Thank You For Reading, czyli ostatni post na MajkOnMajk


Odkładałem pisanie tego postu już od wielu, wielu dni, choć wiedziałem, że on wreszcie powstanie i zostanie opublikowany. Teraz jednak nastała pora, kiedy nie ma już czasu na odwracanie głowy. Dziś kończy się rok 2015. Kończy się jednak też coś jeszcze - blog MajkOnMajk. To ostatni post, jaki tutaj uświadczycie. Nie ma w tym żadnego chwytu marketingowego, nie ma dziwnych zagrywek. Dziś kończę swoją działalność blogerską na MajkOnMajk.

Dlaczego? Czuję się zobowiązany to wytłumaczyć.

Zakończenie działalności bloga chodziło za mną już od dłuższego czasu, pomysł ten zaczął się jednak bardziej klarować na przełomie lata i jesieni tego roku. Powód był prosty - zacząłem być zmęczony tą formułą pisania. Codzienne skrobanie tekstów do samego końca nie sprawiało mi problemów. Potrafiłem znaleźć na to czas, potrafiłem znaleźć temat. Ale zacząłem czuć się wypalony taką formułą. Ostateczna decyzja została podjęta w okolicach listopada. Jednego więc możecie być pewni - nie jest ona ani nagła, ani nieprzemyślana.

Możecie mimo tego spytać: "dlaczego więc nie zmieniłeś formuły bloga, Majk?". Odpowiedź jest prosta: nie chciałem. MajkOnMajk od początku miał być codziennie aktualizowanym blogiem o tym, o czym chciałem pisać. Nie było tu praktycznie żadnych barier tematycznych, a teksty czasem wylatywały ze mnie w kilkanaście minut. To mi odpowiadało i sprawiało sporą radość. Do czasu.

Wielu osobom się na blogu spodobało - za to wszystkim Wam, Drodzy Czytelnicy, dziękuję. Wiem, że po dziś dzień są tu tacy, którzy odkryli MajkOnMajk trzy lata temu, u jego początków. Wiem, że są też tacy, co dochodzili z czasem. Wreszcie - wiem i o tych, którzy przybyli tu dopiero niedawno. Nie wiem, która z tych grup będzie najbardziej zawiedziona moją decyzją. Wszystkim Wam jednak serdecznie dziękuję za to, że posty czytaliście i komentowaliście - niezależnie od Waszego czytelniczego stażu.

MajkOnMajk w internecie zostaje. Z bazą ponad tysiąca tekstów, w tym wielu nieustannie popularnych i czytanych pomimo upływu sporej ilości czasu od ich publikacji. Dalej znajdziecie na MajkOnMajk wszystkie odcinki takich serii jak "Raperzy czytają" czy "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". Zostają też setki recenzji książkowych i filmowych. Nie mam zamiaru tego z internetu usuwać. Przez najbliższy rok wszystko dalej będzie leżało pod adresem MajkOnMajk.pl. Jeśli po tym czasie nie przedłużę domeny - korzystajcie z MajkOnMajk.blogspot.com.

Co dalej? Jednego możecie być pewni - to nie koniec mojej obecności w sieci. Nie mam zamiaru na razie wracać z blogiem pokroju MajkOnMajk, ale może kiedyś - kto wie? Tymczasem biorę się za parę innych projektów, o których będę na bieżąco informował na swoim prywatnym Facebooku (LINK). Śledźcie go, bo szczegóły dotyczące pierwszego projektu ujawnię już w pierwszych dniach nowego roku. Część czytelników MajkOnMajk zdecydowanie powinien on zainteresować.

A jeśli ciągle szukacie stricte blogowych wrażeń, odsyłam Was w trzy miejsca - trzy blogi aktywnych czytelników MajkOnMajk. Tomek Racki pisze fajne rzeczy na Jest Czytelnie, Mateusz Sidorek przeprowadza świetne wywiady na Tako Rzecze Mateusz, a Michał Małysa recenzuje książki o TUTAJ. Powodzenia, chłopaki!

Jeszcze raz, na sam koniec - dzięki wszystkim za czytanie MajkOnMajk. Świetnie było prowadzić ten projekt przez ponad trzy lata z taką ekipą ludzi "po drugiej stronie monitora". Udanego Sylwestra i jeszcze lepszego Nowego Roku!

Mam nadzieję, że widzimy się znów już wkrótce w innym, równie ciekawym miejscu internetu :)

May the Force be with You!

Fuck Christopher Columbus


Jakiś czas temu w sieci znalazł się filmik*, na którym nagrano reakcje Indian (choć w USA to określenie jest niepoprawne politycznie) na hasło "Krzysztof Kolumb". Były one dość jednoznaczne, choć "hardkorowość" wypowiedzi się wahała. Od "zagubiony", przez "fałszywy", kończąc na "jebać go". A przecież w szkołach (także amerykańskich) uczy się, że to taki wielki odkrywca!

Nie ma się co dziwić rdzennym Amerykanom, że nie lubią (delikatnie mówiąc) Kolumba. To nie on pierwszy wylądował na nowym kontynencie, ale to on rzeczywiście odkrył go dla oczu Europejczyków. Nam przyniosło to radochę, prestiż i masę pieniędzy. Native'ów (jak ja lubię nazywać w "pongliszu" Indian) spotkały jednak z tego powodu praktycznie same problemy.

Można próbować bronić Kolumba. Że, okej, on otworzył Amerykę dla Europejczyków, ale to dopiero jego następcy zrobili prawdziwą rzeź na Nowym Lądzie. No dobra - pewnie sprowadził też jakieś choroby, na które Indianie nie byli odporni. Ale przecież nie zrobił tego umyślnie! (Nie)stety, w pewnym momencie dalsza obrona "wielkiego odkrywcy" nie ma po prostu sensu.

Kolumb był złym człowiekiem. Już po pierwszym spotkaniu Indian zaznaczył, że są to ludzie idealnie nadający się na niewolników. W późniejszym czasie potwierdził swoje słowa, zniewalając niejednego napotkanego autochtona. Poniżania rdzennych Amerykanów jest jednak ciąg dalszy. Kolumb nakazywał zabijać Indian, abgwałty na "czerwonoskórych" kobietach traktował jako nic wielkiego. Z jego dzienników i innych relacji ma się wręcz wrażenie, że mówił on do swoich ludzi coś w rodzaju "róbta co chceta". Z nimi - z innymi ludźmi.

Czy reakcje współczesnych Indian są przesadzone? Pewnie trochę tak. Szczególnie, gdy widzi się stawianie Kolumba na tym samym poziomie co Hitler albo sugerowanie, że nasz drogi Krzysztof zabił osobiście... 100 milionów ludzi. Ale oburzenie rdzennych Amerykanów nie bierze się znikąd.

Po pierwsze - Kolumb ciągle pokazywany jest w wielu szkołach jako po prostu "odkrywca Ameryki". W Polsce też tak jest. Good Guy Krzysztof. Co prawda pamiętam, że w późniejszych etapach nauki ktoś tam napomykał z nauczycieli, że odkrycie Kolumba nie było wcale takie cudowne dla Indian, ale nie było mowy o dokładnym wytłumaczeniu, jak bardzo złym kolesiem on był.

Po drugie - Amerykanie obchodzą oficjalnie Dzień Kolumba. Dwunastego października odbywają się imprezy, oficjalne uroczystości, wszelkiego rodzaju świętowanie. W niektórych regionach podobno zmienia się nazwę tego święta, by była ona bardziej neutralna. Np. w tym roku w Południowej Dakocie Native American Day wypadł dokładnie tego samego dnia co Dzień Kolumba.

Słynny Krzysztof na pewno nie jest idealnym symbolem "Wielkich odkrywców". I nie - tu nie chodzi o jakąś wielką poprawność polityczną. Należy zwyczajnie dać do powszechnego zrozumienia, że Kolumb nie był wcale aniołkiem, który zbawił świat. W tym, co zrobił i co zapoczątkował, więcej jest tak naprawdę złego niż dobrego. Należy więc po prostu powiedzieć o tym od czasu do czasu wprost. Dlatego robię to dziś i ja.

* Obejrzycie go TUTAJ.

Własność 2.0 - mieć wszystko i nie mieć nic


Od jakichś dziesięciu lat kolekcjonuję gry wideo. Kiedyś kupowałem ich zdecydowanie więcej, dziś mam o wiele mniej czasu na ślęczenie przed telewizorem. Podczas przeprowadzki do Krakowa moja głupota nakazała mi wziąć ze swój cały growy dorobek życia, wioząc w kartonach coś koło dwóch setek gier.

Lubię mieć gry. Nie lubię się z nimi rozstawać, nie lubię sprzedawać, wymieniać, cokolwiek. Chce móc mieć możliwość wrócenia do nich kiedyś, choć całkiem możliwe, że w przypadku większości tytułów nigdy to nie nastąpi. Ostatnio jednak coś sobie uświadomiłem - chcę gier, ale już niekoniecznie pragnę płyt i pudełek z nimi.

Początkowo dość niepewnie podchodziłem do cyfrowej dystrybucji. Nie mogłem dotknąć fizycznej wersji gry, sam program wgrany na konsoli był dla mnie rzeczą wyjątkowo ulotną. W pewnym momencie zacząłem się jednak do tego przekonywać, bowiem najlepsze promocje na gry trafiały się właśnie w cyfrowej dystrybucji. 

Taki totalny przełom nastąpił jednak u mnie dopiero niedawno. Szukałem "Wiedźmina 3" na Xbox One w okolicach premiery. Nie było go praktycznie nigdzie. Empiki, Media Markty, Saturny - półki były puste. A ja chciałem w to cholerstwo wreszcie zagrać. Zwróciłem się więc do cyfrowej dystrybucji. Ale nie jakichś kodów z Allegro, które pozwalały na dorwanie gry trochę taniej, choć tak naprawdę nie do końca legalnie. Wszedłem na Xbox Live i kupiłem "Wiedźmina". Za dyszkę mniej niż wersja pudełkowa. I jestem z tego cholernie szczęśliwy.

Zero wkładania i wyciągania płyty po każdej rozgrywce. Zero kurzu zbierającego się na pudełku. Zero dokładania kolejnej cegiełki do rzeczy, które wkrótce będę musiał przetransportować do innego mieszkania. Mam tę grę - a jednocześnie jej nie mam.

Tak samo było z książkami. Coraz rzadziej zdarza mi się kupować cokolwiek w wersji papierowej. Robię wyjątki naprawdę rzadko, ostatnio np. dla "Pieśni Lodu i Ognia", którą chciałem mieć na półce. Poza tym - biorę na Kindle'a wszystko co się da. Jeśli mam wybór między wersją fizyczną a cyfrową - wybieram praktycznie zawszę tą drugą. 

Dlaczego? Bo czytnik jest wygodniejszy, poręczniejszy, lżejszy. Bo nie kurzy się jak tona ksiąg na półkach i tysiącstronicowa książka nie zajmuje w wersji cyfrowej pół torby. Bo Kindle pomieści w sobie więcej książek niż niejedna półka. I dlatego przy ostatniej przeprowadzce jakieś 95% swoich książek papierowych, które miałem w Krakowie, odesłałem do rodzinnego domu. Podobnie zrobiłem ze sporą rzeszą gier.

Wreszcie - muzyka. Jeszcze niedawno postanowiłem: "chcę zacząć składanie własnej kolekcji płyt". Dziś kupuję tak naprawdę 2-3 krążki w wersji fizycznej na pół roku. Mam Spotify z dostępem do zdecydowanej większości muzyki, jakiej potrzebuję. Zero przegrywania krążków na komputer, a potem na telefon. Po prostu odpalam aplikację, gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek urządzeniu. I już - mam całą potrzebną muzykę.

Kiedyś byłem przeciwny cyfryzacji wszystkiego, przenoszeniu się mediów do internetu. Chciałem dalej móc dotykać książek, gazet, książeczek od gier i płyt muzycznych. Dziś tego nie potrzebuję. Jeśli Wam zależy - kupujcie fizyczne wersje, nie przeszkadza mi ich istnienie. Ale ja już teraz czuję, że nie potrzebuję każdego produktu kupować jako osobnego "czegoś". Mam telefon, tablet, komputer, czytnik i konsolę. Pięć urządzeń, na których mogę trzymać całą bibliotekę, cały sklep z grami, całą muzykę świata.

Ba, nie potrzebuję nawet tych rzeczy mieć na swoich urządzeniach. Wystarczy, że będę miał do nich nielimitowany dostęp. Chmura - oto kolejna era cyfryzacji wszystkiego co się da. I do tego właśnie zmierzamy - do wygody i minimalizmu. I mi, pełnemu doświadczeń w kwestii tego, jak fizyczne rzeczy potrafią w życiu zawadzać, to wszystko się jak najbardziej podoba.

Sprawiedliwość. Jak postępować słusznie?


Książka Michaela J. Sandela to idealny przykład publikacji, która początkowo odstrasza. Odstrasza przez swoją tragiczną wręcz okładkę, utrzymaną w klimatach wydawnictw sprzed wielu, wielu lat. Do tego nie do końca wiedziałem, czego się po tej pozycji spodziewać, będąc w zasadzie dość sceptycznie do niej nastawiony. Ostatecznie jednak, dzięki licznym rekomendacjom w sieci, postanowiłem po "Sprawiedliwość" sięgnąć. Dziś sobie za to dziękuję, bo książka ta jest jedną z tych, które mnie w tym roku najbardziej pozytywnie zaskoczyły.

Publikacja Sandela, profesora Uniwersytetu Harvarda, jest dość nietypowym przeglądem poglądów filozoficznych. Wszystko kręci się tu bowiem wokół jednego - tytułowej Sprawiedliwości. Choć istnieje słownikowa definicja tego wyrazu, postrzeganie sprawiedliwości na świecie jest zgoła różne. I nawet, jeśli teraz pukacie się po głowie, myśląc: "ale po co mam o tym w ogóle czytać?!", odpowiedź nadejdzie, gdy tylko zabierzecie się za publikację Sandela.

Po pierwszy - autor uczy. Wprowadza nas do świata różnorodnych filozofii, patrzących zgoła inaczej na te same sprawy. Poznajemy klasyczne myślenie Arystotelesa, poglądy utylitarystów czy wreszcie główne założenia libertarianizmu. Przy omawianiu każdej filozofii Sandel podaje naprawdę sporą ilość różnorodnych przykładów, pokazujących dane myślenie w praktyce.

To wiążę się z kolejną ważną rzeczą w "Sprawiedliwości" - autor prowokuje. Wrzuca nas w wir często bardzo radykalnych poglądów, które każdy z nas pojmować może zupełnie w różny sposób. Gdy czyta się o koncepcji stworzenia obowiązkowych przytułków dla żebraków, by nie obniżali oni poziomu szczęścia w miastach, jedni się z tego powodu oburzą, inni zobaczą w tym całkiem ciekawą teorię. I dobrze, że opinie związane z jedną sprawą są tak rozbieżne, bo to udowadnia, że książka Sandela w jakimś stopniu pomaga nam bardziej skonkretyzować nasze własne poglądy i przez to lepiej zrozumieć samego siebie.

Przy okazji, autor odnosi różne, nawet te najstarsze, arystotelesowskie filozofie, do spraw bardzo aktualnych. Są rozmyślania na temat tego, czy powinien być wprowadzony obowiązkowy pobór wojskowy, czy współcześni Niemcy muszą przepraszać za Holokaust, a Amerykanie za dawne niewolenie swych czarnych współbraci, czy małżeństwa homoseksualne powinny zostać zalegalizowane. Na każde z tych pytań nie ma jednej, konkretnej odpowiedzi, choć Sandel stara się znaleźć tę najbardziej (według niego) odpowiednią. I to trochę czuć, że autor "Sprawiedliwości" jest w jakimś stopniu stronniczy. Zdarza mu się krytykować wprost pewne poglądy, które wydaja mu się nadzwyczaj absurdalne. Nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale jednak rzuca się w oczy.

Wybaczyć tego na dodatek nie jest trudno. Bo "Sprawiedliwość" to niesamowicie przyjemna lektura, która daje naprawdę wiele do myślenia i pozwala nam zastanowić się nad tym, czy aby na pewno można kierować się w życiu wyłącznie jedną, konkretną filozofią. Choć tytuł książki nadaje jej może jakiegoś takiego abstrakcyjnego charakteru, wielu wręcz odstraszającego, rację ma wydawca, który w opisie tej publikacji pisze: "to książka dla każdego, bo porusza tematy, dotyczące nas wszystkich". Do tego - przyznaję bez bicia - jest napisana naprawdę przystępnym językiem.

Zdecydowanie polecam.

Diament - Introwersja (recenzja + konkurs)


Rozwój popularności rapu w polskim społeczeństwie w ciągu ostatnich lat przyniósł ze sobą zarówno plusy i minusy. Wśród tych pierwszych jest niewątpliwie fakt, że na scenie pojawia się coraz więcej nowych twarzy, którzy skutecznie stają naprzeciw "dinozaurom" nadwiślańskiego hip-hopu. Jednocześnie jednak pole na innowacje się wyczerpuje, przez co wielu świeżych zawodników zbitych zostaje w jedną, nieodróżnialną masę. Spośród niej próbuje wybrnąć na brzeg Diament ze swoim nowym krążkiem, "Introwersją".

To niesamowite, jak idealnym podsumowaniem całego tego krążka jest już pierwszy numer na nim. "Znajdziemy się" rozpoczyna spokojne pianinko, które z czasem przechodzi w beat, który pewnie jeszcze chwilę temu nazwalibyśmy "niuskulowym", ale dziś jest po prostu kolejnym z wielu podobnych podkładów. Na przyjemnej melodyjce próbuje swych sił Diament - jakby niezdecydowany, czy poddać się nowoczesnym brzmieniom, czy pozostać w hip-hopie sprzed paru lat.


Cała "Introwersja" jest zresztą krążkiem na takim rozstaju dróg. Część bitów jest bardziej nowoczesna, część mniej. Teksty natomiast praktycznie zawsze obarczone są tym charakterystycznym, wielokrotnie wałkowanym schematem, od którego zaczyna praktycznie każdy nowy polski raper. Tu trochę smutków zatopionych w alko, tu trochę o wygrywaniu życia (obecnym albo nadchodzącym). I każdy z tych tematów podawany jest w sposób, jaki wszyscy już znamy. Jeśli umknęło mi coś bardziej innowacyjnego, rzeczywiście wyróżniającego się z tłumu - przykro mi. Flow i emocjonalność u Diamenta są niestety tak powtarzalne i monotonne, że po chwili zapomina się zwracać uwagę na to, o czym te kawałki w ogóle są. Od strony rapowej każdy brzmi bardzo podobnie.

Mnie jednak najbardziej dziwi przewijający się co jakiś czas na płycie motyw w rodzaju "jebać swag", "odnajdę tych, co ukradli hip-hop". Jakkolwiek same tego typu oburzenia ze strony kogokolwiek wydają mi się co najmniej śmieszne, tak tutaj jest to jeszcze zabawniejsze, gdyż Diament z niuskulu czerpie co chwilę. Podkłady to jedno, ale taki "Gin & Tonic", pomimo "utruskulowienia" w tekście, dalej brzmi jak track wszystkich tych, których raper krytykuje w innych utworach. 


Mimo tego, dostrzegam pewne plusy w "Introwersji". Po pierwsze - jest w większości całkiem energetyczna. Polecam szczególnie odpalić sobie ten krążek podczas biegania. Łatwo utrzymać przy tych kawałkach równe tempo, a wieczorem jest dodatkowy klimat. Poza tym - parę fajnych momentów w podkładach. "Co Robić?" ma świetny motyw w refrenie, a "Nie mów mi nigdy" przypomina trochę kozackie bity ka-meala. Ten drugi track jest zresztą chyba najlepszym na całej płycie. Przynajmniej w kwestii podkładu.


Poza tym - jestem raczej na nie. Nie mówię, że Diament nie ma szans na stanie się lepszym raperem, ale na razie jest zwyczajnie częścią wielkiego tłumu nieodróżnialnych od siebie polskich hip-hopowców. Jedyne wyjście - nabrać wyrazistości. Na razie jej nie czuję.



Jeśli jednak zaintrygował Was ten materiał tak, byście chcieli mieć go na swojej półce - jest ku temu okazja. Możecie zrobić sobie drugie Boże Narodzenie i wygrać fizyczny egzemplarz "Introwersji". Wystarczy podesłać mi na majkonmajk@outlook.com tytuły trzech dowolnych płyt, które w roku 2015 wydał label 3/4 UDGS. Na Wasze odpowiedzi czekam do godziny 23:59 dnia 31 grudnia. Album zdobędzie jedna osoba wskazana przeze mnie.

Mandarynka - to nie jest film o świętach


Obok "Kevina samego w domu" mandarynki wydają się najdziwniejszym symbolem świąt w Polsce. Skąd u nas takie uwielbienie do szamania przy wigilijnym stole egzotycznych cytrusów? Do dziś tego rozwikłać nie mogę. Ale mandarynki wielbię i zawsze są one dla mnie podstawowym wyznacznikiem tego, że nadchodzą święta. Nie choinki, nie dekoracje w miastach, a właśnie mandarynki.

Grudniowa premiera filmu "Mandarynka" wydawała się więc w polskich realiach idealnym chwytem marketingowych. Tym bardziej, że akcja tego tytułu dzieje się w Wigilię Bożego Narodzenia. Inna sprawa, że są to święta inne od tych, które my znamy. W końcu to Los Angeles - Miasto Aniołów, ale na pewno nie tych aniołów, które robimy w śniegu (a przynajmniej robilibyśmy, gdyby i nasz kraj nie "cierpiał" na brak białego puchu w tym roku).

Niby ktoś tu ciągle wspomina fakt, że są święta, niby mamy nawet scenę wigilijnej kolacji. Mimo tego jednak Bożego Narodzenia nie czuć tu ani trochę. Dwudziesty czwarty grudnia zdaje się tu być wrzucony trochę na siłę. Nie należy się więc sugerować "mandarynkowatością" tytułu. Nie znaczy to jednak, że nie można się dobrze bawić oglądając film Seana Bakera.


Fabuła jest dziwna, postaci są dziwne, cała akcja jest dziwna - i to w taki sposób, że niewątpliwie nie każdy ją przełknie. Sin-Dee, transseksualistka (transseksualista?), wychodzi z więzienia po prawie miesiącu odsiadki za posiadanie prochów. Spotyka się ze swoją przyjaciółką (również transseksualistką/transseksualistą), która informuje Sin-Dee, że jej facet, lokalny alfons, zdradził ją, gdy dziewczyna siedziała za kratkami. Bohaterka wyrusza więc w podróż w poszukiwaniu białej zdziry, która ukradła serce jej mężczyzny. Ach, no i jest jeszcze jedna ważna postać - taksówkarz Razmik. Jego tajemnicę najlepiej już jednak odkryć samemu.

Taki zestaw postaci to istna mieszanka wybuchowa, która podsycana jest jeszcze bardziej przez twórców filmu. Bohaterki podążają ulicami LA w rytmie mocnego trapu, o seksie za pieniądze mówi się tu co chwilę, a do tego wszystko jest w tym filmie do bólu przerysowane. Jest zabawnie, choć czasem w dziwny sposób - nie zawsze bowiem byłem pewny, czy chodziło rzeczywiście o przerysowanie, czy też po prostu któryś aktor grał słabo.

Wolę chyba jednak w to nie wnikać, a po prostu dobrze się bawić. Bo to taki miks dramatu z komedią, ale tej drugiej jest jednak wystarczająco dużo, by rzeczywiście można się było podczas oglądania "Mandarynki" pośmiać. Przy okazji kiwając z uznaniem na to, jak cały film zrobiono. Nietypowe ujęcia, pochodzące z zupełnie różnych światów i szkół kinematograficznych, a do tego na pozór zupełnie niepasująca do nich muzyka. Szok jest tym większy, gdy dowiadujemy się, że cały film nagrano za pomocą... trzech iPhone'ów. Zgadza się - zero profesjonalnych kamer. Gdybym o tym nie wiedział przed seansem - chyba bym się nie domyślił.

"Mandarynka" to brudna komedia, która rzuca nam w twarz kolejnymi scenami. Zachwytów krytyków, dających jej 9/10 czy wręcz 10/10 nie rozumiem, ale przyznaję - to niezła produkcja. Wystarczająco niezła, by zainteresować się tym, co jeszcze ma nam do zaoferowania Sean Baker, reżyser.

Tylko pamiętajcie - to nie jest film o świętach.

Jak wielcy przyjaciele stają się wielkimi wrogami, a wielcy wrogowie wielkimi przyjaciółmi


Będąc Polakiem, niekoniecznie musisz kojarzyć kogoś takiego jak Henry Kissinger. Będąc Amerykaninem, nie kojarzyć go jest zwyczajnie trudno. Przynajmniej wtedy, kiedy Twoje zainteresowania wykraczają choć odrobinę poza jedzenie hamburgerów. 

Kissinger jest bodaj jedną z najbardziej istotnych postaci amerykańskiej polityki po roku 45. Ba - mało kto chyba zaprzeczy, że zrobił on w swej branży więcej niż niejeden prezydent. Sam Kissinger służył jako sekretarz stanu u dwóch głów amerykańskiego państwa: Richarda Nixona oraz Geralda Forda. Zdobył Pokojową Nagrodę Nobla, a przy okazji po dziś dzień uznawany jest za jednego z tych, dzięki którym Wschód i Zachód zakończyły zimną wojnę między sobą.

Kissinger jest jedną z tych postaci, którzy mogliby godzinami opowiadać o sowim „zawodzie”, a my, prosty lud, moglibyśmy tego godzinami spokojnie słuchać. Całe więc szczęście, że sam polityk opublikował niejedną pracę, który każdy zafascynowany tematem może dorzucić do swojej biblioteczki. Wśród nich - bodaj swoiste książkowe opus magnum Kissingera, „Dyplomacja”.

Idealna osoba na idealnym miejscu - to pomyślałem, gdy pierwszy raz ujrzałem na domowej półce pracę Kissingera. Bo któż mógłby zająć się opisaniem współczesnej dyplomacji, jeśli nie ten, kto w praktyce zajmował się nią przez długie lata? Tym natomiast jest właśnie praca Kissingera - opisaną na prawie tysiącu stron pokaźną i ciężką przebieżką przez całą współczesną dyplomację. No, tak jakby całą.

Autorowi pracy udaje się rzecz wyjątkowa. Jaka? Cóż - zacznijmy od początku. Cała książka traktuje o współczesnej dyplomacji od okresu tuż przed pierwszą wojną światową, do końcówki XX wieku. Kissinger bardzo mocno skupia się na pewnych konkretnych postaciach, które najmocniej wpływały na rozwój polityki w tych czasach. Rozdrabnia na cząsteczki dyplomację z udziałem najważniejszych postaci, o jakich każdy z nas uczył się w szkole na historii, nie pozostając jednak wyłącznie przy suchych faktach. Kissinger komentuje i ocenia - często odstawiając na bok kwestie moralne, a zajmując się… cóż, polityką.

Mniej niż sto lat dokładnie opisane na kartach jednej książki. Kto wie jednak, czy aby nie za dokładnie. Oto bowiem wychodzi na jaw ta wyjątkowa rzecz, która się Kissingerowi udała. Podczas czytania „Dyplomacji” zwyczajnie chciałoby się, by była ona… jeszcze grubsza. Tak, tak, nie przewidzieliście się - tysiąc stron to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Kissinger niejednokrotnie bowiem zachwyca dokładnością opisów wielu kwestii, by tuż po chwili zaskoczyć jedynie szybkim przeskokiem po temacie, który nas zainteresował. 

Oczywiście bliżej temu do zalety książki, bo sztuką jest wywołać takie zainteresowanie czytelnika, że chciałoby się usłyszeć od autora więcej, więcej i jeszcze raz - więcej. A co z wadami? Cóż, dla mnie zdecydowanie kiepskie było praktycznie całkowite pominięcie kwestii Ameryki Łacińskiej w książce. Rozumiem, że kontynent ten nie wpływał przesadnie na politykę międzynarodową, ale pewne rzeczy - według mnie - było mimo wszystko warte poruszenia. Tym bardziej oczekiwałoby się tego od Kissingera, któremu po dziś dzień wytyka się, że nie zrobił praktycznie nic, gdy Pinochet mordował ludzi w Chile. Ba - on go wręcz popierał! O tym jednak możecie przeczytać więcej w książce „Czas Kondora”, o której pisałem o TU.

Dla kogo jest „Dyplomacja”? Dla zainteresowanych polityką międzynarodową i historią. Oni wyciągną z tej pozycji całą masę pewnej specyficznej radochy, której wiele osób by zwyczajnie nie pojęło. Bo przyznać trzeba - „Dyplomacja” jest mimo wszystko pozycją stosunkowo trudną i na pewno nie przeznaczoną dla totalnego laika w temacie. Tutaj już nie wystarczy, by nasze zainteresowanie wychodziło tylko odrobinę poza szamanie hamburgerów.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!