest jedna bardzo ważna rzecz, którą musicie zapamiętać przed zabraniem się za seans "Inherent Vice". Tego filmu nie należy oglądać jako wybitnie sensownego ciągu przyczynowo-skutkowego. Jasne, wszystko zaczyna się dość normalnie - jest sprawa do rozwikłania, bohater zdaje się uważnie stąpać w stronę kolejnych śladów. Zastanawiamy się, jak rozwiąże się zadana detektywowi sprawa. Dla własnego komfortu porzućcie jednak czym prędzej to myślenie rodem z zalewających rynek literacki kryminałów.

W pewnym momencie kulminacja różnych, wziętych zupełnie (jak się wydaje) znikąd wątków zaczyna bowiem przypominać przygotowaną bez ładu i składu wystawę obrazów w muzeum. Tu ktoś wrzucił dzieło z renesansu, obok niego wisi surrealistyczne dziwadło, a jeszcze dalej dorzucono zdjęcia malowidła naściennego z czasów prehistorycznych. Większość scen w filmie jest od pewnego momentu tak totalnie nie do przewidzenia, że nie do końca jesteśmy pewni, czy powinniśmy się z tego cieszyć, czy też rozkminiać: "Hej! Chyba ktoś tu przesadził z absurdem!".


Porzućcie więc logikę i skupiajcie się po prostu na czerpaniu funu z oglądania "Inherent Vice". To film, który - jak chyba żaden inny - namawia nas, by dosłownie "łapać chwilę". Możesz próbować łączyć to wszystko w logiczną całość i podczas seansu rozrysowywać sobie połączenia między kolejnymi wątkami. Jest jednak całkiem spora szansa, że i tak w swym upiornym trudzie polegniesz. Siądź więc wygodnie w fotelu i oglądaj każdy kolejny wątek w "Inherent Vice" jako osobny, godny oddzielnego rozważenia twór.

Daj się potrzymać w napięciu. Daj się wciągnąć w każdy z przypominających kryminał wątków. Daj się rozbawić przez wyjątkowy humor, stojący blisko tego uwielbianego przez fanów Tarantino. Żart jest tu jednak trochę inny, bo niezmieniający całego filmu w komedię. Dowcipy są tu raczej jak wąż, który co jakiś czas ukąsi nas, swoją ofiarę, doprowadzając ją do szybkiego, intensywnego śmiechu.

No i wreszcie - daj się zachwycić grą aktorską. No bo jak można nie zachwycać się Joaquinem Phoenixem, który ponownie pokazał, że żadna pierwszoplanowa rola nie jest dla niego zbyt trudna. Czy to mówimy o nerdowatym wąsaczu z "Her", zgorzkniałym profesorze filozofii z nowego Allena, czy wreszcie non stop jarającym blanty detektywem z najdziwniejszym zarostem w kinematografii od dawna.


Owszem, ten cały fabularny ambaras czasem mimo wszystko wkurzy i wprowadzi na twarz widza grymas niepewności. Mimo wszystko uważam, że w "Inherent Vice" upchano po prostu za dużo wszystkiego. Mógłbym napisać: "ten film powinien być książką". Ale hej - on nią jest, bo "Wada ukryta" to ekranizacja powieści dziwacznego pisarza, Thomasa Pynchona. I ponoć Andersonowi udało się dość mocno odwzorować szaleństwo, jakie panuje w literackim oryginale "Inherent Vice".

Dla mnie jednak ten cały miszmasz to trochę za dużo, by ogłaszać "Wadę ukrytą" filmem genialnym. Nie mogę mimo tego zaprzeczyć, że ta produkcja okazała się dla mnie ostatecznie po prostu... fajna. Nie każdemu się spodoba - mi na szczęście udało się załapać pomiędzy głosicieli kinematograficznego geniuszu, a tych znudzonych i zawiedzionych "Inherent Vice". Warto samemu sprawdzić, do której kategorii my się zaliczymy.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Ballers - pieniądze, alkohol i American football


Dwayne Johnson w roli głównej, klimat ciągłych imprez, alkoholu, narkotyków i pięknych panienek, banger od Drake'a w czołówce i wreszcie - opieka HBO nad całym projektem. Czy to się mogło nie udać? Cóż - mogło. Ja jednak od początku wiedziałem, że "Ballers", jeden z najnowszych seriali ze stajni HBO, spodoba mi się praktycznie od razu. I smażyłbym się w piekle, gdybym teraz skłamał, iż jest inaczej.

"Ballers", po polsku "Gracze", to w założeniach serial o amerykańskich futbolistach. Tych kolesi biegających z dziwną, jajowatą piłką w ręku, nie facetów grających w "soccer". Dla przeciętnego Polaka nie brzmi to przesadnie interesująco, prawda? Dobrze więc, że parę osób w naszym kraju jednak postanowiło sprawdzić, o co chodzi z "Ballers". 

Bo "Gracze" okazują się serialem, dla którego amerykański futbol jest jedynie tłem, przyjemną otoczką, mogącą przyciągnąć do ekranów tłumy Amerykanów. Po paru małych zmianach, fabułę "Ballers" można by spokojnie zaadaptować na potrzeby jakiegokolwiek innego popularnego sportu, włączając w to także i naszą piłkę nożną. Bo serial HBO jest w rzeczywistości opowieścią o tym, jak wygląda życie gwiazd sportu poza boiskiem. Czego więc się spodziewać? Przypomnę fragment pierwszego zdania tego postu: "klimat ciągłych imprez, alkoholu, narkotyków i pięknych panienek". 


Niesamowite w "Graczach" jest to, że wiele osób mogłoby o nim spokojnie powiedzieć... "serial idealny". Nie, ja bym tak go mimo wszystko nie nazwał, ale trudno zaprzeczyć, iż wiele jego elementów jest naprawdę perfekcyjnie oszlifowanych.

Pierwszy sezon "Ballers" ma raptem dziesięć odcinków, każdy po pół godziny. Głównych wątków jest maksymalnie trzy albo cztery, twórcy nie bawią się przesadnie w żadne dodatkowe historie. Dzięki temu każdy półgodzinny odcinek wypełniony jest nieustającymi, ciekawymi scenami, bez przerw na cokolwiek niepotrzebnego. Nie ma tu jakichkolwiek zapchajdziur, a wszystko robione jest tak, by idealnie zmieścić się w czasie. I to się twórcom udaje. Mało który serial przemyka tak szybko przed oczami i jest tak równy, od pierwszego do ostatniego odcinka sezonu.

Spencer Strasmore, czyli Dwayne Johnson, to główny bohater całego serialu, choć grę w futbolu amerykańskim ma już za sobą. Teraz zajmuje się finansami pozostałych na boisku graczy, starając się zdobyć jak najwięcej mocnych kontraktów dla swojej firmy. Pracuje w duecie z jedynym białym głównym bohaterem, a do tego dochodzą jeszcze wątki dwóch kumpli Strasmore'a - jednego ciągle grającego, choć nieustannie wpadającego w kłopoty i drugiego, emerytowanego, który całe dnie przesiaduje na kanapie.

Kilkuwątkowa fabuła powoduje, że serial nie tylko jest ciągle interesujący i zaskakujący. Jednym z największym atutów "Ballers", nie pozwalającym widzowi oderwać się od ekranu, jest bowiem humor. I to wiecie, często taki humor z odpalonym caps lockiem. Zabawnych sytuacji jest od groma, przez co ostatecznie "Ballers" przypomina trochę taki sitcom 2.0. Bo trochę dłuższy, ładniejszy i (jak się wydaje) z większym budżetem.


Dlaczego mimo tych wszystkich pochwał dla "Ballers", nie nazwałbym tego serialu "ideałem"? Bo jednak czegoś mu do tego ideału brakuje. "Gracze" często cholernie bawią, wciągają i trzymają przez te pół godziny w zaciekawieniu. Ale nie mają niczego takiego naprawdę "WOW". Nie miałem problemu, by obejrzeć kolejny odcinek tego show kilka dni po jego premierze, nie wyczekiwałem na kolejne epizody niczym na Świętego Graala seriali. Gdy jednak już zasiadłem przed ekranem - bawiłem się naprawdę przednio.

To bardzo dobry, luźny i krótki serial. Idealny na lato albo na dłuższy weekend. Dający multum radochy, nawet gdy ogląda się go po kiepskim dniu. Ale nie oczekujcie po nim zbawcy świata i Waszego nowego ulubionego telewizyjnego show. Obejrzeć jednak zdecydowanie warto. Wielu powiedziałoby nawet - trzeba.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

1 komentarze:

Może nie urodziliśmy się za wcześnie


Jakiś czas temu przyszła mi do głowy pewna myśl: wszyscy rodzimy się za wcześnie. A przynajmniej ci z nas, którzy są marzycielami, którzy od dzieciństwa z wybałuszonymi oczami wpatrywali się w relacje z podróży kosmicznych i zaczytywali się w opowieściach science-fiction. W jakimkolwiek czasie byśmy się nie urodzili, zawsze to będzie za wcześnie.

Pewnie, wiele starszych osób powie: "zobaczcie na to, co macie teraz! My właśnie o tym wszystkim marzyliśmy w dzieciństwie!". Rzeczywiście - mamy więcej, lepiej, wygodniej. Ale my tak samo z wytęsknieniem będziemy patrzeć na pokolenia za kilkanaście/kilkadziesiąt lat. Oni będą mieli coś, co w naszym dzieciństwie było jedynie światem science-fiction. 

I miałem nawet napisać taki post. Jego tytuł miał brzmieć dokładnie: "Urodziliśmy się za wcześnie". Ale potem, po krótkiej chwili, moja pewność na chwilę się ulotniła.


"Google to już nie Google" - zagrzmiały wszystkie ważne portale w sieci. Jedna z największych firm świata ogłosiła, że zmienia nazwę, pozostawiając marce Google jedynie część swoich zadań. "G is for Google". Cała reszta, obejmująca między innymi słynną przeglądarkę, to od niedawna Alphabet.

Dlaczego piszę o tym w dzisiejszym poście? Bo Alphabet to nie wyłącznie prosta zmiana nazwy. To postawienie wreszcie naprawdę odważnego kroku w stronę, w którą Google już od jakiegoś czasu zmierzało, choć niewiele się o tym mówiło. Czym więc Alphabet będzie się zajmował w szerszej perspektywie? Już nie tyle internetem, co wręcz ZMIENIANIEM ŚWIATA.

Co to znaczy? Czy aby na pewno nie są to puste słowa? Cóż, moim zdaniem - nie. Już na początku tego roku pojawiły się w sieci wieści, które poruszyły wielu ludzi. Google Ventures, czyli oddział firmy zajmujący się inwestowaniem w takie firmy jak Uber ("taksówki", które wchodzą od jakiegoś czasu do Polski) czy V-Vehicle (ekologiczne auta), postanowił zainteresować się zupełnie nowym segmentem rynku - wydłużaniem życia ludzkiego. Pojawiły się wtedy charakterystyczne słowa Billa Marrisa, szefa Google Ventures: "Jeśli spytasz mnie dziś, czy możliwe jest życie przez 500 lat, odpowiedź brzmi: tak".*

Robi wrażenie, prawda? A nieśmiertelność czy też dążenie do niej, jest podawane jako jeden z priorytetowych celów Alphabet.


Ciągle jednak nie byłem jeszcze do końca przekonany co do tego, czy aby nie narodziłem się zbyt wcześnie. Czy aby na pewno nie umrę zanim świat zmieni się na taki, o jakim dane jest nam obecnie czytać w powieściach sci-fi. I potem znów zdarzył się cudowny przypadek. Zacząłem czytać książkę: "Tomorrowland: Our Journey from Science Fiction to Science Fact" (w wolnym przekładzie - "Kraina jutra: Nasza podróż od science-fiction do naukowej rzeczywistości"). 

Tytuł tej publikacji mówi wiele. To opowieść o tym, jak wiele rzeczy rodem z powieści science-fiction znajduje się już teraz w naszym świecie. Może jeszcze nie zawsze na wyciągnięcie ręki, ale z perspektywą tego, że pewne ważne wynalazki, rzeczywiście zmieniające świat, trafią na sklepowe półki w naprawdę stosunkowo krótkim czasie.


Tematy, jakie przewijają się w książce Stevena Kotlera są naprawdę różnorodne. Są opowieści o "gadżetach", pokroju latających samochodów czy "kosmicznych nurkowań", w rodzaju tego, jaki wykonał Felix Baumgartner. Są rzeczy, które wielu osobom przywrócą normalne funkcjonowanie, np. pozwolą niewidomym widzieć, Wreszcie - jest cała masa opowieści o tym, jak prawdopodobnie zmieni się świat w przeciągu najbliższych lat. Są tu nie tylko przemyślenia i badania dotyczące energii nuklearnej, ale także przyszłego przeniesienia przemysłu wydobywczego na...  astereoidy.

Najbardziej "poruszająca" jest chyba jednak ostatnia część książki, czyli "The Future Uncertain" ("Przyszłość niepewna"). To ten dział skrywa najbardziej kontrowersyjne elementy dzisiejszej rzeczywistości, które wypuszczone z kontroli ludzi mogłyby zmienić świat jeszcze szybciej. Medycyna oparta na psychotropach (i to mocnych, a nie marihuanie), kwestia in-vitro czy wreszcie wydłużanie życia oparte na sterydach. To ostatnie jest chyba najbardziej niesamowite - "Tomorrowland" stawia sprawę zupełnie inaczej niż największe media i jeszcze bardziej uzmysławia, jak bardzo telewizyjni "eksperci" potrafią wprowadzić w nasze umysły jedyne słuszne wytłumaczenie jakiejś ważnej sprawy.

Czy Nowy Jork przyszłości z serialu "Futurama" jest bliżej niż nam się wydaje?
Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, ile jest prawdy w tym, co pisze Kotler. Parę rzeczy sprawdziłem samodzielnie i tezy dziennikarza stają się mieć podstawy w rzeczywistości. Brakuje jednak tej książce jednego - przypisów. Nie wiadomo tak naprawdę, skąd pewne informacje czerpie Kotler, czy nie są one jedynie efektem jego wyobraźni. 

Poza tym "Tomorrowland" jest jednak czymś, co można by nazwać "niesamowitą podróżą". Podróżą w przyszłość, która w rzeczywistości zdaje się być już teraźniejszością. Daje nadzieję, inspiruje, wyciąga z nas tych niewinnych marzycieli z dzieciństwa, którym niestraszne jakiekolwiek przeszkody. 

Alphabet i książka Kotlera w raptem tydzień zmieniły moje postrzeganie świata. Po raz pierwszy zacząłem wierzyć, że może jednak nie urodziłem się za wcześnie. Że może uda mi się na własne oczy ujrzeć świat, który do tej pory znajdował się jedynie w mojej sferze marzeń. Nie wiem tego na pewno, ale mam nadzieję - większą niż kiedykolwiek wcześniej. I choć "nadzieja złudną jest", będę się jej trzymał kurczowo, do samego końca. 



* Więcej informacji na temat poszukiwania nieśmiertelności przez Google Ventures znajdziecie choćby TUTAJ.

Książka "Tomorrowland: Our Journey from Science Fiction to Science Fact" do kupienia na Amazonie, także jako e-book - KLIK.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika u góry postu powstała na bazie zdjęcia autorstwa Michaela Hulla.

2 komentarze:

Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie


Ostatni weekend przyniósł bodaj jedną z najbardziej wyczekiwanych premier serialowych tego roku - "Fear The Walking Dead", czyli spin-off słynnego "The Walking Dead", którego kolejny, szósty już sezon, zadebiutuje z kolei 11 października. Na razie fani serii mogą jednak cieszyć się zupełnie nową historią, rozpoczynającą się w początkach epidemii umarlaków. Cieszy się także stacja AMC, gdzie emitowany jest serial - premierowy odcinek świeżego show okazał się być najlepszym debiutem w historii telewizji kablowych. 10,1 mln widzów - to robi wrażenie, prawda?

Jednocześnie jednak, niejednemu do głowy podczas oglądania "Fear The Walking Dead" przyszła zapewne jeszcze jedna rzecz: choć o TWD mówi się "ten serial o zombiakach", w rzeczywistości... wcale nie jest to przecież opowieść o zombie!

W świecie wykreowanym przez Roberta Kirkmana "to słowo na Z" pojawia się niezwykle rzadko. W serialu nie użyto go chyba nigdy, a przez komiks i gry od Telltale Games przewinęło się raptem kilka razy. Zamiast tego używa się całej masy innych określeń, z których najpopularniejszym jest zdecydowanie "walker", po polsku tłumaczony często jako "szwendacz".


Dlaczego tak się dzieje? Oczywiście, Robert Kirkman, czyli ojciec "The Walking Dead", nie przeszedł obok tego pytania fanów obojętnie. Już niedługo po starcie serialu dobitnie tłumaczył on, że świat TWD nie jest tą krainą, w jakiej my żyjemy. To coś w rodzaju "świata równoległego" - niby podobnego, acz różniącego się pewnymi elementami. W krainie Ricka Grimesa i spółki nie istnieje przełomowy film "Noc żywych trupów" George'a Romero, który na stałe wprowadził zombie do naszej popkultury, nie ma też wszystkich innych tego typu tworów.

Z jednej strony - pomysł ten jest dobry. Przynajmniej w założeniach. Bohaterowie "The Walking Dead" postawieni są w zupełnie nowej sytuacji, bowiem nie słyszeli nigdy o czymś choćby przypominającym zombie. Popkultura nie nauczyła ich, że każde ugryzienie nieumarłego jest śmiertelne, a by zabić tego niby-człowieka, należy jak najszybciej strzelić mu w głowę. Muszą uczyć się nowego świata i nowych zasad, o jakich nigdy nie słyszeli.

Z drugiej jednak strony - pomysł ten kuleje. Już sam fakt, że w świecie "The Walking Dead" ostatecznie pojawia się słowo "zombie" (rzadko, bo rzadko, ale jednak), zaprzecza trochę założeniu, iż nagle cała Ameryka zapomniała o podstawowych zasadach, jakich nauczyła nas popkultura o nieumarłych. A jeśli byście mieli okazję spytać: "okej, ale gdzie pojawia się jakaś wzmianka o zombie w TWD?", to natknąłem się właśnie na świetnie wypatrzone przez fanów niedociągnięcie scenarzystów.

W jednym z odcinków serialu, gdy Ten Azjatycki Ziomek rozmawia z Tą Swoją Dupeczką Z Farmy, pojawia się nawiązanie do gry "Portal". Co to ma wspólnego z zombie? Cóż - akcja "Portalu" dzieje się w tym samym uniwersum, co seria gier "Half-Life", gdzie z kolei istnieją zombie, nazywane oficjalnie "headcrab zombie". Czyli, pomimo rzekomego "świata równoległego", w rzeczywistości w uniwersum TWD istnieje popkultura mówiąca o zombie. Cały misterny plan Kirkmana zawaliła ta jedna scena.


Nawet jednak, gdyby nic takiego nie miało miejsca - koncepcja "świata równoległego" w kontekście TWD wydaje się... trochę kiepska. "Zombie" powinno być niczym "smok". Jest wiele nazw fantastycznych potworów, które przewijają się przez całe multum różnych uniwersów, tworzonych przez zupełnie różnych autorów. Martin mógłby dać Daenerys smoki, które nazwałby jakoś inaczej - tylko po co? Nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, by smokowi próbowano nadać inną nazwę. Za to w świecie zombiakowym dzieje się to nagminnie. Twórcy różnych filmów i książek próbują cały zcas wymyślać zupełnie nowe nazwy.

Tylko właściwie po co? Przecież większość ludzi i tak nie ma ochoty mówić o żadnych "szwendaczach". Dla nas to są (i już pewnie na zawsze będą) po prostu zombie.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Mistrzostwa Świata Pokémon istnieją!


Ta informacja nie zmieni Waszego życia. Ale, kto wie, może zwyczajnie poprawi Wam humor czy po prostu "zrobi dzień". Bo przecież nie codziennie dowiadujesz się, że naprawdę istnieje coś takiego jak Mistrzostwa Świata Pokémon.

Dzisiejsza historia nie rozpoczyna się jednak od razu wielkim okrzykiem radości. Całe mnóstwo internautów o istnieniu Mistrzostw dowiedziało się bowiem dopiero przedwczoraj, gdy do sieci trafiła pewna niepasująca na pozór zupełnie do tematu informacja. Oto bowiem bostońska policja aresztowała dwójkę mężczyzn w wieku 18 i 27 lat, znajdując przy okazji w ich mieszkaniu sporo nielegalnej broni, w tym shotguna czy karabin AK-15. Zatrzymanie miało miejsce na odbywających się w ubiegły weekend Mistrzostwach Świata Pokémon w Bostonie. Dlaczego jednak w ogóle do tegoż aresztowania doszło?

Otóż na niedługo przed imprezą obaj mężczyźni zamieszczali w internecie swoje groźby skierowane do uczestników Mistrzostw. Spodziewano się przejścia od gróźb do czynów, toteż policja prewencyjnie zajęła się sprawą. Jak się okazuje po znalezieniu broni u zatrzymanych - aresztowanie rzeczywiście się opłaciło. Internautów bardziej niż sprawa ewentualnej masakry zainteresowało jednak coś innego...

Szybko w sieci zaczęły pojawiać się komentarze w rodzaju: "czy tylko mnie bardziej dziwi w tym newsie to, że istnieje coś takiego jak Mistrzostwa Świata Pokemon?". Lajki pod tego typu tekstami się sypały, a całe mnóstwo ludzi z uznaniem kiwało głowami, śmiejąc się pod nosem. Rzeczywiście - nikt tu nikogo nie oszukuje. Mistrzostwa Świata Pokémon rzeczywiście istnieją i odbywają się corocznie już od ponad dziesięciu lat!


Oczywiście, nikt na nich nie rzuca Pokéballami, z których wylatują maskotki śmiesznych potworków, stających następnie w szranki. Od roku 2004 Mistrzostwa zbierają najlepszych na świecie graczy w karciankę z Pokémonami, będącą za czasów mojego dzieciństwa popularną także w Polsce. Pewnie niejeden z Czytelników bloga pamięta starter decki i opakowania z losowo dobranymi kilkoma kartami, dostępne między innymi w Empikach. Dziś nad Wisłą Pokémon TCG (skrót od Trading Card Game) jest już rzeczą raczej zapomnianą, ale na świecie ciągle karcianka ta ma wielu fanów. 

Mistrzostwa Świata Pokémon od 2009 roku zaczęły jednak przyglądać się również grom wideo. Od tegoż czasu, poza walkami karciankowymi, na Mistrzostwach odbywają się także boje wirtualne, rozgrywane na przenośnych konsolach Nintendo. Także w ostatni weekend miały miejsce e-sportowe zmagania - tym razem w grach "Pokémon Omega Ruby" i "Pokémon Alpha Sapphire", czyli odświeżonych wersjach gier pochodzących jeszcze z czasów Game Boya.


Ciągle to jednak mistrzostwa w karciance są tymi bardziej prestiżowymi. Każdy Mistrz Świata Pokémon TCG otrzymuje nagrodę w wysokości 25 tysięcy dolarów. Mistrz Świata w wirtualnych "Pokémonach" musi się natomiast zadowolić "raptem" 10 tysiącami zielonych. Na zaproszenie na Mistrzostwa trzeba sobie jednak zasłużyć. "Karciankowcy" mogą wykazać się na całej serii eventów, wliczając w to mistrzostwa pojedynczych miast, regionów czy całego państwa. Choć Mistrzostwa Świata zawsze odbywają się w Stanach Zjednoczonych i to ten kraj ma największą liczbę reprezentantów, w zmaganiach uczestniczą także zawodnicy z takich krajów jak Niemcy, Włochy, Hiszpania, RPA czy - oczywiście - Japonia, czyli miejsce narodzin Pokémonów.

Na koniec natomiast ciekawostka dla tych, którzy na napisach końcowych filmów czy gier szukają zawsze polskich nazwisk. Jedną z najważniejszych postaci w karciankowym świecie Pokémon jest bowiem niejaki Jason Klaczynski. Jest on jedynym do tej pory graczem, któremu udało się kilkukrotnie zdobyć tytuł Mistrza Świata Pokémon TCG. Jason na swoim facebookowym fanpage'u przyznał kiedyś, że jego nazwisko nie jest przypadkowe i rzeczywiście ma on polskie korzenie.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

WebShows - czyli jak robić JuTuby


Przyznaję - długo zwlekałem z zakupieniem i przeczytaniem "WebShows", czyli książki Krzysztofa Gonciarza o tworzeniu internetowego wideo. Co trochę dziwne jest dla mnie samego, bo jako jakiś tam "twórca internetowy", czułem się w pewien sposób zobowiązany do sprawdzenia takiej pozycji. Pewnie, nie siedzę w YouTubie (jeszcze!), ale pewne zasady rządzące się jego światkiem znać po prostu warto. Nawet, jeśli nie jest się vlogerem, a bardziej tradycyjnym blogerem.

Gdy więc wreszcie już udało mi się dorwać "WebShows", zabrałem się do czytania stosunkowo szybko. Przyznaję - miałem dość wysokie wymagania co do tej książki. Czy udało się je spełnić? Cóż - nie do końca. Ale od razu warto zaznaczyć, że i tak jest całkiem nieźle.


Przede wszystkim warto zaznaczyć, że "WebShows" wydane zostało w roku 2012. To niby nie tak dawno temu, prawda? A jednak - w świecie internetowym robi to sporą różnicę. W ciągu tych trzech lat zmieniło się naprawdę dużo w polskim YouTubie, tę rewolucję trzeba będzie już więc zbadać na własną ręku, po skończeniu lektury.

Z drugiej jednak strony, to wszystko nadaje już teraz "WebShows" pewnych walorów... historycznych. Tak, wiem, to mocne słowo, ale w tym przypadku naprawdę się nadaje. Anno Domini 2012 to zupełnie inny YouTube. Bez dzisiejszych idolów nastolatek, bez pędzania w (moim zdaniem) coraz większą głupotę. Oto w pewnym sensie opowieść o tym, jak powstawali dzisiejsi swoiści "guru" webshowowej społeczności. Ci, którzy będą wskazywali dobrą drogę, którą - niestety - nie wszyscy podążą.

Co jednak z głównym walorem tej książki? Czy ona rzeczywiście "nauczy Cię robić filmiki w internecie", jak wielu mogłoby pomyśleć? Cóż - trochę tak, trochę nie.


Całość podzielona została na trzy większe działy: "Być prezenterem", "Być producentem" oraz "Być redaktorem". Pierwsza i ostatnia zawierają w sobie rzeczy, które praktycznie w ogóle mnie nie zaskakiwały. To informacje, które na bieżąco przyswaja sobie jakikolwiek twórca internetowy. Ba, myślę, że nawet nie trzeba być takowym, by wiele z podanych w tych działach rzeczy przyjąć za oczywistość, jakiej byliśmy pewni.

Rozumiem jednak, że taki materiał również musiał się znaleźć w książce, która ma być zasadniczo czymś w rodzaju "poradnika tworzenia filmików w internecie". Dużą porcję wiedzy znajdą tu ci naprawdę początkujący, którzy zainspirowani słynnymi YouTuberami będą chcieli stworzyć własny kanał na YouTube. Im starszy i bardziej doświadczony w internecie jesteś, tym mniej ciekawych rzeczy tu znajdziesz.

Dlatego też dla mnie zdecydowanie najbardziej interesującym był dział "Być producentem". To bowiem jest funkcja, która pojawia się w sieci właściwie wyłącznie przy tworzeniu wideo. Ta część "WebShows" pełna jest więc wielu o wiele bardziej szczegółowych i konkretnych rad dla przyszłych YouTuberów, dotyczących całego procesu przygotowywania i montowania swojego programu. To porcja dość specjalistycznej wiedzy, chociaż podana w bardzo przystępny sposób. Tutaj rzeczywiście udało się Gonciarzowi odpowiedzieć na kilka trapiących mnie od jakiegoś czasu pytań.

Źródło: Flickr.com
"WebShows" można więc uznać za solidny poradnik dla osób, którym choćby przez sekundę przebiegło przez głowę, że robienie filmików w internecie musi być fajne. Co prawda brakuje trochę tej pozycji takiego elementu inspirującego czytelnika, by po przeczytaniu książki od razu rzucić się do nagrywania swojego programu, ale można to autorowi wybaczyć. "WebShows" robi, to co ma robić - przekazuje wiedzę na temat internetowego wideo. Im bardziej jesteś początkujący w temacie, tym więcej ciekawych informacji ta pozycja ci przyniesie. 

Radziłbym jednak jak najszybciej zabrać się za czytanie tej książki. Tak jak już wspomniałem - internet ewoluuje bardzo szybko i nie tyle pewne rzeczy napisane w "WebShows" mogą przestać się liczyć, co po prostu pojawi się coraz więcej nowych rad, które warto by do takiej pozycji dopisać. Jest jednak i tu pewien problem - książka Gonciarza jest ciągle jedyną liczącą się tego typu pozycją na rynku polskim. Minęły trzy lata, a ciągle nikt inny nie postanowił napisać podobnej pozycji, opierając się na bardziej aktualnym środowisku.*

Dlaczego? Bo YouTube to mimo wszystko coś w sporym stopniu innego od blogosfery, o której pojawia się z każdym rokiem coraz więcej książek. Na YT składa się cała masa młodych ludzi, pędzących wyłącznie do przodu, z duchem czasu. Miejsca na tradycjonalizm tu po prostu nie ma. Zamiast książek są więc kilkuminutowe filmiki o tym, jak to jest być YouTuberem. I choć to ostatnie również jest rzeczą dobrą, tak trudno (moim zdaniem) porównywać wartość takich materiałów do porządnej, przygotowanej przez specjalistę w swojej dziedzinie książki. A szczerze mówiąc, nie widzę nikogo innego poza Gonciarzem, kto mógłby taką rzecz o YT napisać.

* Jeśli się mylę i jednak istnieje jakaś książka tego typu - dajcie znać, chętnie ją przeczytam.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika na samej górze postu powstała na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com

1 komentarze:

Najlepszy rapowy koncert, na jakim byłem


Tegoroczny letni okres festiwalowy możemy już chyba uznać za zakończony. Powiedzieć, że w jego czasie polscy fani amerykańskiego rapu mieli sporą radochę, to powiedzieć zbyt mało. Polskę w przeciągu raptem trzech miesięcy odwiedziła bowiem bardzo pokaźna grupa zagranicznych gwiazd hip-hopowych, poczynając od Drake'a, przez A$AP Rocky'ego i Kendricka Lamara, na Tylerze czy Big Seanie kończąc.

Miałem okazję być na koncertach pierwszej trójki z wymienionych wyżej artystów. Żaden jednak nie okazał się być tym najlepszym, o którym dziś chciałbym napisać.

Dlaczego nie? Cóż - Drake przygotował totalnie przebojowe show, które jednak raziło sztucznością (co chwilę powtarzane zdania w rodzaju "POLSKA! JESTEŚCIE NAJLEPSI!") i prezentacją większości kawałków za pomocą raptem jednej zwrotki i refrenu. Kendrick wypadł lepiej niż dwa lata temu na Open'erze, ale w dużej mierze zasługa tkwi tu w polskich, mainstreamowych słuchaczach, którzy wreszcie zakochali się w hip-hopowym królu nowego pokolenia i rzeczywiście bawili się na koncercie. A Rocky? Na nim się, szczerze mówiąc, po prostu zawiodłem. Ogromny chaos w setliście i wrzucanie wszystkich możliwych pomysłów do jednego show moim zdaniem się totalnie nie sprawdziło.

Kto więc okazał się być mistrzem rapowych koncertów? Gdzie spędziłem najlepsze hip-hopowe chwile swojego życia? Zdecydowanie na katowickim show Run The Jewels.


Już sami fani amerykańskiego duetu zapowiadali, że będzie to świetny koncert. Gdziekolwiek nie obejrzałeś się ostatniego dnia OFF Festivalu, tam widziałeś kogoś w koszulce RTJ. Trudno mi to w jakikolwiek sposób potwierdzić konkretnymi danymi, ale wydaje mi się, że show Run The Jewels przyciągnęło największą ilość prawdziwych fanów, znających teksty, a nie przybyłych na show z przypadku. I chyba nikt z nich nie odważyłby się powiedzieć, że przybyli do Katowic na darmo.

Stuprocentową pewność, iż właśnie rozpoczyna się najlepsze rapowe show Twojego życia, masz już podczas samego jego intro. Killer Mike i El-P wychodzą na scenę, gdy w tle wygrywa "We Are The Champions" i - co najważniejsze - uśmiechają się. Szczerzą się do tłumu i zachęcają do jeszcze większych owacji z jego strony. A tłum szaleje niczym nastolatki na widok swojego idola, chociaż RTJ na scenie nie mają zamiaru gwiazdorzyć.

Oczywiście - każdy koncert musi być przygotowany według jakiegoś planu, wielokrotnie już ogrywanego. Ale Run The Jewels udaje się obrócić schemat w dobrą zabawę. Nie tylko dla tłumu, ale i dla siebie samych. Killer Mike zdecydowanie należy do "sporawych" ludzi, a mimo to wyskakuje na środek sceny i zaczyna tańczyć, machając całym swym ciałem z uśmiechem na twarzy. El-P mu wtóruje, zachęcając tłum do aplauzu dla swojego kumpla.


Jest też parę przerw na monologi ze strony RTJ, swoistą odezwę do tłumu. Każdego, kto choć trochę kojarzy duet, nie powinno dziwić to, że w pewnym momencie zaczynają mówić oni o problemach Afroamerykanów czy niesprawiedliwości na świecie. Czy jest to trochę populistyczne? Niby tak, ale jest coś takiego, iż z ust Run The Jewels wypada to o wiele bardziej autentycznie niż u wielu innych artystów. Odnoszą się do tego, co kilkadziesiąt minut wcześniej, na tej samej scenie, o zmienianiu świata mówiła Patti Smith. Oddają hołd zmarłemu dzień wcześniej Seanowi Price'owi. Starają się wykorzystać chociaż te parę minut, by powiedzieć do tłumu coś sensownego, co może zapadnie im w pamięć. Prosto, ale mocno - tak, by wpasowało się w klimat koncertu i nikt nie poczuł się przytłoczony właśnie takim typowym "populizmem", jaki często jest szerzony na niektórych hip-hopowych show.

To wszystko jednak tylko dodaje smaczku do wybrzmiewającej z głośników energetycznej muzyki, do której aż chce się skakać. A Run The Jewels sami podkreślają, że to nie będzie koncert, jaki robi wiele gwiazd. Pół żartem, pół serio przed jednym z kawałków mówią, by osoby w białych butach lepiej odeszły daleko od sceny i by nikt nie próbował nagrywać tego koncertu na telefon. Dlaczego? Bo zaraz duet chce zrobić taki rozpierdol, że białe sneakersy staną się na zawsze czarne, a telefony upadną pod nogi tłumu. I mają rację. Za cholerę nie odważyłbym się wyciągnąć komórki, gdy bawi się tłum na Run The Jewels. To chyba najpiękniejsze podsumowanie tego, dlaczego koncert RTJ to najlepsze rapowe show, na jakim byłem.


Mike i El-P nie mówili, że Polska ma najlepszy tłum na świecie. Ale niejednokrotnie podkreślali: "you're fuckin amazing". I gdy widzisz, że słowa te padają nie z ust zachowującej kamienną twarz gwiazdy, tylko towarzyszą im szczere uśmiechy artystów na scenie, to rzeczywiście w to wierzysz. Że nie tylko należysz do tego zajebistego tłumu, ale i swoją zabawą sprawiasz radochę Twoim ulubieńcom, którzy właśnie przed Tobą grają.

Tak samo wierzysz w kilkukrotnie powtórzone: "musimy wrócić do Polski". Więc gdy już RTJ rzeczywiście wróci nad Wisłę, naprawdę TRZEBA tam być.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Nieracjonalny mężczyzna - czyli Woody Allen vs Dostojewski


Sierpień bez nowego filmu Woody'ego Allena w polskich kinach jest jak lato bez upałów. Biorąc pod uwagę ostatnie ekscesy pogodowe nad Wisłą, powinniśmy dostać przynajmniej kilka świeżych produkcji słynnego reżysera. Niestety - pozostaje nam się cieszyć wyłącznie z jednej. Tylko czy "Nieracjonalny mężczyzna" ma w ogóle coś ciekawego do zaoferowania widzom?

Niesamowitą rzeczą u Allena jest to, że pomimo prawie osiemdziesięciu lat na karku i całej masy filmów na koncie, potrafi on cały czas utrzymać pewnego rodzaju świeżość w swoich kolejnych produkcjach. Oczywiście, pewne motywy przewijają się u niego regularnie, ale zawsze potrafi on obsypać swoje filmy garstką elementów, które wystarczająco wyróżniają je z tłumu innych. Nie inaczej mogło więc stać się w przypadku "Irrational Man".


Wszystko zaczyna się dość prosto - na uniwersytet w Braylin przybywa nowy, znany w naukowych kręgach profesor filozofii, Abe Lucas (Joaquin Phoenix). Zdołowany, wyglądający i zachowujący się tak, jakby nienawidził życia wykładowca wytwarza mimo wszystko całkiem spore zainteresowanie swoją osobą wśród uczelnianej zgrai. Spośród tłumu wybija się - a jakżeby inaczej - piękna, niewinna studentka (Emma Stone), która dzięki swemu intelektowi szybko staje się ulubienicą Lucasa. Tak, tak, dobrze myślicie - od tego dzieli nas już tylko krok do zakazanego romansu.

"Ale to już było!" - wykrzykniecie. "Gdzie ta świeżość?" - zapytacie. Odpowiadam więc: cierpliwości, Moi Drodzy.

Oto bowiem po jakimś czasie "Nieracjonalny mężczyzna" zmienia się w coś przypominające allenowską wersję "Zbrodni i kary" Dostojewskiego. Spośród rzucanych przez głównego bohatera cytatów z Kierkegaarda i całej reszty słynnych filozofów, pojawia się wreszcie w umyśle Lucasa postawa, która już w fazie planowania wyciąga go ze zdołowania. Profesor postanawia bowiem porzucić teoretyzowanie i przejść w pełni do działania - jakiekolwiek miałoby to działanie nie być. O co chodzi? Zdradzić nie mogę, bo byłoby to zbyt dużym spoilerem. Wiedzcie jedynie, że "życiowy cel" Lucasa zaskoczy niejednego z Was.


"Irrational Man" jednocześnie jest i nie jest zwyczajnym filmem z allenowskiej taśmy produkcyjnej. Dlaczego? Bo, z jednej strony, pomysł wydaje się naprawdę dobry, z drugiej jednak - dało się z niego zrobić film lepszy. Koncepcja zdaje się bowiem pozwalać wyciągnąć zdecydowanie więcej niż twór "niezły", jaki w ostateczności serwuje nam Woody.

Owszem, całość ogląda się naprawdę przyjemnie. Jest zabawnie, z charakterystycznym, zabarwionym na czarno humorem Allena. Jest lekko, choć tematyka w pewnym momencie wydaje się temu zaprzeczać. Jest w jakiś sposób inspirująco, bo niejeden widz zechce być po seansie takim Abem Lucasem, filozofem popijającym co chwilę z piersiówki, przyciągającym do siebie swą nieobecnością. Wreszcie, jest jazzowy motyw przewodni, który szybko zapada w pamięć.

Czego więc nie ma? Niczego takiego naprawdę "wow". Łatwo, lekko, przyjemnie - tylko tyle. Czy można było czegoś więcej oczekiwać od Allena? Wielu powie, że tak. Mi jednak zasadniczo wystarcza takie coroczne dostarczenie komedii do jednokrotnego obejrzenia. Może dlatego, że nie znudziłem się jeszcze Woodym, że za małego go jeszcze poznałem.


Dlatego sam tak naprawdę konkretnie przyczepić się mogę wyłącznie do jednej kwestii - postać grana przez Emmę Stone jest napisana co najwyżej średnio. W rzeczywistości okazuje się stać bardzo mocno w cieniu Joaquina Phoenixa, którego Abe Lucas jest oczkiem w głowie reżysera. Nie ma więc tak naprawdę "wielkiego duetu", który zapamiętamy na długo, a jedynie tytułowy "Nieracjonalny mężczyzna" i jego mało znacząca kochanka. Ale trzeba przyznać, że sam Phoenix jest w pewnym sensie lekiem na to niedociągnięcie w scenariuszu. Aktor okazuje się być bodaj najjaśniejszym punktem całego filmu, któremu dzielnie towarzyszy, mimo średniej postaci, piękna jak zawsze Emma.

Czy warto więc iść wybrać się do kina na nowego Allena? A jakże! Nie jest to najwyższa klasa produkcji Woody'ego, ale ciągle bardzo przyjemny, relaksujący film z nutą oryginalności. Mi to wystarcza.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Kryzys dwudziestolatka (i jak się go pozbyć)


Znajoma powiedziała mi jakiś czas temu, że przeżywa kryzys. Byłem z lekka zdziwiony, bo dziewczyna jest z tego samego rocznika co ja, więc do kryzysu wieku średniego (u kobiet też tak się na to mówi, no nie?) brakuje jej jeszcze około dwudziestu lat. A ona już teraz siedzi w czterech ścianach, czuje się okropnie i nie wie, co ze sobą zrobić.

Problem jest jeden: dziewczyna widzi swoją przyszłość w stricte szaroburych barwach. Uważa, że zupełnie nic pożytecznego nie zrobiła w swoim życiu do tej pory, nic więc nie osiągnie już w kolejnych latach. Czuje się zagubiona, zdołowana i przekonana o przeciętności swojego życia.

Wiem z doświadczenia, że jest wiele innych osób tak myślących. Dobijanych każdym kolejnym pytaniem z cyklu "co będziesz robił po studiach?", "gdzie widzisz się za 5, 10, 15 lat?". Dobijanych, bo na każde z tych pytań odpowiadają, wydając z siebie jakieś dziwne odgłosy albo spuszczając głowę w dół i dukając "nie wiem".

Źródło: Flickr.com
Jest grupa ludzi, którzy mają swoją przyszłość zaplanowaną od początku do końca. Są pewni siebie, idą ciągle od lat obraną ścieżką i nie boją się kolejnych wyzwań. Choćby nie wiem co - oni rzeczywiście mają o wiele lepszą sytuację od tych niezdecydowanych i swym niezdecydowaniem załamanych. Ale hej - i dla tych drugich nic nie jest jeszcze skreślone.

Dlaczego? Bo oni przynajmniej myślą o całej swojej sytuacji. Nie wiedzą, co będą robić ze swoim życiem w przyszłości, ale i nie traktują tego jako "oj tam, zobaczy się". Bardzo chcieliby znaleźć swój cel w życiu, odkryć swoiste "powołanie". Starają się to robić i jeśli tylko się nie poddadzą, wreszcie staną się kimś więcej niż typowymi szaroburymi ludźmi w tłumie.

Źródło: Unsplash.com
Ale mogą też się poddać. Mogą znaleźć się w tej grupie rówieśników, którzy wszystko mają gdzieś, a ich motto to krótkie "YOLO". Mają dwadzieścia parę lat, żyją z dnia na dzień, jak najbardziej luzacko tylko się da. Bez przemęczenia się, pracowania na swoją przyszłość, tworzenia podstawy pod swoje najtrudniejsze życiowe lata. Ich jedyne życiowe problemy to kac po kolejnej imprezie i konieczność wyskoczenia po świeżą paczkę fajek do sklepu kilkadziesiąt metrów od ich mieszkania.

Możesz więc wylądować w tej grupie, żyjącej z dnia na dzień, która ma gdzieś, że za paręnaście lat może przez swoje błędy młodości wylądować na głównej ulicy miasta z karteczką "zbieram na jedzenie". Dopóki jednak martwicie się swoim życiem za 5 czy 10 lat, jest spora szansa na to, iż uda Wam się napisać swoją przyszłość własnymi rękoma. 

Nie wszystko stracone, zamieńcie więc swoje użalanie się nad sobą w bardziej pozytywne myślenie i po prostu ZACZNIJCIE COŚ ROBIĆ. Pamiętajcie - pasje nie muszą wyłącznie służyć rozrywce i luzackiemu spędzaniu czasu.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika u góry postu powstała na bazie zdjęcia z serwisu Gratisography.com

15 komentarze:

Batman do dołu nogami


Myślę, że zdecydowana większość zebranych na MajkOnMajk osób kojarzy ten najbardziej klasyczny origin Batmana. Zabici rodzice, Good Guy Jim Gordon, badassowy Nietoperek walczący z całym złem tego świata - niepokonany, walący każdemu po mordzie do nieprzytomności. Co by jednak stało się, gdyby historię słynnego superbohatera trochę bardziej urealnić? Gdyby przygotować jego historię od nowa, tym razem tworząc postać o wiele bardziej wiarygodną, ludzką, prawdopodobną?

Na taki pomysł wpadł swego czasu Christopher Nolan, którego trylogia o Mrocznym Rycerzu była czymś wyjątkowym dla wszelkich opowieści o Batmanie. Ciągle jednak w filmach tych znajdowała się cała masa niesamowitości czy elementów wręcz absurdalnych. Nietoperz był już trochę bardziej prawdopodobny, ale w ostateczności i tak okazywał się być kolesiem z zupełnie nierealnego dla nas świata.


W jeszcze bardziej urealnioną historię postanowili więc Batmana zaopatrzyć autorzy komiksowi. Geoff Johns i Gary Frank przygotowali "Batman: Earth One" - początki przygód Bruce'a Wayne'a w alternatywnej wizji Gotham. W założeniach wizji o wiele bardziej realnej, zmieniającej kilka najbardziej klasycznych kanonów, a do tego... dającej Nietoperzowi dość mocno w kość.

Tym razem bardziej niż kiedykolwiek Brucem pała chęć pomszczenia śmierci swoich rodziców. To nie chęć obrony miasta nakłania go do przywdziania słynnego kostiumu, ale właśnie poszukiwanie zleceniodawcy zabójstwa jego matki i ojca. Bruce dorastał pod okiem wyjątkowo twardej wersji lokaja Alfreda, który w rzeczywistości okazuje się być emerytowanym żołnierzem. Skojarzyło się Wam to z Alfredem z serialu "Gotham" (więcej o nim TUTAJ)? Idziecie więc dobrym tropem.


"Ziemia Jeden" dostaje jeszcze parę innych mniej lub bardziej nietypowych zmian w scenariuszu. Jim Gordon i jego partner Harvey Bullock zdają się wręcz wymieniać tu swoimi klasycznymi rolami, a do tego zaskakującą rolę otrzymuje w "Earth One" Pingwin. Sam Batman przystępuję zresztą do swej krucjaty także w dość nietypowej formie - nie ma tu jego wielkiej Jaskini, Batmobilu czy tony słynnych gadżetów. Wayne staje do walki w bardziej partyzanckiej formie niż kiedykolwiek wcześniej.

Mi takie zmiany się spodobały, podobnie zresztą jak cały główny wątek w "Earth One" Ponarzekać mogę co najwyżej na kilka niedopowiedzeń i pozostawienie paru kwestii niewyjaśnionych. Wkurza także pojawiający się w paru momentach miszmasz czasowy, wrzucający nas co chwilę w zupełnie różne miejsca i okresy życia Bruce'a. W filmie mogłoby to się sprawdzić dobrze, na kartach komiksu - niekoniecznie.


Zasadniczo jednak jestem w stosunku do "Ziemi Jeden" zdecydowanie na tak i bardzo podoba mi się takie przewrócenie Batmana do dołu nogami (bo pamiętajcie, że nietoperze standardowo egzystują do góry nogami!). Te kilka zmian w kanonie robi swoje i zdecydowanie czuć, że postać Bruce'a Wayne'a jest tu bardziej realna niż w innych opowieściach o nim. Ciągle trudno raczej uwierzyć, by ktoś taki mógł rzeczywiście istnieć, ale Batman z "Earth One" wydaje się być o wiele bardziej ludzki niż superbohaterski.

Sporo smaku robi też parę ostatnich kadrów w komiksie, zapowiadających w pewnym sensie to, co zobaczymy w jego kolejnej odsłonie. Jakie role otrzymają w alternatywnej rzeczywistości takie postaci, jak Riddler czy Batgirl? Ja już nie mogę się doczekać, by poznać odpowiedź na to pytanie. Miejmy nadzieje, że druga część "Earth One", która w Stanach zadebiutowała jakieś trzy miesiące temu, pojawi się w Polsce jak najszybciej.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

1 komentarze:

Zdelegalizować blogerki modowe!


Zrobiła się ostatnio w Polsce wyjątkowa moda na coaching. Modnie ubrani kolesie wychodzą na środek sceny i zaczynają wygłaszać wielce "inspirujące" monologi, które mają ZMIENIĆ TWOJE ŻYCIE. Przyznam szczerze, że trend ten mnie smuci, a jednocześnie całkiem mocno bawi.

Tych wszelkich "trenerów mentalnych" szanuję. Za umiejętności pociągania za sobą tłumów i robienia ludzi w konia. Co jednak z ich fanami? Cóż - dla mnie są oni porównywalni do fanatyków religijnych. Podążają ślepo za swoimi liderami, chłoną ich każde słowo jak mannę z nieba i wierzą, że wysłuchanie dwugodzinnego wykładu, na który wstęp kosztuje 500 złotych, jest gwarancją sukcesu.

Uśmiechnąłem się więc pod nosem, gdy ostatnio natrafiłem na fanpage "Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty". Już miałem go lajknąć, już przesuwałem kursor myszki w odpowiednie miejsce, gdy nagle moje oko zawiesiło się na opisie tej strony. Ten natomiast brzmi:

Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty. Coachów i trenerów wysłać na resocjalizacje i do prawdziwej pracy.

Całkiem zabawne, przynajmniej według mnie. Poza jedną rzeczą - użyciem określenia "prawdziwa praca". Nawet, jeśli zostało to użyte w czysto humorystycznym kontekście, mam na ten zlepek słów ogromną alergię. Dlaczego?


Tu właśnie przechodzimy do kwestii z tytułu, czyli "Co osiągnęły blogerki modowe?". Przykład szafiarek jest tu wręcz idealny, bowiem w związku z tym zawodem wiąże się chyba największa ilość komentarzy w rodzaju "TO NIE JEST PRAWDZIWA PRACA!!!". Pytanie brzmi - co taką w ogóle jest?

Dla wielu - wyłącznie praca fizyczna. Układanie kostki brukowej, stawianie domów, ciężka harówa w polu. Oto jedyna forma pracy, jaką akceptuje pewna część społeczeństwa. Ale nie tylko oni wyśmiewają blogerki modowe. Podobnie robi wielu dwudziestoparolatków zaszczutych w boksach wielkich korporacji. Albo jeszcze lepiej - blogerów. Tych bardziej ambitnych, piszących, trzymających się z dala od (TFU!) mainstreamu. Oni też nazywają bycie szafiarką "nieprawdziwą pracą". Zabawne jest to tym bardziej, że ci od pracy fizycznej podobnie nazwaliby ślęczenie godzinami przed kompem i pisanie kolejnych tekstów czy wyrabianie kolejnych deadline'ów w korpo.

Źródło: Flickr.com
Czym jest więc "prawdziwa praca"? Cóż - po prostu zajęciem, za które otrzymuje się pieniądze. Blogerki modowe zarabiają natomiast często o wiele, wiele więcej niż ci śmiejący się z nich czy wręcz gardzący nimi. Gdybyśmy więc mieli opracować skalę "prawdziwości pracy" na podstawie zarobków, to tym hejtującym szafiarki byłoby tym razem nie do śmiechu.

Można więc nie przepadać za coachami, blogerkami modowymi czy kogo tam sobie jeszcze ciekawego znajdziecie. Ale jednego robić już nie warto - nazywać ich zajęcia "nieprawdziwą pracą". Bo po głębszym przemyśleniu sprawy może się okazać, że wyśmiewani przez nas ludzie mają głowę na karku bardziej niż my. Bo doszli w życiu dalej niż my. A że przy okazji wykorzystując ludzi i ich słabości? Cóż - kto choć raz tak nie zrobił, niech pierwszy rzuci kamień. 

Cała sytuacja przypomina zresztą trochę poszukiwania ideału "prawdziwego mężczyzny". O tym jednak poczytacie już TUTAJ.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika na samej górze postu powstała na bazie zdjęcia z serwisu Gratisography.com

2 komentarze: