Psychoza

W ubiegłym tygodniu pisałem o tajemniczej książce, którą postanowiłem kupić. Okazał się nią "Alfred Hitchcock: Nieznana historia Psychozy". Na początku miałem delikatne zdziwienie na twarzy, jednak po chwili się ucieszyłem. To bowiem dobry powód, by wreszcie obejrzeć "Psychozę", a potem film na podstawie wspomnianej książki. Zacząłem więc od przyjrzenia się klasyce thrillerów. I choć to film sprzed kilkudziesięciu lat, nie omieszkam go skomentować.

Marion Crane (Janet Leigh) postanawia uciec ze skradzionymi swojemu szefowi pieniędzmi. Pragnie udać się do swojego ukochanego Sama (John Gavin), by rozpocząć z nim nowe życie. Ten jednak mieszka daleko od niej. Po kilku drogowych przygodach Marion dociera do motelu niejakiego Normana Batesa (Anthony Perkins). Motel ten leży daleko od głównej drogi, dlatego jest rzadko odwiedzany. Obok niego znajduje się dom Normana oraz jego matki. Tej drugiej nie podoba się do końca nazbyt miłe zachowanie syna wobec nowego gościa motelowego. W tym momencie zaczyna się główna historia filmu.

Trzeba przyznać Hitchcockowi, że zwrotami akcji w tym filmie zaskoczył. Spoilerować nie mam zamiaru, ale ten kto już "Psychozę" oglądał, na pewno podzieli moje zdanie. W kwestii nowatorskiego podejścia do scenariusza, film ten zrobiłby furorę również i dziś. Oczywiście duża w tym zasługa książkowego pierwowzoru, ale o tym trochę już przy recenzji "Nieznanej historii Psychozy".

Jeśli chodzi o aktorstwo, to cóż, większość z występujących w filmie reprezentuje raczej standardowy dla tamtych czasów poziom. Czyli średni. Nikt z drugoplanowych postaci mnie swą grą nie zachwycił. Oczywiście wyjątkowe brawa należą się dla Anthony'ego Perkinsa, który zdecydowanie wyróżnia się na tle innych aktorów. Mam ochotę obejrzeć kolejne części "Psychozy" (już nie od Hitchcocka) tylko dla niego.

Słynny reżyser, pomimo popularyzacji filmów kolorowych, przy swym dziele postawił na czerń i biel. I chwała mu za to, bo szczerze mówiąc, nie mogę sobie wyobrazić nowoczesnej "Psychozy" z zachowaniem tego świetnego klimatu. Jedynie "kolorystyka" z "Twin Peaks" majaczy mi jako ewentualne zastępstwo dla klasyki. I mówię to z perspektywy osoby, która lubi jak najbardziej nowoczesne sposoby nagrywania.

Cieszę się z - tak naprawdę przypadkowego - zakupu książki o "Psychozie". To ona bowiem namówiła mnie do obejrzenia klasyku od Hitchcocka. Teraz wiem, że każdy, kto powiedziałby mi wcześniej, iż zgrzeszyłem nie oglądając tej produkcji, miałby rację. Na szczęście teraz pokuta została odprawiona i mogę śmiało zabierać się za czytanie "Nieznanej historii Psychozy". A potem obejrzeć film na jej podstawie. Obie recenzje na blogu już wkrótce!

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

1 komentarze:

Szukając kosmicznego Kontaktu - Solaris

O zakupie i przymierzeniu się do czytania "Solaris" pisałem w jednym ze styczniowych postów. Już wtedy zwróciłem uwagę, że mój brak wiedzy na temat twórczości Lema sam uznałem za karygodny, dlatego dorwanie wreszcie którejś z jego książek, było dla mnie koniecznością. Padło na "Solaris" bo to jedna z najsłynniejszych (jeśli nie najsłynniejsza) powieść rodzimego prekursora science-fiction. W ubiegły weekend całość wreszcie skończyłem i mogę ją tutaj ocenić.

Motorem napędowym powieści jest "mieszkaniec" tytułowej planety Solaris. To tajemniczy ocean, zajmujący prawie całą jej powierzchnię, wykazujący jednak własną inteligencję. Ludzkość pragnie Kontaktu z obcą cywilizacją, w tym przypadku bardzo nietypową. Tym samym na Solaris wybudowana zostaje baza, na którą w książce przybywa niejaki Kelvin, naukowiec mający sprawdzić co u załogi. Podczas pobytu na stacji bohater przekonuje się o nietypowych zjawiskach mających ostatnio na niej miejsce. Zaczynają one dotykać również jego samego.

Dzieło Lema łączy w sobie wiele różnych podejść do literatury. Pod płaszcz science-fiction zostaje wrzucona szczypta powieści sensacyjnej, trochę badań nad psychologią bohaterów, filozofowanie oraz swoiste popularnonaukowe opisy planety Solaris. To właśnie za nie należą się w szczególności pokłony dla autora. Stworzył on w jednej, niedługiej książce, potężną bazę wiedzy na temat fikcyjnego świata, z dokładnym opisem każdego zjawiska nań zachodzącego.

Oprócz tego ważny w powieści jest również jej aspekt filozoficzny. Lem kryje pod historią rodem z przyszłości mnóstwo przemyśleń, mających znaczenie w każdym możliwym okresie czasu. "Solaris" to powieść dwupłaszczyznowa, którą można tłumaczyć również metaforycznie, a nie jedynie skupiać się na jej sensie dosłownym. Znajdziemy tu zarówno odniesienia do przywiązania i miłości wobec drugiej osoby, zatracania się w chorobie psychicznej, jak i religii.

Ponarzekać muszę z kolei odrobinę na styl pisania Lema. Będzie to jednak krytyka bardzo subiektywna i zapewne obiektywne recenzja pokażą wam ten aspekt w zupełnie inny sposób. Mam bowiem wrażanie, że autor czasem gubi się zarzucając nas wspomnianymi popularnonaukowymi opisami i filozoficznymi przemyśleniami, by po chwili wrzucić nas w wir bardzo prostych dialogów. Nie są one złe, ale takie... zwyczajne, niczym niewyróżniające się, kontrastujące jednak z resztą elementów. Na całości zaś trzeba się mocno skupić, by nagle nie zgubić wątku. Każda myśl niezwiązana z książką może nam skutecznie poplątać fabułę. Podobna sytuacja miała miejsce choćby w przypadku "Lolity".

Po przeczytaniu "Solaris" wiem jedno - na pewno nie będzie to moja ostatnia książka Lema. Prawdopodobnie następnym razem sięgnę po "Powrót z gwiazd", więc i recenzji tej powieści możecie spodziewać się na blogu. A tym czasem kieruję was ku półkom z "Solaris", bo to książka bardzo dobra i nie poruszająca jedynie tematyki science-fiction, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Krótko i na temat - nowy kawałek Izy Lach

Miał ten post wlecieć wczoraj, coby tak przyjemnie wprowadzić w nowy tydzień. Postanowiłem jednak skrobnąć coś o tych nieszczęsnych Oscarach i tym samym "krótko i na temat" przeskoczyło na dzisiaj. Ale nic straconego! Wtorek to bowiem drugi dzień tygodnia, więc również właściwie jego początek.

Od Izy Lach jaram się właściwie tylko płytą "Krzyk". Pierwsza jej wydawnictwo było gorsze, a i angielskie próby ze Snoop Doggiem nie wychodziły tak klimatycznie. Jako że nowy singiel również miał być w międzynarodowym języku, podchodziłem do niego z dystansem. Okazało się jednak, że "The One Who Leaves" łączy w sobie coś dobrego zarówno z "Krzyku", jak i angielskich produkcji. I podoba mi się to bardzo!

Piosnka zaczyna się tak w okolicach 1:50. Klip zwyczajny, do pojedynczego obejrzenia.

0 komentarze:

And the winner is...

Zastanawiałem się, czy aby w tym roku nie obejrzeć gali Oscarów, ale w ostateczności postanowiłem jednak, że lepszym wyjściem będzie po prostu porządne wyspanie się. Zamiast czekać do 2:30 na rozdanie nagród, sprawdziłem więc jedynie wyniki z samego rana. I nie ukrywam, że zostałem trochę zaskoczony. Miałem swoich kandydatów, kilku z nich nie zawiodło, kilku zaś zostało pokaranych przez Akademię.

Wszyscy już to powiedzieli, powtórzę więc i ja - największym przegranym jest niestety "Lincoln". Niestety, bo wierzyłem w zdecydowanie więcej statuetek dla niego, aniżeli raptem dwie. Film Spielberga zgarnął nagrody jedynie za męską rolę pierwszoplanową oraz scenografię. Ta pierwsza była wręcz pewna, bo Daniel Day-Lewis w roli Abrahama Lincolna zniszczył wszystkich innych kandydatów, nie tylko biorąc pod uwagę ten rok, ale i kilka poprzednich.

Główną nagrodę zgarnęła "Operacja Argo", co w sumie po chwilowym namyśle nie dziwi mnie już tak, jak na początku. Nie był to najlepszym film z nominowanych, ale poziom prezentował - ot, był niezły. W mojej opinii nie wybijało go jednak nic poza scenariuszem (który dostarczyła historia) oraz Benem Affleckiem w głównej roli. Na pewno dużo zrobiła w tym przypadku proamerykańskość tejże produkcji.

Cieszą mnie bardzo zwyciężczynie w kategoriach stricte kobiecych. Nagrodę za pierwszoplanową rolę zdobyła Jennifer Lawrence ("Poradnik pozytywnego myślenia"), zaś za drugoplanową Anne Hathaway ("Les Miserables"). Obie raczej nie miały zbyt potężnej konkurencji w swoich kategoriach, choć przypominam, że nie oglądałem jeszcze wszystkich oscarowych produkcji.

Nie jestem do końca pewien, co do statuetki w kategorii "męska rola drugoplanowa". Z jednej strony, Christopher Waltz w "Django" zagrał genialnie, chyba nawet lepiej niż odtwórca głównego bohatera w tejże produkcji. Z drugiej jednak, dla Tommy'ego Lee Jonesa ("Lincoln") chce się bić pokłony prawie tak wielkie, jak dla Daniela Day-Lewisa. No i DiCaprio (również "Django") mógł dostać chociaż nominację...

Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym skomentować w związku z tegorocznymi Oscarami, jest oczywiście zwycięstwo "Sugar Mana", jako najlepszego, długometrażowego filmu dokumentalnego. Innych tworów z jego kategorii nie widziałem, ale ten zasługuje na statuetkę choćby sama wyjątkową historią. I genialną muzyką, a jakże.

Oprócz podlinkowanych wyżej filmów, na moim blogu możecie również przeczytać recenzje dwóch innych oscarowych produkcji. Mowa o "Miłości" Michaela Haneke (zwycięzca w kategorii "film nieanglojęzyczny") oraz "Hobbicie" (nominowany za charakteryzację, scenografię oraz efekty specjalne).

Teraz czas nadrobić oscarowe zaległości i powoli przygotowywać się do przyszłorocznego rozdania słynnych statuetek. Pewnie za rok znowu trochę ponarzekam :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Raperzy czytają #7 - Cira

W siódmym odcinku "Raperzy czytają" naszym gościem jest Cira, współtwórca składów Panorama Paru Faktów oraz Fama Familia. Swoją karierę solową rozpoczął on nielegalem "Zapracowany obibok" w roku 2005. Sześć lat później został wypuszczony jego sequel, po czym Cira dołączył do wytwórni Step Records. Miesiąc temu zawitał do sklepów kolejny album rapera, "Plastikowy kosmos", za którego produkcję odpowiada Szatt z Nocnych Nagrań. Do tej pory pojawiło się aż sześć singli promujących płytę, poczynając od "Szarego szpaceru", przez tytułowy numer z Biszem i Tetem, aż po ostatni klip do kawałka "To tu, to tu".

Teraz jednak oddajmy głos naszemu dzisiejszemu gościowi:

Wszystkim, którzy lubują się w absurdzie, irracjonalnym humorze i nurzaniu cylindrów w śmietanowym sosie, polecam "Bez piór". Ten wykwintny zbiorek humoresek wyszedł spod pióra (hm, a miało być bez piór) Woody'ego Allena. Czytałem go głównie jeżdżąc autobusami, parskając co jakiś czas śmiechem. Nie sposób jednak świrować poważnego, przykładnego pasażera, poznając dajmy na to historię mitologicznego, Wielkiego Roe:

"Wielki roe to mitologiczny stwór o głowie lwa i ciele lwa, jakkolwiek nie tego samego lwa. Podobno roe śpi przez tysiąc lat, po czym nagle staje w płomieniach, zwłaszcza jeśli palono, kiedy się zdrzemnął. Opowiadano, że Odyseusz obudził roe po sześciu setkach lat, ale zastał go apatycznego i skwaszonego, błagającego, by pozostawić go w łóżku jeszcze przez dwieście lat. Pojawienie się roe jest powszechnie uznawane za zły omen i zwykle zapowiada to głód albo wieści o koktajlowym przyjęciu"

Jeśli lubisz "Latający Cyrk", jeśli śledzisz po raz setny "Kuchnię pełną niespodzianek", to i odnajdziesz się w dowcipach Allena. Chyba, że nie przepadasz, gdy ktoś kłania się w pas sałatce z kurczakiem udając przy tym Kaisera Lupowitza.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Spoczywaj w pokoju, Bohaterze

Zacząłem ostatnio ponownie grać w "Gears of War 3". Drugi raz podchodzę do kampanii, tym razem na wyższym poziomie trudności, a dodatkowo odpalam sobie zawsze kilka meczów w multiplayerze. Robię to jako swoiste przygotowanie do nadchodzącej coraz większymi krokami, kolejnej części serii, tym razem o podtytule "Judgment". Pre-order już oczywiście złożony, teraz wróćmy jednak do sprawy "trójki".

Poniżej mogą wystąpić niedosłowne spoilery z "Girsów", tak tylko ostrzegam.

Mniej więcej pamiętałem jak wyglądała fabuła przy pierwszym podejściu, więc nic nie mogło mnie zaskoczyć w czasie rozgrywki. Wiedziałem kiedy pojawi się jakiś boss, znałem wszystkie możliwe zwroty akcji. Pamiętałem też, że jeden z bohaterów zginie. Jedna z głównych postaci już od początku serii. Pamiętałem, a mimo to posmutniałem widząc jego śmierć i tym razem.

Był to chyba najbliższy mi członek Delta Squad. Nietypowe połączenie człowieka pełnego odwagi, opanowanego i czasem prawdziwie "badassowego" z osobą okazującą w pełni swe uczucie bliskim. Nienawidzę was Epic Games. Za to, że w chwili jego śmierci, zamiast pokazać kilka scen z jego życia, w rytm żałobnej muzyczki była tylko rozpierducha i załamany Marcus. Ale ja i tak łączyłem się w bólu z resztą bohaterów. Mimo tego, że spieprzyliście scenę odejścia kogoś takiego.

Smutno mi było. Niby to tylko wirtualna postać wykreowana przez scenarzystę, ale żywiłem do niej pewnego rodzaju sympatię. W końcu bohater ten był ze mną przez kilkadziesiąt godzin grania w "Gears of War". Śmierć kogoś fikcyjnego rusza mnie wtedy, gdy byłem świadkiem jego zmagań przez dłuższy czas. Bym utożsamiał się z bohaterem potrzebuję sagi.

Pamiętam do dziś końcówkę "Halo 3". Niedobijającą przecież do końca, ale jednak melancholijną, poruszającą. W pamięci utkwiło mi też "Mass Effect". Teraz już dokładniej nie potrafię wskazać dlaczego, ale tam też było kilka scen trafiających w czułe punkty człowieczeństwa. Śmierci z gier krótkich i jednoczęściowych nie pamiętam. Nie przywiązałem się do postaci z nich. Ale członek Delta Squad z "Gears of War" pozostanie zawsze w moim growym sercu. 

Spoczywaj w pokoju, Bohaterze. Brothers to the end.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Strachy na Lachy i ich "!TO!"

Miałem w pewnym momencie swego życia okres dość ostrego katowania polskiego, tego nowszego, rocka. W różnych odmianach, od ballad, przez pop rock, aż po bardziej punkowe klimaty. Był Akurat, Farben Lehre czy Muchy. Od rzeczy pokroju Happysad i Coma jakoś trzymałem się z daleka. Najbardziej wkręciłem się chyba jednak w twórczość Grabaża, czyli zespoły Pidżama Porno i Strachy na Lachy. I choć ten pierwszy band już nie grywa, to dziś mam przyjemność zrecenzować siódmy (lub też czwarty, zależy jak liczyć) krążek jego zastępcy. Jak się prezentuje "!TO!"? Po kolei.

Przyzwyczaić się trzeba, że płyta ta, to kolejny krok dalej od dawnego, bardziej "biesiadnego", "swojskiego" klimatu Strachów. Zespół poszedł bardziej w kierunku gitarowego, energicznego grania. Zaczęło się to już na "Dodekafonii", a teraz potoczyło się to jeszcze dalej. Nie ukrywam, że najbardziej podobały mi się dwie pierwsze płyty SnL, które miały w sobie coś z klasycznej poezji śpiewanej.

Nie można też zaprzeczyć, że Grabaż częściowo porzucił poetyckie podejście do tekstów i uderzył bardziej dosadnie. Pierwsze dwa kawałki (old-schoolowy "Mokotów" i odrobinę zalatujący dawnym klimatem "Sympatyczny atrament") chyba najbardziej lirycznie przypominają dawniejsze rzeczy od Grabowskiego. "Bankrut... bankrutowi" to już jednak powolne przejście do rzeczy powiedzianych wprost. A zarazem bardzo energetyczny kawałek.


Dalej mamy "Gorsi", swoistą kontynuację "Twojej Generacji" Pidżamy Porno. Temu drugiemu kawałkowi jednak ewidentnie nie dorównuje. Sequela starego kawałka można się także doszukać w "Bloody Poland". Ot, kolejne "Żyję w kraju". I znów starsza piosnka była chyba jednak lepsza. Pomiędzy "Gorsi" i "Bloody Poland" wrzucony jest z kolei przyjemny kawałek "I Can't Get No Gratification". Tekst to swoista wypowiedź klasycznego hejtera w sieci, są ironiczne narzekania na Kazika, Gienka Loskę, czy wreszcie samego Grabaża. No i fajnie to brzmi, tak "dodekafoniowato".

Cztery ostatnie kawałki to zaś swoiste miłosne tracki. I choć nie wyróżniają się jakoś lirycznie, to wszystkie one bardzo szybko wpadają w ucho. Począwszy już od sielankowego "Jaka piękna katastrofa", który jest moim zdaniem najprzyjemniejszym kawałkiem na całej płycie. Nie jest niczym wyjątkowym, ale po prostu wydaje mi się taki... sympatyczny. "Za stary na Courtney Love" to z kolei przyjemne połączenie rockowego i tanecznego klimatu.


Podobnie jest z najdłuższym kawałkiem na "!TO" - "Dreadlock Queen". Taki trochę story-telling z chwytliwym refrenem. Choć po angielsku, a ten niestety u Grabaża najlepszy nie jest. Całość zamyka "Żeby z Tobą być", napisany bardzo prosto, bez zbędnych poetyckości. Nawet refren to po prostu powtarzane: "szaj szaj szubidu szaj". Ale co ciekawe, to wcale nie przeszkadza! Ot, lajtowa piosnka.

Nie jest to najlepsza rzecz od Strachów na Lachy, ale słucha się tego miło i bywało, że płytę kilka razy zapętlałem. Można mieć zastrzeżenia. Że Grabaż rzuca gęsto częstochowskimi rymami. Że po angielsku słabo śpiewa. Że jest tylko dziesięć kawałków. Że to nie to samo, co dawniej. Ale można też po prostu usiąść, odpalić muzykę i z uśmiechem na twarzy posłuchać nowej paczki piosenek od Grabowskiego i spółki. Warto sprawdzić.

P.S. Swoją drogą, "!TO!" słuchałem jedynie przy pomocy usługi Spotify. Cóż to takiego i z czym to się je? Dokładniejszy test na blogu już wkrótce!

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

500 dni miłości

"Czas odpocząć od tych oscarowych filmów", pomyślałem w ostatni weekend. Zdecydowanie miałem ochotę obejrzeć coś innego niż jeden z trzech, pozostałych mi do sprawdzenia, tworów wybranych przez Akademię. Przypomniało mi się, że w kolejce czekał film "500 dni miłości", który wisiał na mojej liście z dwóch powodów. Pierwszym jest Zooey Deschanel (pisałem o niej TU i TU), drugim zaś Joseph Gordon-Levitt (o nim z kolei było TU). Jeśli mam obejrzeć romansidło to musi ono albo mieć na koncie dużo nagród, albo muszą w nim występować wyjątkowo lubiani przeze mnie aktorzy. W tym przypadku punkt drugi został spełniony.

Fabuła jest chronologicznie bardzo pomieszana. Już na początku otrzymujemy informację, iż główny bohater, Tom Hansen (Gordon-Levitt) został porzucony przez swoją ukochaną, niejaką Summer Finn (Deschanel). Potem zostajemy wrzuceni do pierwszego z pięciuset dni wspólnego egzystowania naszej wspaniałej dwójki. Następnie jesteśmy na zmianę teleportowani raz pod koniec wspomnianego okresu, a raz na jego początek.


Nie jest to pięćset dni związku, ani też polskie "500 dni miłości". Dlatego według mnie angielska nazwa filmu jest o wiele lepsza (choć na pewno mniej chwytliwa). "500 Days of Summer" można bowiem przetłumaczyć np. jako "500 dni z Summer". A to zdecydowanie lepiej oddaje charakter omawianej produkcji. Sam bowiem fakt myślenia Toma o ukochanej jest głównym temat fabuły filmu.

Twór Marca Webba na pierwszy rzut oka posiada historyjkę dość tradycyjną dla romansidła. W rzeczywistości jest jednak zupełnie inaczej. Film to nie ckliwa opowiastka o parze kochanków, a ciekawa opowieść o trudach i pozytywnych momentach dość dziwnego uczucia. Dwa różne rodzaje postrzegania świata, dwa odmienne spojrzenia na miłość.

Jeśli chodzi o aktorów, to trzeba zaznaczyć, że odtwórcy głównych ról wypadli świetnie. Każde z nich perfekcyjnie odnajduje się w swej postaci. Zooey skutecznie zrzuca tutaj swoją klasyczną romantyczność, a Joseph z kolei skutecznie jej nabiera i prezentuje czasem pozycję wręcz współczesnego Wertera. Jeśli chodzi o pozostałych aktorów, to właściwie równie dobrze mogłoby ich nie być. Geofrey Arrend w roli przyjaciela Toma miał chyba pełnić rolę typowego kumpla-śmieszka, ale tym razem nie do końca dobrze się to udało. Jest też drugi klasyk tego typu filmów, czyli młodsza siostra głównego bohatera. Niestety ta wypada czasem nazbyt wkurzająco.

Podobał mi się ten film. Nie potrafię jednak do końca wytłumaczyć dlaczego. Może przez trochę mniej typowe niż zwykle ujęcie tematu, może przez świetnie zagrane główne role. A może dlatego, że historia z "500 dni miłości" przypomina mi w pewnym sensie część mojego własnego życia. Ja i Tom Hansen mamy chyba trochę wspólnego. Odpowiednik Summer też istnieje :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Google Glass znów w akcji

Nawet jeśli rzeczywiście, jak głoszą niektórzy specjaliści, rozwój naukowy spowolnił ostatnimi czasy, to na pewno nie stało się tak, jeśli chodzi o rynek gadżetów i nowych technologii. Jedni napalają się na hologramy, drudzy na drukarki 3D, inni jeszcze na coś innego. A ja? Ja czekam z niecierpliwością na każdą kolejną informację o Google Glass.

Projekt informatycznego giganta przykuł moją uwagę już od pierwszej zapowiedzi. Przeniesienie tylu przydatnych funkcji (rozmowy, aparat, GPS itp.) na coś przypominające okulary, wydawało mi się kapitalnym pomysłem. Nie tylko mi zresztą, bo oprócz oficjalnych informacji od Google, w sieci zaczęły się pojawiać również fanowskie wizje tego urządzenia. I parodie.

Dziś z kolei dostaliśmy kolejne oficjalne wideo projektu Glass.


Dalej zachowuję pewnego rodzaju dystans do tego, co prezentują nam oficjalne materiały, nie można jednak ukrywać, że zapewne w dużej mierze mówią one prawdę. I jaram się tym. Sam fakt, że w prawym górnym rogu cały czas widać choćby godzinę, pozwala poczuć się niczym Super Sayian z "Dragon Ball". Tak swoją drogą, ciekawe, czy programiści stworzą jakiegoś easter egga związanego z kultowym "OVER 9000".

Na razie jednak Glass w sklepach nie ma, ale Google postanowiło użyczyć prototypów paru osobom. Do testów można zgłaszać się na oficjalnej stronie projektu. Niestety Polacy nie mogą wziąć udziału w akcji, a nawet jeśli ktoś z Was mieszka w US, musi zapłacić za magiczne okulary... 1500 dolarów. Plus podatki. Miejmy nadzieję, że wersja sklepowa Glass będzie trochę tańsza.

Na razie pozostaje nam czekać na kolejne filmiki i testy. Zróbcie to dobrze (i szybko) Google, macie szansę stworzyć jeden z najlepszych gadżetów w historii.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Kupiłem kota w worku

O książkowych zakupach na blogu już było. Ba, właściwie to dwa razy W sumie to nawet trzy. Tym razem jednak będzie nietypowo. Dlaczego? Bo... kupiłem nieznaną mi książkę. Nieznaną nie dlatego, że nie wiem, o czym jest, nie kojarzę autora, czy cokolwiek w tym rodzaju. Po prostu kupiłem coś, co jest na pewno książką. Konkretniej ebookiem. Innych informacji jednak nie posiadam. Jak to możliwe?

Wszystko za sprawą serwisu Woblink, o którym już na blogu kilka razy wspominałem. Zawsze propsowałem u nich ciekawe promocje i tak będzie również dziś. Ten ebookowy sklep po raz kolejny rzucił świetną przecenę. Tym razem jednak bardzo nietypową. Za dziesięć złotych (zamiast trzydziestu) możemy zgarnąć książkę, mającą swoją premierę dopiero jutro. Nie wiadomo jednak, co to za tytuł.

Akcja mnie cholernie zaciekawiła i zdecydowanie połknąłem haczyk. Od razu po powrocie do domu włączyłem Woblink i złożyłem swoje zamówienie na "Tajemniczy E-book" wydawnictwa "Kot w worku". Cóż to takiego dowiemy się jutro, o godzinie 12:01. Wtedy też zaktualizuję dzisiejszą notkę i podam, jaki to tytuł udało mi się wyrwać za dyszkę.

Trochę się boję, że będzie to jakieś romansidło, czy po prostu coś, co mi się nie spodoba. Ale podjąłem ryzyko, i wiem jakie mogą być ewentualne konsekwencje. Po cichu jednak liczę (tak jak wielu innych, którzy kupili tajemniczego ebooka), że będzie to książka na podstawie gry "Crisis". Ona też ma mieć premierę w najbliższych dniach.

Cokolwiek to będzie, obiecuję, że gdy tylko skończę "Solaris" Lema, powstrzymam się z czytaniem innych tytułów i od razu wezmę się za to, co otrzymam jutro. Po raz pierwszy na blogu recenzja książki pojawi się tak szybko po jej premierze.

Jutro, 12:01. Czekam.

AKTUALIZACJA: "Kotem w worku" okazał  "Alfred Hitchcock: Nieznana historia Psychozy". W weekend odpalam więc ten kultowy horror, a potem zabieram się za książkę :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Polski zrzut ekranu z Chrome

Miało być dzisiaj o czymś zupełnie innym (nawet już post zacząłem pisać!), ale nagle natrafiłem na informację, którą podzielić się wręcz musiałem. Ot tak, bo lubię promować różne ciekawe rzeczy. Tym bardziej więc chcę to zrobić w przypadku czegoś stworzonego przez Polaka, a do tego cholernie użytecznego.

Wszystko zaczęło się - jak to często bywa - na Wykopie. Jeden z użytkowników wrzucił informację, że w osiem godzin udało mu się stworzyć program do robienia zrzutów ekranu w przeglądarce Chrome. Oczywiście jednocześnie pojawiły się zarówno ataki na programistę ("reklama!", "znam coś lepszego!"), ale też i przychylne opinie. Na szczęście tych drugich było zdecydowanie więcej, dlatego informacja szybko trafiła na stronę główną Wykopu.

Szczerze mówiąc nigdy nie zastanawiałem się nad choćby istnieniem pluginów do robienia screenshotów w przeglądarce. Zawsze po prostu wciskałem print screen, wchodziłem w Painta (z Gimpem się coś spieprzyło już rok temu, a nie chce mi się tego naprawiać), wklejałem cały obraz i przycinałem do potrzebnych mi elementów. Gdybym wiedział, ile czasu mogę zaoszczędzić...

Fotteria Screen Capture zdecydowanie zmieni moje podejście do przeglądania sieci. Mogę wyciąć sobie dowolną cześć elementu strony i zapisać w postaci obrazka. Jeśli chcę go komuś wysłać, jednym kliknięciem natychmiastowo wrzucam go na serwer, bez potrzeby wchodzenia w oddzielną stronę, pokroju ImageShack czy imgur. Obrazek da się nawet szybko edytować, bowiem po jednym kliknięciu mamy dostęp do prostego edytora grafiki (dodawanie tekstu, kształtów, strzałek, etc.).

Tak, wiem, że tego typu programiki były już wcześniej. Tak, wiem, że pewnie część z Was korzystała z nich wcześniej. Polska Fotteria spodobała mi się jednak tak bardzo, że napisać o niej musiałem. Rodzimy, darmowy screen capturer dla Chrome'a. Lubię pisać o takich rzeczach. Just check it out!

P.S. Fotteria to też swoją drogą serwis, pozwalający na tworzenie albumów zdjęć, udostępniania ich innym itp.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Raperzy czytają #6 - Boxi

Gościem szóstego odcinka "Raperzy czytają" jest Boxi, MC z Elbląga. To jedna trzecia znanego, podziemnego składu 834, który współtworzy wraz z VNM'em i Denverem. Po dłuższej przerwie, w ubiegłym roku wypuścił solo "Domowe nagrania". Jeszcze przed wydaniem bardzo dobrego "Elbląg Bejbi" z 834, rzucił niezły featuring na producentkę Czarnego HIFI. Osobiście szczerze liczę na jeszcze więcej nowego materiału od Boxi'ego.

A tymczasem oddajmy głos naszemu gościowi:

Laura Hillenbrand „Niezłomny”

Jeśli szukacie prawdziwej historii człowieka, który nigdy się nie poddał, to polecam historię Louisa Zamperiniego, opisaną przez Laurę Hillenbrand. Książkę czyta się jednym tchem, z małymi przerwami potrzebnymi na przemieszczanie palca po załączonej mapie oraz na przeglądanie prawdziwych zdjęć z życia Zamperiniego. Niektóre opisane sytuacje są jak z filmu, jak chociażby walka z rekinami na Pacyfiku, kiedy to po zestrzeleniu, przez 47 dni Loui wraz z dwoma członkami załogi musiał dryfować na prowizorycznej tratwie. Przede wszystkim w książce są emocje, szczegółowe opisy życia w niewoli, tęsknota za bliskimi, przemyślenia człowieka, który za wszelką cenę nie chciał się poddać. Polecam!

Khalil Gibran  „Prorok”

„Prorok” opisuje jakby wszystkie zagadnienia dotyczące życia. Nie jest gotową receptą na to jak żyć, jest raczej czymś co daje impuls do stawiania sobie znaków zapytania nad tym, co tak naprawdę dla nas jest ważne. Proroka przeczytałem wiele razy i za każdym razem stawiałem sobie nowe pytania. Gorąco polecam tę książkę dla wszystkich którzy szukają prawdy w sobie. Właśnie siedzę w pracy, jem śniadanie , czytam sobie „o pracy” i dochodzę do wniosku, że coś tu jest nie tak :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Obywatele Szymon Majewski i Rock Alone

O Szymonie Majewskim pisałem jeszcze w tamtym roku, gdy startował ze swoim nowym programem. Wtedy mocno go zjechałem, bo pierwszy odcinek rzeczywiście pozostawił u mnie ogromny niesmak. Ostatnio postanowiłem sprawdzić co tam u dawnej gwiazdy TVNu słychać i poprzeglądałem jego najświeższe filmiki. I choć poziom żenady spadł, to niestety wciąż "SuperSam" śmieszny nie jest. Za sam progres warto jednak plusa zanotować. 

Ale to nie o "SuperSamie" wprost będzie dziś na blogu. Zdecydowanie ciekawszym wydarzeniem w ostatnich dniach była bardzo przyjemna i kulturalna dyskusja pomiędzy Szymonem Majewskim właśnie i bardzo znanym vlogerem/webshowerem, czyli Rockiem. Wszystko zaczęło się od wypowiedzi w jednym z lutowych filmików tego drugiego.


Nie jestem fanem Rocka, ale też nie można nazwać mnie jego przeciwnikiem. Dwa jego kanały mam zasubskrybowane i czasem sprawdzam, co też ma on swym widzom do powiedzenia. Wyjątkowo ciekawie wypowiedział się właśnie na temat Majewskiego. Zgadzam się z Rockiem, że przydałby się nam Szymon nietworzący pseudośmiesznych programów, a właśnie bardziej jako klasyczny vloger. Czasem rzucający żartami, czasem bardziej poważny, ale trzymający się z dala od szopki.

Po jakimś tygodniu, Majewski stworzył wideo odpowiedź na filmik Rocka.


Na początku zarzucił żartem słabawym, ale potem zmienił się w Szymona, jakiego chyba większość osób nie znała. Facet mówi inteligentnie, kulturalnie i (co najważniejsze) przyjemnie się go słucha. Choć sam nie jest pewny, czy udałoby mu się tworzyć takie bardziej "poważne" filmiki, to mi się jednak wydaje, że dałby radę. Nawet jeśli miałby czasem zapodać jakiś marny żart, to chętnie bym go oglądał w takiej właśnie formie.

Panie Majewski, ma Pan dużą grupę fanów, którzy stoją za wszystkimi Pana tworami murem. (Nie)stety, większość osób raczej nie trawi takiego niskiego poziomu humoru. Są możliwości na bycie przyjemnym, chętnie oglądanym vlogerem. Jest szansa na zrzucenie płaszcza twórcy podupadających programów i stanie się ciekawszą osobistością. Mam nadzieję, że apel Rocka dał Panu trochę do myślenia i będziemy mogli wkrótce oglądać takiego Szymona, jak w filmiku "Obywatel RockAlone".


0 komentarze:

Polscy wydawcy muzyczni rosną w siłę

Polski rynek dystrybucji muzyki ciągle się rozwija. Coraz trudniej niektórym użyć wymówki, że płyt ich ulubionych zespołów nie da się dostać w naszym kraju. Inni z kolei wreszcie mogą się cieszyć własnym egzemplarzem cedeka zagranicznego bandu. Wydawcy zaczynają wychodzić naprzeciw wielu różnorodnym słuchaczom.

Sam przynajmniej dwa razy ucieszyłem się z płyt, jakich nie spodziewałem się dostać w Polsce. Najpierw była to "Trylogia" The Weeknd, którą chciałem nawet sprowadzać z zagranicy. Tymczasem po odczekaniu paru dniu, okazało się, że kompilacja będzie oficjalnie dystrybuowana w naszym kraju. Pre-order oczywiście poleciał, a ja dostałem zamówienie jeszcze przed oficjalną, polską premierą.

Druga sytuacja była chyba jeszcze większym zaskoczeniem. Przechodziłem między półkami Empiku i nagle spostrzegłem coś, co wiedziałem, że zdobyć muszę. Mowa o niczym innym, jak o soundtracku z filmu "Searching for Sugar Man". Film ma u nas premierę dopiero pod koniec miesiąca, zapewne nie będzie wyświetlany we wszystkich kinach, a mimo to ten wyjątkowy cedek, w ilości kilku egzemplarzy, leży sobie wygodnie na półce rodzimego sklepu. I ponoć całkiem dobrze się sprzedaje. Nie ma normalnych  płyt Rodrigueza, ale OST to dobry krok.

Podobnie na półkach polskich sklepów można znaleźć inne soundtracki. Większość to oczywiście ścieżki dźwiękowe najsłynniejszych hitów, w rodzaju "Hobbita", "Les Miserables", czy "Django". Widać, że ludzie lubią sobie iść po filmie prosto do pobliskiego sklepu i zakupić muzykę z niego. I dobrze.

Cieszy mnie również zainteresowanie dystrybucją zagranicznego rapu. Są u nas oficjalnie wydawane takie płyty jak "Take Care" Drake'a, "Good Kid, M.A.A.D City" Kendricka Lamara i "LONG.LIVE.A$AP" A$AP Rocky'ego. A Dizzy'ego Rascala da się zgarnąć w promocyjnej cenie, wynoszącej dziesięć złotych.  Nice. Brakuje mi tylko Macklemore'a i jego "The Heist".

Przestańmy tak mocno narzekać na polskich wydawców. Jasne, płyty zagraniczne często są droższe od tych stworzonych przez rodzimych artystów, ale warto od czasu do czasu coś kupić, choćby jedną płytę. Dlaczego? By pokazać, że nasz rynek rzeczywiście potencjał ma i sprowadzanie do nas niszowych płyt nie idzie na marne. Może kiedyś doczekamy się tak zaopatrzonych sklepów, jak choćby brytyjskie HMV.

P.S. O kilku ze wspomnianych w tekście płyt znajdziecie informacje w moim muzycznym podsumowaniu roku 2012.
(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Antywalentynkowy idiotyzm

"W walentynki walę tynki". "To takie komercyjne święto". "Powinno się wyznawać miłość każdego dnia, a nie tylko dzisiaj". "Jebać walentynki". "Wszędzie wokół mnie tyle serduszek, oh bosze, jakie to okropne". Najprawdopodobniej przynajmniej raz słyszeliście lub przeczytaliście dzisiaj jedną z podobnych fraz. Czternasty lutego to bowiem dzień świętego Walentego, a co za tym idzie, świetny czas na pokazanie swojego idiotycznej nienawiści do tej okazji.

Lubię walentynki. Odkąd pamiętam, zawsze wydawały mi się one przyjemnym, ciepłym świętem, w którym ludzie wyznawali sobie uczucia po raz pierwszy, celebrowali dotychczasowy, wspólny czas i tym podobne. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się ze szczerego serca (jakże to ironicznie brzmi) hejtować, czy w jakikolwiek sposób krytykować czternastego lutego. Jednocześnie, zawsze dziwili mnie osobnicy nastawieni antywalentynkowo.

Powiedzmy sobie szczerze - większość osób unikających dzisiejszego święta to samotnicy. Narzekają na pary chodzące po ulicach, bo oni nie mają z kim wyskoczyć na randkę. Narzekają na serduszka i prezenty, bo wiedzą, że nie dostaną prezentu. Narzekają pisząc debilne wpisy na Fejsbuczku, bo potrzebują wsparcia takich samych osobników jak oni. Idiotów.

Nie, nie mówię, że ludzie samotni nie mają prawa dzisiaj posmutać, posłuchać smętnych piosnek i wypić przy lustrze wino. To normalne, nie każdy potrafi wytrzymać tego typu najazd zakochańców. Nie oznacza to jednak, że trzeba od razu nienawidzić samych walentynek i rzucać w nie błotem, tylko z powodu własnego nieszczęścia. Większość takich ludzi, gdyby miała partnera, spędziłaby z nim wspólnie cały dzisiejszy dzień. A potem wrzuciła na Fejsbuczku status: "Wspaniałe walentynki, cały dzień z nim <3 :*".

O innych typach antywalentynkowców świetnie napisał Kominek, więc ja po prostu odsyłam do jego tekstu. Ja też "lubię walentynki i gardzę tymi, którzy nie lubią".

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w innym rozmiarze)
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Lolita - w umyśle pedofila

Kontrowersyjne książki powstawały zawsze i zawsze powstawać będą. Nawet dziś, w czasach tolerancji dla wyjątkowo dużej ilości rzeczy, takowe się pojawiają i wzbudzają zdziwienie. Jednych kontrowersyjność przeminęła, inne nadal tworzą mieszane uczucia w czytelnikach. Utworem tego drugiego rodzaju jest niewątpliwie najsłynniejsza chyba powieść Vladimira Nabokova - "Lolita". Książę tę planowałem przeczytać od dłuższego czasu, wreszcie udało mi się ją kupić, a ostatnio przeczytać w całości. Oto, co ja myślę na jej temat.

Zacznijmy od fabuły, bo choć "Lolita" jest książką znaną (nawet dwukrotnie zekranizowaną), to mimo tego, nie każdy o niej słyszał. Jest to fikcyjna historia niejakiego Humberta Humberta, stylizowana na jego własne, realne zeznanie, czy też swoisty pamiętnik. Człowiek to zamożny i zarazem porządny w oczach społeczeństwa. W umyśle bohatera kryje się jednak, mające początek już w dzieciństwie, uwielbienie do konkretnych, małych dziewczynek, posiadających nietypowe elementy, podniecające ludzi takich jak on. Nazywa on je nimfetkami i potrafi z łatwością wskazać wśród tłumu innych dzieci. Na swej drodze spotyka wreszcie tytułową Lolitę, w której zakochuje się do granic możliwości.

Ich wspólnych przygód opisywać jednak konkretnie nie będę - te warto odkryć samemu. Fabuła wypada ciekawie, a ten element przecież jest (niestety) często traktowany po macoszemu w tego typu książkach. "Tego typu", czyli powieściach psychologicznych. To bowiem właśnie przeżycia wewnętrzne Humberta są głównym walorem "Lolity". Nabokov całkowicie odkrywa to co odczuwa pedofil, co nim kieruje, jak bardzo absorbuje się w swe uczucie. Dzięki temu, w trakcie lektury nie tyle utożsamiamy się z bohaterem, co w pewnym stopniu zaczynamy go rozumieć. Nie każdy autor potrafiłby osiągnąć taki efekt.

Uprzedzam, że książka nie jest maniakalnym zestawem marnych opisów scen seksualnych, w rodzaju "Pięćdziesięciu twarzy Greya". To zdecydowanie bardziej ambitna literatura, w której takie coś po prostu by nie przeszło. Nie ma tu chyba w ogóle scen z samym seksem, a jedynie delikatne wskazówki, że takie coś miało miejsce. Nazbyt oburzeni muszą jednak uważać, bo sam opis psychiki Humberta oraz delikatne wspominki pocałunków między starszym facetem a nimfetką mogą odstraszać.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego "Lolita" nie jest powieścią dla każdego - styl Nabokova. Jeśli zamierzacie czytać tę książkę przy jednoczesnym surfowaniu po sieci i rozmawianiu ze znajomymi, nawet się do niej nie zabierajcie. Zawiłość i mocna liryzacja utworu zmuszają do pełnego skupiania się podczas przeżywania przygód Humberta i Lolity. Inaczej dość łatwo się pogubić i być zmuszonym cofnąć się o parę stron.

Zdecydowanie warto sięgnąć po "Lolitę". Najlepiej jednak przed kupnem sprawdzić choćby jej fragment, bo, tak jak wspomniałem, nie jest to powieść dla każdego. Trudno jest w nią wsiąknąć, jeśli jednak już wam się uda, gwarantuję kilka(naście) przyjemnie spędzonych godzin.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

4 komentarze:

Krótko i na temat - Macklemore jazzowo

Myślałem, by dzisiaj skrobnąć co nieco o jazzie, a tymczasem los podesłał mi bardzo przyjemną ciekawostkę. Co to takiego? Ano, wrzucony do sieci wczoraj, cover kawałka "Thrift Shop" z płyty Macklemore'a i Ryana Lewisa, która swoją drogą pojawiła się w moim rankingu najlepszych krążków ubiegłego roku. Przeróbka jest nietypowa, bo utrzymana w bardzo old-schoolowym, trącającym o jazz stylu. Świetny pomysł!


A jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, to linkuję również do wypuszczonego miesiąc temu coveru "Thrift Shop" w wersji a cappella. Jak widać wszyscy kochają Macklemore'a :)

0 komentarze:

Abraham Lincoln tym razem bez wampirów

W jednym z ostatnich postów wspomniałem, że na pewno uda się mi obejrzeć jeszcze przynajmniej jeden film oscarowy przed rozdaniem słynnych statuetek. Spełniła się sugestia, iż będzie to "Lincoln" Stevena Spielberga, który po czterech miesiącach od światowej premiery trafił wreszcie do polskich kin. Ja dotarłem na seans dziś po godzinie dziewiątej i od razu wsiąkłem w to, co zaserwował nam słynny reżyser. 

Tytuł filmu zdecydowanie sugeruje, że jest to historia stricte o Abrahamie Lincolnie. Po seansie mam jednak trochę inne wrażenie. Były prezydent Stanów Zjednoczonych jest bowiem jedynie swoistym spoiwem dla tematu walki o równouprawnienie Afroamerykanów oraz gdzieniegdzie wojny między Północą a Południem. Jeśli liczycie na film biograficzny, możecie się niestety zawieść. Od czasu do czasu jest coś wspomniane o synach i żonie Lincolna, ale to tylko przerywniki pomiędzy kolejnymi scenami dramatu politycznego. Mi to nie przeszkadzało, ale malkontentom, którzy liczyli na mocną biografię, dziwić się nie będę.


Scenariusz jest świetny, choćby przez wzgląd na sceny, które nazwałem "sucharkami Abrahama Lincolna". To jeden z tych filmów, który akcji w stylu "wybuchy, strzały, ogień" właściwie nie ma, a mimo tego trzyma w olbrzymim napięciu. Nie można ukrywać, że jest to również zasługa Polaka, konkretniej wielokrotnie nagradzanego Janusza Kamińskiego, odpowiedzialnego za zdjęcia. Rodzima kinematografia może i najlepsza nie jest, ale swoich genialnych reprezentantów na świecie mamy!

W przypadku muzyki mam dylemat. Przy przesłuchiwaniu jej na YouTubie, wydaje się ona wręcz genialna. Zasługa to jednego z niekwestionowanych mistrzów soundtracków, czyli Johna Williamsa. Czego więc dotyczy mój dylemat? Tego, iż w filmie muzyki słychać po prostu zbyt mało. Najbardziej do głowy zapadł mi jakiś kawałek w folkowych klimatach, który pojawiał się w bodajże kilku różnych momentach. Trochę takie to marnotrawstwo geniuszu.

Aktorzy? Just wow. Tu nie ma choćby jednego uchybienia, nad którym można by się użalać. Daniel Day-Lewis w roli tytułowej to po prostu mistrzostwo. Ma się wrażenie, jakby był on wręcz od urodzenia przeznaczony do zagrania Abrahama Lincolna. Poza nim, wielkie pokłony dla Tommy'ego Lee Jonesa (jego postać to Thaddeus Stevens), który nie ustępował w niczym odtwórcy roli głównego bohatera. Nie wiem, czy to kwestia doboru aktorów, czy charakteryzacji, ale wątpię, czy dałoby radę znaleźć wierniejszych odtwórców tych historycznych sław.

Powiem wprost - nie zdziwię się, jeśli "Lincoln" zdobędzie tegoroczną nagrodę Akademii. Nie jestem pewien, czy to najlepszy film z "wielkiej dziewiątki", ale jedno mogę potwierdzić - Spielberg stworzył stuprocentowy film oscarowy. To taki perfekcyjnie oszlifowany diament. Nie wyróżniający się z tłumu, ale czuć w nim rękę mistrza. Polecam.

P.S. Pozdrowienia dla Łukasza, który towarzyszył mi w seansie.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Raperzy czytają #5 - Szuwar

W piątym odcinku akcji "Raperzy czytają" gościmy Szuwara, aktualnie reprezentanta High Time Label. W roku 2008 wypuścił on swojego pierwszego longplaya, zatytułowanego "Obojętnie", zaś dwa lata później pojawił się oficjalny bootleg z jego dotychczasowymi nagrywkami. Wcześniej związany był ze składami Bajman Sound, Energia Membran oraz Graliteratura. Ostatniej jesieni znalazł się w szesnastce Młodych Wilków Popkillera. Obecnie pracuje nad kolejną solówką, którą ma zamiar wydać w bieżącym roku, nakładem wspomnianego już High Time Label. Jego bodaj najbardziej znany kawałek to ponad dziesięciominutowa "Zwykła Historia Za Jednym Razem". Całkiem niedawno został wypuszczony również klip z udziałem Szuwara do kawałka z drugiego mixtape'u "Miejski Sport" Tytuza.

Oddajmy głos Szuwarowi:

Naprawdę mało czytam. U zaawansowanych czytelników plusów nie nałapię... Polecam trylogię kryminalną Jonathana Carrolla: "Całując Ul", "Zaślubiny Patyków" i "Drewniane Morze". Skomplikowane charaktery bohaterów, świetne porównania i naprawdę niezłe poczucie humoru. Wszystko to osadzone w zagmatwanych fabułach o zabarwieniu kryminalnym, mających miejsce w małym, klimatycznym miasteczku.

"...Im więcej się wie, tym częściej się milczy"

Pozdrawiam! Szuwar.


(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Spóźnione Orange

Powinienem zdecydowanie częściej sprawdzać nowości na AppStore, bo gdy zrobiłem to ostatnio, kilka dni temu, zostałem bardzo pozytywnie (a przynajmniej początkowo) zaskoczony. W top darmowych aplikacji znalazłem bowiem coś, zwącego się "Mój Orange". Jako abonent tej właśnie sieci komórkowej, szybko domyśliłem się, że może to być program, którego już od dawna mi brakowało na iPhonie. I miałem rację.

Chodzi oczywiście o to, iż we wspomnianej aplikacji możemy swobodnie kontrolować nasze konto, w tym po prostu sprawdzać dostępne środki, czy też wykupywać dodatkowe pakiety. W sumie jest to dość drobna rzecz, wręcz taka, dla której według kogoś oddzielna notka jest niewłaściwa. Ja jednak często potrzebowałem z poziomu telefonu wejść na "pomarańczowe" konto. Przez przeglądarkę było jednak to trochę uciążliwe. Na szczęście teraz jest "Mój Orange" i mam wszystko pod kontrolą po jednym kliknięciu.

Wspomniałem, że bardzo pozytywnie nastawiony byłem tylko na początku. Dlaczego? Z ciekawości sprawdziłem, czy podobne aplikacje posiadają inne sieci. Plusa nie znalazłem, ale na AppStore jest tyle rzeczy z dopiskiem "+", że mogłem to po prostu pominąć. Z kolei okazało się, że T-Mobile ma już swój odpowiednik od około roku! Podobnie zresztą jest w przypadku Playa. Tymczasem premiera "Mój Orange" miała miejsce 14 stycznia 2013. 

Podobno "pomarańczowa" aplikacja osiągnęła ogromny sukces, od razu po wypuszczeniu jej do sklepiku Apple. Cóż, nie dziwię się. W końcu bowiem abonenci tej firmy dostali coś, co większość miała już od dawna. Dobrze chociaż, że w ogóle to się pojawiło. Niby wreszcie mam ułatwienie w korzystaniu z konta Orange, ale czy nie dało się tego ogarnąć szybciej, tak jak inne firmy?

AKTUALIZACJA: Jak zauważył jeden z komentujących, półtora roku temu pojawiła się aplikacja "Orange iCare", która posiadała podobne funkcje, co "Mój Orange". Przepraszam za błąd i oczywiście propsuję "Pomarańczowych", którzy w takim razie chyba jako pierwsi z polskich operatorów wprowadzili tego typu program na AppStore.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

4 komentarze:

Poradnik pozytywnego myślenia

Do komedii romantycznych, czy filmów w jakikolwiek sposób kojarzących się z nimi, zawsze podchodzę z dystansem. Jeśli już do oglądania którejś przystępuję, to zazwyczaj dlatego, że została ona w jakiś wyjątkowy sposób zauważona przez znawców kinematografii. I tak właśnie trafiłem na film "Poradnik pozytywnego myślenia" (tytuł angielski to "Silver Linings Playbook"), nominowany do Oscara. Gdy to piszę, produkcja ta ma właśnie swą polską premierę, więc to świetny moment na skrobnięcie paru słów o niej.

Zaczynamy ofkorz od fabuły. Niejaki Pat Solitano (w tej roli Bradley Cooper, chyba najbardziej znany z "Kac Vegas") nakrywa swoją żonę na zdradzie i mocno obija jej kochanka. Przez to rozbija mu się małżeństwo, a on sam trafia do szpitala psychiatrycznego. Wychodzi z niego po kilku miesiącach, pragnąc wrócić swobodnie do społeczeństwa oraz żony, która jednak widzieć go nie chce. W jego życiu pojawia się za to niewiasta zwana Tiffany (Jennifer Lawrence), również posiadająca drobne problemy psychiczne. Główny bohater, pomagając jej, widzi szansę na... odzyskanie żony.


Jak widać, scenariusz wyjątkowo nowatorski nie jest. Lepsze to jednak od zdecydowanej większości komedii romantycznych, robionych zdecydowanie na jedno kopyto. Fakt, że za skopanie tyłka kochankowi, Pat powinien raczej dostać nagrodę, niż trafić do psychiatryka, trzeba pominąć. Tak niestety zaprojektowany jest dzisiejszy świat. 

"Poradnik pozytywnego myślenia" jest, cóż, pozytywny. Twórcy naprawdę odwalili kawał dobrej roboty, bo optymistycznie prowadzona jest tu nie tylko sfera "romantyczna", ale też "komediowa". Ta, jak powszechnie wiadomo, jest bardzo często pomijana w tego typu produkcjach,. Tutaj jednak zaserwowano nam niezłą porcję gagów i żaden z nich nie wydaje się wrzucony na siłę. Można się czasem nie tylko uśmiechnąć, ale i gromko roześmiać. No i plus za brak prostackich żartów. Ba! Można nawet powiedzieć, że są też takie "inteligentniejsze". Ot, choćby tekst o Hemingwayu, znany ze zwiastuna.

Porządną robotę odwalili też oczywiście aktorzy. Cooper wpasował się w swoją rolę idealnie, a i Jennifer Lawrence przyjemnie odegrała swą postać. Obydwoje są tacy chamsko-romantyczno-zgorzkniali, każdy w delikatnie inny sposób. Wyjątkowo jasnym punktem jest też oczywiście Robert De Niro, nominowany za rolę Pata Solitano Seniora do Oscara w kategorii "męska rola drugoplanowa". Ale czy ktoś spodziewał się, że ON zawiedzie?

Zbliżają się Walentynki. Jeśli macie iść ze swoim partnerem do kina to właśnie na "Poradnik pozytywnego myślenia". Lepsze to niż jakieś inne przereklamowane, czy - o zgrozo - polskie komedie romantyczne. Jeśli kiedyś udało się rodzimym tłumaczom fajnie przetłumaczyć tytuł filmu, to na pewno w tym przypadku. Bo twór Davida Russela naprawdę można uznać za swoisty "Poradnik pozytywnego myślenia".

Przy okazji przypominam, że na blogu pojawiły się już recenzje ponad połowy nominowanych do Oscarów filmów. Oprócz "Poradnika" możecie przeczytać moje opinie na temat "Miłości", "Operacji Argo", "Django" oraz "Les Miserables". Może i nie zdołam całej pozostałej czwórki obejrzeć do czasu rozdania nagród, ale coś jeszcze na pewno dam radę ocenić. "Lincoln"? "Wróg numer jeden"? Who knows.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Donuty, przybywajcie do Polski!

Mamy dziś Tłusty Czwartek, dla wielu dzień wyjątkowej wyżerki, na którą w inne dni roku sobie nie pozwalają. Klasyczne, polskie pączki, drożdżówki, chrusty (chyba większość osób mówi na to "faworki"), ciastka i inne tego typu rzeczy. W Tłusty Czwartek powiedzenie, że zjadło się zbyt dużo jest wręcz zabronione. Nasze tradycje czasami bywają naprawdę przyjemne. Sam odnajduję jednak drobny problem...

W Polsce trudno dostać klasycznego, amerykańskiego donuta. Dlaczego? Bo w każdym kraju pączki przyrządza się inaczej. Nasze, polskie, są tak wyjątkowe, że mają nawet własną podstronę na anglojęzycznej Wikipedii. I pewnie zostanę nieźle zjechany przez tradycjonalistów, gdy powiem, że... wolę zaoceaniczne donuty od rodzimych przysmaków. I cholernie uprzykrza mi życie ich brak u nas.

Jasne, uprzeć się można, i gdzieś donuty dostaniemy. W moim Kaliszu wiem na pewno, że da się je kupić w supermarketach "Piotr i Paweł" oraz "Kaufland". Podobno jest też jakaś cukiernia, które czasem amerykańskie pączki sprzedaje, a i ja mam wrażenie, że widziałem je kiedyś na którejś stacji benzynowej. No i jeśli się nie mylę, to donuty ma też McDonald's, bodajże w ofercie śniadaniowej.

W kilku sprawdzonych cukierniach, mojego wymarzonego słodycza dostać się nie da. Te z supermarketów są zjadliwe, ale gdy pomyślę, że w Stanach czy Kanadzie jedzą sobie świeżo pieczone donuty polane gorącą czekoladą albo miodem... Wrr. Ostatnio przypomniało mi się o nich wyjątkowo podczas oglądania nowego odcinka "How I Met Your Mother". Kto, tak jak ja, śledzi na bieżąco serial, ten wie o co chodzi.

Mi tymczasem zostaje sporadyczne "delektowanie się" marketowymi donutami albo chodzenie specjalnie po nie do fast-foodów. Ktoś powie: "upiecz sobie sam". Chyba na razie jednak zbyt przerażająca jest dla mnie wizja siebie bawiącego się w takie rzeczy. Może w przyszłości. A tymczasem będę wypatrywał, czy aby ktoś nie spróbuje otworzyć w naszym kraju sieci "Dunkin Donuts". Ponoć kiedyś już amerykańska marka pojawiła się w Polsce, ale skapitulowała, bo rodacy woleli klasyczne pączki. God, why?

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Czytaj - podrywaj? Nope.

Kampanie społeczne są coraz częstszym zjawiskiem ostatnimi czasy. Jedne są ciekawsze, inne mniej. Zawsze jednak mocno popieram te akcje, których celem jest zwiększenie czytelnictwa wśród społeczeństwa. Nie można bowiem ukrywać, że to w dzisiejszych czasach leży, a jak już powstaje z kolan, to raczej na chwilę, przez słabe bestsellery pokroju wiadomych "Pięćdziesięciu twarzy".

Temat literackiej ignorancji próbuje też w pewien sposób podjąć spot autorstwa studentów dziennikarstwa z Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Akcja nazywa się "Czytaj-podrywaj". Nie ukrywam, że już sama nazwa budziła u mnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony mamy, można powiedzieć, nowoczesne podejście, z drugiej zaś tytuł kojarzy się raczej z kiczem. Zerknijmy jednak, cóż studenci mają nam do powiedzenia.


Obejrzeliście? W takim razie wiecie, że wypadło to, delikatnie mówiąc, słabo. Poczynając od przekomicznej gry aktorskiej, przez sam scenariusz ("jak Ci tam minął weekend, bejbe?"), po Pana "inteligenta", przypominającego nazbyt typowego nerda. No offence, man.

Długo zastanawiałem się, czy propsować wybór książek, o jakich wspomina dziewczyna w filmiku. Doszedłem jednak do wniosku, że tak. Nie ma tu żadnych "klasyków klasyki", w rodzaju Mickiewicza, Szekspira albo jakiegoś kompletnego antyku, vide greckich filozofów. Jest za to Kafka i Tołstoj, autorzy, których każdy znać powinien. "Proces" zresztą jest/był chyba lekturą szkolną, no nie?

Spot pokazuje typowego Polaczka-ignoranta, i to trzeba autorom przyznać. Problem więc tkwi nie w złym pomyśle, a bardzo kiepskim wykonaniu. No okej, muzyczka w tle jest w sumie dość przyjemna. Reszta też mogłaby taka być. I pamiętajcie, drodzy autorzy spotu - jeśli wrzucacie coś bekowego do sieci i potem to usuwacie, to na pewno ktoś inny wrzuci wasz twór na YouTube. W internetach nic nie ginie.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Bezsenność w Tokio

Miasto, które bym odwiedził najchętniej. Miasto, w którym chciałbym spędzić dłuższy czas - kilka miesięcy, może nawet lat. Tokio. Stolica uwielbianego przeze mnie Kraju Kwitnącej Wiśni. Zamieszkałego przez lud wyjątkowo dziwny dla "normalnych" mieszkańców Ziemi. I gdy już myślałem, że coś tam o tej Japonii wiem, zostałem mocno wyprowadzony z błędu. Na moim Kindle dość niespodziewanie wylądowała książka Marcina Bruczkowskiego, "Bezsenność w Tokio". I od razu zdobyła sobie moje serce. Od dłuższego czasu żadna lektura nie wciągnęła mnie aż tak.

Marcin Bruczkowski mieszkał przez dziesięć lat w japońskiej stolicy. To właśnie swe życie w Kraju Kwitnącej Wiśni zawarł on w książce. Żywot studenta, salarymana, a szczególnie gaijina, czyli cudzoziemca na skośnookiej ziemi. Japonia z oczu człowieka normalnego, widok kraju pod kilkoma względami zacofanego w stosunku do innych. Nie jest to typowy przewodnik, a raczej "normalna", fabularyzowana historia, która naprawdę się wydarzyła.

Samego Marcina poznajemy podczas nocnej przechadzki po przedmieściach Tokio. Już sam początek pokazuje mnóstwo ciekawych smaczków, których nie znajdziecie w żadnym oficjalnym poradniku książkowym, czy programie telewizyjnym. Skąd można wziąć za darmo porządny telewizor? Co dobrego zjeść w środku nocy? Czym są "zepsute" automaty z napojami? Na te pytania odpowiada już sam początek tworu Bruczkowskiego.

Podczas pierwszej historii poznajemy też Irlandczyka Seana, który później stanie się najlepszym przyjacielem głównego bohatera. To ta dwójka będzie szczególnym motorem napędowym historii w "Bezsenności w Tokio". Lubiący sobie popić i popatrzeć na ładne Azjatki. Ot, normalni ludzie, z którymi ma się wrażenie razem przeżywać każdą przygodę. I choć teoretycznie historia z książki mogłaby się przydarzyć każdemu, to ma się wrażenie jej wyjątkowości.

W dużej mierze to zasługa bardzo dobrego, luźnego stylu autora. Coś, czego wielu pisarzy nie potrafi osiągnąć, Marcin pokazał już przy swojej pierwszej książce. Całość napisana jest lekkim piórem, Bruczkowski nie stara się tworzyć niczego przeintelektualizowanego. W świetny sposób udało się mu również wprowadzić do całości słówka japońskie. Da się do nich szybko przyzwyczaić i ma się wrażenie, że bez nich tekst byłby wręcz niemożliwy do stworzenia.

Wszystkie przygody z "Bezsenności w Tokio" najlepiej poznać samemu. Sam jednak kompletnie nie wiedziałem przed kupnem, jak książka będzie wyglądała, toteż miałem pewne obawy. Zostały one jednak szybko odsunięte na bok, bo Bruczkowski porwał mnie w swoją historię lepiej niż wielu słynnych autorów. By jednak zachęcić Was jeszcze bardziej, podpowiem, że w książce znajduje się miedzy innymi długa przygoda autostopem po Japonii, zatrzymanie przez policję, parapetówka w małym, tokijskim mieszkanku, czy przygody z pracy klasycznego salarymana. I nawet te ostatnie czyta się świetnie! To historia Japonii, jakiej nie znacie.

Jeden z moich osobistych must-read. Polecam, nie tylko fanom Kraju Kwitnącej Wiśni.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Empik i jego męskie książki

Wpadam od czasu do czasu do internetowego sklepu Empiku, bo mają tam czasem ciekawe promocje, których nie uświadczymy w sklepach stacjonarnych (a przynajmniej u mnie). Kupiłem choćby ostatnio płytę Dizzeego Rascala za dyszkę. Teraz zaś myślę nad ostatnim krążkiem Afro Kolektywu, bo też można go wyrwać za raptem dziesięć złociszy. 

Nie o tym dziś jednak będzie mowa. Chciałbym się bowiem wypowiedzieć na temat jakże ciekawej promocji walentynkowej Empiku. I jakkolwiek propsuję mocno chociażby "The Very Best of Deep Purple" za dwadzieścia złotych, to jednak rubryka z męskimi książkami jest dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Możliwość, że przygotowywał ją facet jest co najmniej wątpliwa.

Dwie z czterech pozycji są takie same zarówno w kategorii książek "męskich", jak i "kobiecych". Number one to "Poezja erotyczna", czyli zbiorek około stu pięćdziesięciu polskich erotyków. Najpierw reakcja w wersji "samiec alfa mode": co to kurwa jest?. Naprawdę chcecie facetowi wcisnąć tomik z wierszami erotycznymi? Seriously? Ma wewnętrzna poetycka dusza kazała jednak sprawdzić cóż ta antologia zawiera. No i rzeczywiście, kilka ciekawych rzeczy jest. Nie ma jednak "Lubię, kiedy kobieta" Tetmajera. Dla mnie to wręcz faux pas.

Kobietom pewnie bardziej spodobałaby się książka "Afrodyzjaki wszech czasów". W internetach jest o takich rzeczach mnóstwo informacji, no ale załóżmy, że jakaś niewiasta dostępu do sieci nie posiada. Może podczas ostatniego seksu zrzuciła z półki laptop, rozwalając go. Whatever. Sensu wrzucania tego jednak do kategorii książek "męskich" nie rozumiem. Ale to może ja po prostu jestem zacofaną i nieromantyczną duszyczką.

Przebrnęliśmy przez dwie najbardziej hardkorowe propozycje Empiku. Dalej są skandynawskie kryminały. Po sukcesie serii "Millenium" Larssona zrobił się na nie potężny boom, przynajmniej w Polsce. Jedną z większych gwiazd tej części literatury jest pisarka Camilla Lackberg. Ponoć kilka książek ma nawet niezłych. Nie wiem, nie sprawdzałem, bo raczej rzadko sięgam po książki autorstwa kobiet. Jakoś zawsze uważałem mężczyzn za lepszych pisarzy.

Może i przesadzam, mówiąc, że wrzucanie książki napisanej przez kobietę do kategorii "męskiej" jest słabe. Okej, zrozumiem ewentualny bulwers. Większy problem w tym, że produkt, który proponuje nam Empik, to krótkie opowiadanie, pt. "Zamieć śnieżna i woń migdałów". Twór, który jakiś tam sukces komercyjny u nas osiągnął, ale jednocześnie został potężnie zjechany nawet przez fanów Lackberg. Sam miałem ochotę swego czasu kupić ebooka, ale recenzje skutecznie odsunęły mnie od tego pomysłu.

Czwarta pozycja w męskim dziale Empiku to "Babilon" Camilli Ceder. Poza opisem i średniawej ocenie na Lubimy Czytać nic więcej niestety o niej nie wiem. Wierzę jednak, że znalazłoby się mnóstwo książek lepszych dla faceta. Ale jest jeszcze przecież przycisk "więcej" obok czterech proponowanych tworów! Cóż znajdziemy pod nim? Hiciory pokroju "Franklin i walentynki". A już miałem nadzieję...

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: