Brudstok to nie błoto


Z czym kojarzy Wam się Woodstock? Jeśli z dobrą zabawą i jednymi z najlepszych dni w roku - prawdopodobnie nie czytacie tego wpisu, tylko spędzacie świetny czas na festiwalu Jurka Owsiaka. Ale przecież jest też druga strona barykady. Ci, którzy uważają Woodstock za imprezę pełną zezwierzęcenia, brudu i ludzi godnych pożałowania.

Ewidentnym symbolem tegoż festiwalu stało się błoto. Przez jednych taplanie się w nim to frajda wyczekiwana długimi miesiącami, przez innych rzecz najbardziej wyśmiewana. Bo jak to tak - taplać się w błocie? Jak jakieś świnie w chlewie? 

Przyznaję - ja sam bym za cholerę nie postanowił wskoczyć do błota i taplać się w nim. Nie widzę w tym ani grama frajdy. Ale mimo wszystko staram się zrozumieć, że ktoś tym się rzeczywiście jara. Przychodzi mi o tyle łatwiej, że sam lubię od czasu do czasu na koncercie wskoczyć w pogo. A dla wielu to rzecz równie niewyobrażalna i będąca symbolem zezwierzęcenia co imprezowanie w błocie.


A wiecie co? Uświadomiłem sobie ostatnio, że ani błoto, ani pogo, nie jest wcale jakąś największą z zabawowych hańb człowieka. Prawda ta objawiła mi się na Open'erze - festiwalu uznawanym przez wielu za imprezę dla dupeczek prosto od stylisty, stojących pod sceną oburzonymi, gdy ktoś próbuje obok nich choćby podskoczyć.

Czy są tam takie osoby? Owszem. Są laski odpicowane jak na imprezę w ekskluzywnym klubie, ludzie przesiadujący cały czas z tyłu i bojący się choćby na chwilę wejść w tłum, kolesie z butami za pareset złotych, które za chwilę ktoś prawdopodobnie wreszcie nadepnie i będzie wielkie oburzenie. A co jest poza nimi? Skakanie, pogo i wreszcie - zwierzęta.


Idziemy ze znajomymi na kolejny koncert na głównej scenie. Jak zwykle - chcemy przedrzeć się jak najbliżej barierek. Tuż przed wejściem na płytę jakiś koleś pada przed nami prosto na plecy. Wygląda jak totalne zwłoki. Jest tak zachlany, że w ramionach podnoszącego go człowieka zachowuje się jak szmaciana lalka. Dla niego ten dzień festiwalu już się skończył.

Jest też inna sytuacja, bodajże z koncertu Prodigy. Totalnie napieprzona para stoi w środku skaczącego tłumu. Dziewczyna osuwa się na ziemie, koleś ledwo ją podtrzymuje. Pogo rozszerza się z każdą sekundą, przejmując coraz większy teren. Zaraz także oni znajdą się w jego zasięgu. Powinni stąd odejść już dawno, nie pchać się w ogóle na ten koncert. Mają zamknięte oczy i prawdopodobnie zupełnie nie wiedzą, co się wokół nich dzieje.

Koniec? Skądże. Co powiecie na człowieka idącego swobodnym krokiem i rzygającym przed siebie co dwa kroki? Ludzie odsuwali się od niego z totalnym obrzydzeniem i nawet idący z nim kumpel wzdrygał się na ten widok. Wreszcie facet wypuścił "pawia ostatecznego", spojrzał w stronę mnie i paru osób, po czym z uśmiechem uniósł kciuk. I choć po tym geście lekko prychnęliśmy śmiechem, dalej to był śmiech pełen zażenowania.


I to jest według mnie najprędzej to, co moglibyśmy nazwać prawdziwie zwierzęcym imprezowaniem. Błoto? Pogo? Nawet, jeśli są ludzie, którzy patrzą na to z pogardą, zawsze znajdą się tacy jak Ty, którym to się podoba i przyłączą się do zabawy. Ale istna alkoholowa śmierć przed oczami dziesiątek, setek czy tysięcy ludzi? To już potrafi wywołać jedynie negatywne emocje. Od po prostu zażenowania, po współczucie wymieszane z odrazą.

Oddzielmy więc wreszcie zabawę od tego prawdziwego upadku człowieka. "Brudstok" to nie błoto, czy pogo. Nie jest nim także jedno z moich najzabawniejszych wspomnień z Open'era - dziewczyna przebrana za dinozaura i robiąca gwiazdy przy blasku powoli wschodzącego słońca. Bo owszem - i na nią parę osób spojrzało z pewnym zażenowaniem. Reszta jednak (w tym ja) po prostu szczerze się na ten widok uśmiechnęła.

Oto właśnie chodzi - o szczery uśmiech. Dopóki choćby paru ludzi wokół Was dzieli go z Wami, jest dobrze. Kiedy więc zaczyna się "Brudstok"? Gdy ten znak radości zmienia się na wszystkich twarzach w jedną, łączącą Ci się przed oczami, krzywą minę.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika na samej górze postu powstała na bazie zdjęcia z serwisu Flickr.com

11 komentarze:

To oficjalne - Kendrick Lamar jest ponad rapem


Mocą tegorocznego krążka Kendricka Lamara jest nie tylko to, że jest zajebisty ot tak, ze strony muzycznej. Równie ważne jest w tym przypadku to, iż "To Pimp a Butterfly" okazuje się być w dużej mierze swoistą dźwiękową Biblią dla Afroamerykanów, poruszając tematy, które są dla nich wyjątkowo ważne. A teraz możemy do tego dodać jeszcze jedno spostrzeżenie - Lamar jest już oficjalnie nowym prorokiem czarnoskórych w USA.

Jak można wymierzyć taki status? Zaczynając od wspomnienia o ostatnim zamieszaniu z butami Kendricka, przygotowanymi dla Reeboka. Niby zwykły obuw, niby po prostu kolejna gratka do kolekcji dla sneakerheadów - a jednak nie do końca.


Bo Lamar postanowił, że swoimi butami pogodzi dwa wielkie gangi z Los Angeles - Bloodsów i Cripsów. Jak? Wrzucając napis "RED" na prawy but, a "BLUE" na lewy. Oba kolory to główne symbole właśnie tych gangów. 

Brzmi głupio? Naiwnie? Niby tak, ale jeśli widzisz  na filmiku dwóch kolesi z wrogich sobie grup, którzy siedzą na jednej sofie i gadają o wspaniałej rzeczy, jaką robi Kendrick symboliką swoich butów - coś dobrego jednak Ci w głowie zaczyna świtać. I pewnie, jest w tym masa działania machiny marketingowej i całego tego bullshitu. Ale jednak nie wydaje mi się, by ten nietypowy gest Lamara trafił całkowicie w próżnię.


But still - "prorok" to mocne słowo. Zbyt mocne, by nazwać kogoś nim tylko dlatego, że zrobił buty "z przekazem". Pora więc odsłonić główną kartę przetargową dla Kendricka. Za prorokiem musi podążać lud. Lud, który będzie wykorzystywał nauki swojego przywódcy, walcząc nimi i głosząc je niczym Dobrą Nowinę. 

I to się wreszcie Kendrickowi udało.

Parę dni temu na Uniwersytecie Stanowym Cleveland odbył się protest Black Lives Matter (w wolnym tłumaczeniu: Życie Czarnych się Liczy). Powstanie tej grupy wiąże się ze słynną już sprawą czarnoskórego Trayvona Martina, śmiertelnie postrzelonego przez członka osiedlowej "straży sąsiedzkiej" (więcej info na Wikipedii). BLM walczy więc przeciwko współczesnemu rasizmowi, w tym postrzeganiu Afroamerykanów jako głównych podejrzanych w licznych przestępstwach, tylko ze względu na kolor ich skóry oraz stereotypy.

Kiedy wspomniany już protest przewijał się przez ulice uniwersyteckie, policja aresztowała czternastoletniego uczestnika akcji. Gdy ludzie zaczęli domagać się jego uwolnienia, tłum potraktowany został gazem pieprzowym. Mimo tego, czarnoskórzy aktywiści dalej domagali się wypuszczenia czternastolatka, skandując na cały głos "We gon' be alright", czyli refren ostatniego singla Lamara.


Tak też Kendrick stał się wreszcie prawdziwym głosem swojego ludu. Jego przesłanie wyszło daleko poza jego muzykę, stając się sloganem godnym skandowania. Pod filmikiem z protestu regularnie pojawia się zresztą pewien komentarz, który może uderza trochę prostotą, ale mówi wiele o całej sytuacji: "Gdy Drake wplątuje się w beefy o ghostwriting, Kendrick tworzy kawałki, które dodają ludziom sił, inspirują ich do walki". 

To jest właśnie powód, dla którego Kendrick jest ponad rapem, ponad po prostu muzyką. Nasza generacja ma wreszcie swojego Dylana. 

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Prawdziwych humanistów już nie ma


Kim jest dzisiejszy "humanista"? To po prostu student wszelkich kierunków humanistycznych. Leniwy, chodzący na łatwiznę, z perspektywami pracy w McDonaldzie albo czyszczenia toalety w najbliższej galerii handlowej. Wniosek jest prosty - dziś "humanista" to bardziej obelga niż określenie, którym warto się samemu określać. I mnie to trochę razi.

Nie, nie dlatego, że sam jestem na studiach humanistycznych. Razi mnie to dlatego, że dla mnie zawsze humanistami byli ci wszyscy wielcy ludzie epoki renesansu. To Leonardo da Vinci, Erazm z Rotterdamu, Mikołaj Kopernik, wielu, wielu innych. I ogromnym grzechem jest, że "humanistą" nazywamy dziś także Kryśkę z europeistyki i Stacha z politologi. 

Renesansowi myślicie byli bowiem osobami wszechstronnie uzdolnionymi i - co najważniejsze - samemu pragnącymi odkrywać świat. Kolejne dziedziny nauki, kolejne nierozwiązane sprawy. Zgłębianie ksiąg nie krążących wokół jednej tematyki, a próba złapania swymi żądnymi wiedzy rękami jak największej części dawnego, obecnego i przyszłego świata.


A przeciętny student-humanista w dzisiejszych czasach? Idzie na studia, by mieć papierek albo po prostu pędzi za tłumem, licząc na upojne noce studenckiego życia. Jego nauka kończy się na zdawaniu egzaminów, a poznawanie świata na znajdowaniu kolejnych lokali z tanim piwem. Tak, wiem, nie każdy taki jest. Ale powiedzmy sobie szczerze - skądś się ten przerysowany student-humanista wziął.

Prawdziwych humanistów już nie ma? Nie jestem przekonany, ale to mimo wszystko całkiem możliwe. Jednak można chociaż próbować nim być, rozwijać się - jeśli tylko ma się na to samemu ochotę. Bo to nie jest obowiązek, nie każdy jest do tego stworzony. Ale, według mnie, mądry człowiek nie powinien trwać tylko w jednej dziedzinie. Studiowanie socjologii nie przeszkadza w wertowaniu książek z zupełnie innych dziedzin, nawet nauk ścisłych. Zresztą - to samo dotyczy studentów wszelkiego rodzaju politechnik. Całkowite odcięcie się od nauk humanistycznych jest równie wielką ignorancją co niewiedza studenta filologii angielskiej, ile to jest dwa plus dwa.


Jedno jest pewne - humaniści w dzisiejszym znaczeniu to wyłącznie marne podróbki tych, których powinniśmy rzeczywiście nazywać tym określeniem. I nie, nie mam niestety pod ręką innej nazwy, jakiej moglibyśmy używać na określenie studentów nauk humanistycznych. Jesteśmy więc chyba mimo wszystko skazani na to, by "humanista" stawał się określeniem coraz bardziej pejoratywnym. I jeśli nawet prawdziwi humaniści jeszcze są, to mało kto "humanistą" pragnie być w ogóle nazwany.

Miejmy tylko nadzieję, że Leonardo da Vinci nie przewraca się z tego powodu w grobie, rozumiejąc zmiany, jakimi rządzi się świat. No i że pochodzi z dystansem do każdego przypadku mylenia go z Leonardo di Caprio.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika u góry postu powstała na podstawie zdjęcie z serwisu Unsplash.com

7 komentarze:

Poland cannot into space


"Poland cannot into space" to jeden z najsłynniejszych memów związanych z naszym krajem. Wszystko wzięło od bohatera internetowych komiksów rodem z 4chana, Polandballa, który niejednokrotnie próbował wznieść się ku gwiazdom. Niestety, "kulkowej" wersji naszego kraju zawsze ostatecznie coś nie wychodziło, przez co powstało właśnie hasło "Polska nie może w kosmos".

Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo słynny mem chyba mocno wziął sobie do serca Disney, który również postanowił pośmiać się z Polski i udowodnić nam, że jesteśmy gorsi od innych. Brzmi dość patetycznie, prawda? A jednak - dla wielu cała sprawa może być nadzwyczaj ważna.


Oto bowiem okazało się, że siódma część "Gwiezdnych wojen" pojawi się w Polsce 25 grudnia. Na pierwszy rzut oka - nic dziwnego, prawda? Termin świąteczny to przede wszystkim wolne od pracy, a więc idealny czas na wypad do kina. Nawet z rodziną, w ramach świętowania Bożego Narodzenia. Problem jest jeden - zdecydowana większość krajów dostanie "Star Wars: The Force Awakens" o wiele wcześniej.

Już 16 grudnia "Gwiezdne wojny" zadebiutują oficjalnie w paru krajach, takich jak Norwegia, Belgia czy Włochy. Dzień później Moc obudzi się w całej masie innych państw, od Niemiec po Kazachstan, by 18 dnia ostatniego miesiąca tego roku zawitać do kin amerykańskich, francuskich czy hiszpańskich. Dalej jest ogromna pustka, po której "Star Wars" zadebiutują w Wigilię w Grecji i na Węgrzech. W gorszej sytuacji od Polski są obecnie jedynie Chile, Maroko oraz Egipt, gdzie film pojawi się dopiero w styczniu AD 2016. No i wszystkie te kraje, gdzie premiera SW7 w ogóle nie została jeszcze zapowiedziana.*


Dlaczego tak bardzo płaczemy z tego powodu My, fani "Star Wars"? Przecież nad Wisłą doczekaliśmy się już wielu opóźnionych premier, część filmów nie pojawiła się nawet nigdy w kinach. Czemu więc narzekamy tak tym razem? Ponieważ "Star Wars" to przysłowiowa "inna para kaloszy".

Premiera siódmej części tak kultowej sagi wiąże się z całą masą spoilerów, które pojawią się w sieci. Fani Star Wars są wszędzie: od Facebooka i Twittera, przez Instagram i Snapchat, na Soupie i Tumblru kończąc. Przypomnijcie sobie, jak wygląda sytuacja chociażby z "Grą o tron". Często nie trzeba w ogóle oglądać tego serialu, by gdzieś w sieci, zupełnie przypadkowo, natknąć się na spoiler na temat kolejnego morderstwa dokonanego w adaptacji książkowej serii Martina. Pomyślcie więc teraz, co stanie się w przypadku siódmej części "Star Wars", która prawdopodobnie będzie największym kinowym hitem tego roku. 


Dlatego właśnie, między innymi, Polacy postanowili zawalczyć o swoje. Gdy piszę te słowa, fejsbukowe wydarzenie "Chcemy wcześniejszej premiery Przebudzenia Mocy w Polsce" doczekało się już prawie 6 tysięcy głosów wsparcia (swoją cegiełkę możecie dorzucić TUTAJ). Zainteresowanie widać i - co najważniejsze - wydaje się, że ma ono szansę przynieść rzeczywiste rezultaty. Organizatorzy akcji zapewniają, że w sieci wkrótce pojawi się stosowna petycja do podpisania, która będzie podstawą do skontaktowania się z dystrybutorem filmu.

Jeśli więc także jesteście fanami "Star Wars" - dołączajcie do wydarzenia i pokażcie swój głos poparcia. Internet niejednokrotnie pokazał, że potrafi zdziałać dużo, dlatego także teraz spróbujmy "zmienić świat na lepsze".

Niech Moc obudzi się w Polsce wcześniej.

* Na podstawie danych z serwisu IMDB.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Obok Julii


Opowieść zawarta w książce Eustachego Rylskiego rozpoczyna się latem roku 1963. Wyjątkowo upalnym latem, choć, jak mówi nam sam główny bohater powieści, niejaki Janek Ruczaj - na niego takie gorąco nie działa. Trzydziestostopniowy ukrop wiele osób powstrzymuje jednak przed wyjściem z domu. Czy więc wówczas, dla rozluźnienia się w kojącym się cieniu, warto sięgnąć po "Obok Julii"?

Teoretycznie cała fabuła książki krąży wokół tytułowej Julii, nauczycielki z prowincjonalnego, polskiego miasteczka, blisko granicy z Czechami. W umysłach czwórki ze swoich uczniów, w tym Janka Ruczaja, zaszczepiła coś wyjątkowego, co na zawsze pozostanie w ich głowach. Pewnego dnia znikła jednak z miasteczka, by pojawić się tam ponownie trochę lat później, gdy jej pupile miały już na karku pierwszą dwudziestkę. Janek ponownie trafia do jej wyjątkowej gry.

Książka Rylskiego ma jednak znaczenie szerszą fabułę, wychodzącą w dużej mierze poza opowieść o Julii. Choć ponoć wszystko się z nią tu łączy, nie do końca widać to przy sporej ilości wątków. Opowieść ciągnie się od 1948 roku aż po czasy współczesne, zawierając po prostu całą życiową historię Janka. 

Owszem, to rzecz pełna niespodziewanych sytuacji, ogromnej różnorodności tematycznej i nie do końca jasnych poczynań głównego bohatera. Ale jest pewien istotny problem - opowieść ta nie została należycie wykorzystana.

Nie wiem dlaczego, ale przed lekturą "Obok Julii" byłem wręcz pewien, że Eustachy Rylski jest jakimś młodym pisarzem, pokroju Szczepana Twardocha. W czasie lektury utwierdzałem się jednak w przekonaniu, że taką historię mógł napisać tylko ktoś z większym stażem na ziemskim padole. I rzeczywiście, miałem rację.
"Obok Julii" jest, po pierwsze, miszmaszem fabularnym, niejednokrotnie powodującym drobną dezorientację. Pierwsza połowa książki ma co prawda w miarę sensowny, poukładany rozwój wydarzeń, natomiast potem zaczyna być już trochę dziwnie, a w kolejnych rozdziałach mieszają się różne ramy czasowe. Dzieje się to nierównomiernie, przez co nawet, gdy historia zaczyna nas już wciągać, nagle zostajemy wrzuceni do innego okresu, gdzie musimy się ponownie uczyć listy postaci od nowa.

Sami bohaterowie zdają się być zresztą wielokrotnie potraktowani po macoszemu. Część z nich jest bardzo do siebie podobna, część zawiera natomiast w sobie ciekawą tajemnicę, której rozwikłania jednak nie doczekujemy. Jedne motywy pociągnięte są odpowiednio mocno i naprawdę intrygują, inne pojawiają się z kolei wyłącznie pod postacią szkicu, który nie zostaje pokolorowany. "Obok Julii" mogło być dłuższą albo przynajmniej sensownie poukładaną książką - autor wybrał jednak inną drogę.

Może i nawet był to ruch zamierzony. Jestem skłonny domyślać się takiej celowości Rylskiego przez to, jak konstruuje swoją książkę językowo. Bo owszem - jego twór jest w tej kategorii rzeczywiście bardzo ładny i wyróżniający się z tłumu. Co jednak z tego, skoro językowe upiększenia stają się w ostateczności w dużej mierze po prostu narzędziem do sklejania kolejnych przemyśleń głównego bohatera, które często zdają się nie mieć zupełnie nic wspólnego z fabułą?

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)


To wszystko zmienia "Obok Julii" przede wszystkim w książkę bardzo nierówną. Taką z ciekawymi momentami, naprawdę przykuwającymi oko do kolejnych stronic, przeplatanymi jednak tymi nudnymi, kiepsko skonstruowanymi, które potrafią czytelnika szybko zdekoncentrować i namawiać do skomentowania ostatnich paru kartek wielkim ziewnięciem. 

A szkoda, bo sama historia Janka Ruczaja jest naprawdę bardzo intrygującą opowieścią, z jaką warto się zapoznać. Została jednak zasypana taką ilością błędów, że można by spokojnie wytykać je jako przykład do prezentacji "Jak nie pisać książek". Dlatego też nie mogę "Obok Julii" polecić, choć - ze względu na główny zarys opowieści oraz parę fajnych "złotych myśli" - chciałbym. Mogą się z nią co prawda zabawić czytelnicy bardziej wprawieni w bojach, ale i oni muszą być przygotowani na to, że nie będzie to prosta przechadzka po łące, a raczej wchodzenie na stromą górę. Dojście na sam szczyt sprawi co prawda jakąś radość, ale część może odpaść podczas samej wspinaczki.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Drake nie pisze sam swoich tekstów. No i co z tego?


Największa afera w rapowym światku w tym miesiącu? By odnaleźć jej ślad, nie trzeba szukać długo. O świeżym jeszcze konflikcie między Drakiem a Meek Millem mówi bowiem każdy znaczący, mainstreamowy serwis muzyczny. I ciągle nikt tak naprawdę nie potrafi stwierdzić, czy cały konflikt to jedynie kolejna popierdółka rapowego światka, czy też coś zmieniającego podejście wielu do hip-hopu.

O co bowiem poszło? Ano o to, że Meek Mill rzucił na swoim Twitterze informację, iż Drake nie pisze samemu tekstów do swych własnych kawałków. Sieć zawrzała. Z jednej strony ponownie wyśmiewając przeniesienie beefów raperów do internetu i ich dość dziwny przebieg, z drugiej bardziej poważnie podchodząc do zarzutów rzucanych przez gwiazdę amerykańskiego hip-hopu. No bo jak to tak - rapować nie swoje teksty? Nie do pomyślenia!


No właśnie, moim zdaniem, nie do końca. Pytanie z tytułu wpisu, czyli "no i co z tego, że Drake nie pisze sam tekstów?", jest oczywiście trochę prowokacyjne. Bo - jak widać - sprawa ta jest naprawdę ważna dla światka hip-hopowego, nie ma więc co umniejszać jej wagi. Nie będziemy więc obalać tezy, że ghostwriting w rapie ciągle jest niezbyt mile widziany. Zamiast tego powinniśmy się zastanowić, dlaczego akurat w tym przypadku nie powinno być to dla nas aż takim zaskoczeniem.

Hip-hop to...? Szczerość, pasja, oddanie kulturze, stawanie naprzeciwko muzycznemu mainstreamowi, pokazywanie fucka wszystkim Złym. Owszem, tak można by hip-hop zdefiniować. Ale tylko ten z początków tej kultury. Dziś z każdym dniem rap zmienia swoje oblicze, stając się nie kulturą dla wybranych, a rzeczą masową.


Oczywiście - ciągle mamy podziemie, tamtejszych artystów, stojących murem za klasycznymi filarami hip-hopu. Ale popularyzacja rapu pozwoliła przenieść się artystom tego nurtu do mainstreamu - a przynajmniej tym, którzy sami tego chcieli. I choć część z tych artystów stara się utrzymać mimo wszystko swój wizerunek rapera "walczącego z systemem", trzymającego się z dala od gwiazd popu, coraz więcej pojawia się także tych, którzy żyją właśnie dla blasku fleszy. Wśród nich mamy także Drake'a. 

Ghostwriting u Drizzy'ego nie powinien nas dziwić. Nie dlatego, że zakładamy, iż nie potrafi on pisać swoich kawałków. On zwyczajnie nigdy nie potrzebował być szczery w tym co robi, nigdy nie był jednym z tych raperów, którzy wychodzili na wierzch jako głosy swojej grupy społecznej, Afroamerykanów mówiących o swoich problemach. Drake od początku miał być po prostu gwiazdą.


Drizzy nie ma ze sobą biednego życia w dzielnicach pełnych gangów. Nie ma ze sobą wyboru między szkołą a zarabianiem pieniędzy dla siebie i rodziny. Pojawił się na scenie od razu jako gwiazda i osoba rozpoznawalna, między innymi dzięki swej roli w "Degrassich". A jego pierwsze większe nagrania? To nie było "Worst Behavior" czy "Started from the Bottom". To były wpadające w ucho hity, według wielu niebezpiecznie wahające się między rapem a r'n'b. Drake od początku szedł po jedno - światła reflektorów i wszystko to, co one potrafią dać.

Dlatego też nie powinniśmy stawiać Drizzy'ego pod tą samą kategorią, co zawodników, którym bliższy jest klasyczny hip-hop. Drizzy to mainstream na takim poziomie, jakiego polski rap ciągle nie zna. To człowiek sprzedający ogromne ilości płyt, grany masowo w radiach i przyciągający tłumy ludzi na koncerty. Ten ostatni element można było dostrzec ostatnio także w Polsce - na podstawie własnych obserwacji doszedłem do wniosku, że większość osób przyjeżdżających tylko na jeden dzień tegorocznego Open'era, robiło to właśnie dla Drake'a. 


Jak więc myśleć o Drizzym? Choć siedzi on w rapie, umieściłbym go mimo wszystko bliżej najbardziej mainstreamowych gwiazd popu niż ludzi takich jak Nas czy nawet Kendrick. To wszystko jest hip-hopem, ale różnym, tak jak różne bywają odmiany rocka. Jedne są dla koneserów, inne do posłuchania dla radochy i wyładowania energii. Bo - choć wielu sądzi inaczej - dla mnie nie ma nic złego w typowo radiowych hitach, mających po prostu bawić. Jeśli tylko trzymają klasę, oczywiście.

Więc nawet, jeśli nas to boli, że Drake nie pisze sam tekstów (jeśli rzeczywiście tego nie robi, bo przecież żadnej oficjalnej informacji ciągle nie ma) - nie dziwmy się temu i zacznijmy zauważać, że amerykański hip-hop to już naprawdę nie tylko Afroamerykanie z najbiedniejszych dzielnic, opowiadający o trudach życia. Tych będzie zresztą nie tyle coraz mniej, co będą oni ustępować miejsca typowym gwiazdom, idącym w rap dla świateł reflektorów i pieprzenia się z najpiękniejszymi amerykańskimi aktorkami i wokalistkami. 

I chyba jedyne co nam pozostaje, to po prostu się z tym pogodzić.


AKTUALIZACJA: Niedługo po publikacji tego wpisu, Drake wypuścił DISS na Meek Milla. Takiego odpowiadania na zaczepkę powinni się nauczyć nawet niektórzy polscy raperzy.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Ant-Man - najmniejszy z największych


Chyba żaden superbohater nie miał tak pod górkę jak Ant-Man. Gdy tylko Marvel zapowiedział wypuszczenie filmu o Człowieku-Mrówce, w sieci wybuchła istna salwa śmiechu. Jednym wystarczał co prawda ironiczny uśmiech na twarzy, wielu jednak wprost naśmiewało się z pomysłu komiksowego giganta. I nawet, jeśli ktoś dostrzegał plusy Ant-Mana, zwykle mimo wszystko przyjął wiadomość o ekranizacji jego przygód również z pewną dozą humoru. 

Nasz "bohater małego kalibru" rzeczywiście ostatecznie potrafił stać się w oczach internauty kimś innym niż kolejnym powodem do śmiechu. Ci, którzy postanowili po chwilowi tarzania się po ziemi wstać i bardziej zainteresować się tematem, dostrzegli szybko w Ant-Manie wyjątkowo intrygującego superbohatera. To przecież nie tylko osobnik o nietypowym podejściu do superbohaterstwa, ale i jeden z pierwszych założycieli oryginalnych Avengers! Pytanie tylko - czy Marvelowi aby na pewno udało się wykorzystać potencjał tkwiący w tym komiksowym bohaterze?

Wiecie co? Odpowiem Wam już teraz: filmowy Ant-Man jest ekstra!


Kim w ogóle jest Człowiek-Mrówka? Wszystko wiedzie (jak to często bywa) do tajemniczego, super-hiper-fajnego kostiumu. Czerwonawy strój pozwala jego właścicielowi zmniejszyć się do rozmiarów bliskich mrówce. Co więcej - przy pomocy specjalnych bajerów technologicznych, wyszkolony posiadacz kostiumu potrafi nawet sterować insektami, czy raczej namawiać je do udzielenia mu pomocy.

Dlaczego jednak strój trafia w ręce Scotta Langa, włamywacza, który właśnie wyszedł z więzienia? Jak się okazuje, pewien Bardzo Chciwy Człowiek, szef pewnej Bardzo Ważnej Firmy, postanowił stworzyć (opierając się na legendzie o Ant-Manie) swój własny środek zmniejszający człowieka. Nie podoba się to jednak oryginalnemu założycielowi wspomnianej już firmy, doktorowi Hankowi Pymowi, który w sprzedaży technologii Człowieka-Mrówki podejrzanym typom widzi ogromne zagrożenie. Staruszek postanawia więc znaleźć człowieka godnego przywdziać stary strój Ant-Mana i zniszczyć jego nowy odpowiednik. Wybór Pyma pada natomiast właśnie na Scotta Langa.


Czemu jednak "Ant-Man" okazuje się ostatecznie tak dobry? Cóż, chyba przede wszystkim dlatego, że jest... wyjątkowo zabawny. Pewnie, pewnie - powszechnie wiadomo, że filmy Marvela zawsze mają w sobie trochę humoru. Ale tu jest go NAPRAWDĘ sporo. Całość pod tym względem przypomina więc najbardziej świetnych "Strażników Galaktyki" (jeszcze nie oglądaliście? Damn, w takim razie przeczytajcie o tym, dlaczego MUSICIE ten twór nadrobić o TUTAJ!). Ale, ale! Mam wrażenie, że "Ant-Man" jest w rzeczywistości jeszcze bardziej zabawny od naszych "kosmicznych Avengersów". Dlaczego? Bo praktycznie nie ma tu patosu.

Każda walka, każdy dialog, każde pojawienie się bohaterów na ekranie - to wszystko wiąże się z całą dozą humoru. Co więcej, w dużej mierze autoironicznego, bo sam Scott jest w pełni świadom, że nazywanie się Człowiekiem-Mrówką nie brzmi zbyt dumnie. Dzięki temu "Ant-Man" staje się już dla mnie chyba oficjalnie najzabawniejszym filmem Marvela ostatnich lat, zdecydowanie wyprzedzając swoich poważniejszych kuzynów.

Walka na śmierć i życie? Ratowanie świata? "Ant-Man" jest tak luzacki, że o tak poważnych sprawach się podczas seansu w ogóle nie pamięta. I filmowi wychodzi to wyłącznie na dobre!


Sama konwencja "Człowieka-Mrówki" jest zresztą trochę inna od pozostałych filmów o herosach. Scott Lang jest przecież tak naprawdę przypadkowym człowiekiem w stroju superbohatera, który walką o lepsze jutro rozpoczyna praktycznie wyłącznie po to, by zdobyć pieniądze na alimenty dla swojej córki. A że przy tym nieźle się bawi? Dla widza to rzecz wyłącznie dobra.

Sporą część filmu zajmuje także sekwencja kojarząca się trochę z klasycznym schematem kina pokroju "Mission Impossible". Wiecie - wbijanie do ściśle chronionego miejsca z dokładnie zaplanowanym planem i porządną ekipą. Chociaż... co nie byłbym taki pewien co do tego ostatniego. Wspólnicy Langa okazują się bowiem jednymi z najzabawniejszych elementów całego filmu.

Luis - prawdopodobnie najzabawniejszy bohater Ant-mana.
"Mały, ale wariat" - mówi o Ant-Manie polski plakat promujący nowy film Marvela. Hasło to może nie jest zbyt ambitne, ale mówi o przygodach Scotta Langa całkiem sporo. "Ant-Man" jest jednak przede wszystkim przyjemnym powiewem świeżości dla kinowego zbiorku Marvela. Oddala nas delikatnie od tego typowego superbohaterskiego kina, z duża ilością walk i ciągłym powtarzaniem schematów. Podobnie było w ubiegłym roku ze "Strażnikami galaktyki", miejmy więc nadzieje, że tendencja trochę innego podchodzenia do filmów o herosach się utrzyma.

Nawet zakuty w zbroję Tony Stark może się nam bowiem wreszcie znudzić.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

Jak przygotować się na nowe filmowe Batmany?


Na ostatnim święcie popkultury, czyli Comic-Conie, pokazane zostały trailery dwóch bardzo ważnych filmów od DC Comics i Warner Bros: "Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości" oraz "Suicide Squad" (ten zwiastun zobaczycie TUTAJ). Każdy fan superbohaterów zapewne z niecierpliwością wyczekuje na obie te produkcje. Nie każdy jednak musi być tak dobrze obeznanym w temacie, by wiedzieć, co filmy te mogą zaprezentować. 


Spotkałem się już z przynajmniej paroma komentarzami, które stwierdzają, iż pomysł na konflikt między Batmanem a Supermanem jest idiotyczny. A przecież bitwy tych dwóch herosów niejednokrotnie przewijały się już przez oficjalne komiksy od DC! I nie były to wcale walki bez kontekstu! Batman i Superman nie walczą ot tak, dla zabawy, a z powodu różniących ich celów i spojrzenia na świat.

Jedna z najbardziej kultowych bitew między tą dwójką odbyła się natomiast w komiksie, który niedawno wreszcie miałem okazję przeczytać w całości. "Batman: Powrót Mrocznego Rycerza" to prawdziwa klasyka przygód o Nietoperzu, stworzona w latach osiemdziesiątych przez jednego z najbardziej kultowych autorów komiksowych - Franka Millera. Jeśli kiedykolwiek wpadnie Wam do głowy chęć zabrania się za komiksy o superbohaterach, to grube, dwustustronicowe tomiszcze niewątpliwie wreszcie wpadnie w Wasze łapska.


Walka Batmana i Supermana jest jednak dopiero finałem tej opowieści. Co się natomiast dzieje wcześniej, przez cztery równe części komiksu? Ano - Batman wraca. Po wielu latach emerytury, postanawia ponownie przywdziać swój strój i sprać tyłki paru złoczyńcom. Wszystko to przez Mutantów, nowy gang, terroryzujący mieszkańców Gotham bez jakichkolwiek skrupułów. A tam, gdzie policja nie daje rady, sprawy w swoje ręce musi wziąć oczywiście superbohater.

Wielu nie podoba się jednak powrót samozwańczego mściciela. Posiwiały Bruce Wayne musi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej uważać na stąpającą mu po piętach policję, chociaż chce dla swego miasta jak najlepiej. Przy okazji, z emerytury wraca też paru jego innych "kumpli" - przede wszystkim Two Face i Joker. 


Ten ostatni jest dla nas szczególnie interesujący, bo - jak mi się wydaje - trochę czerpano z niego przy kreacji Jareda Leto w "Suicide Squad". Choć na razie nie wypuszczono zbyt wiele materiałów na ten temat, Joker z nowego filmu wydaje się mieć naprawdę całkiem sporo wspólnego ze złoczyńcą z "Powrotu Mrocznego Rycerza". Odrzućcie na bok wizję Heatha Ledgera i poznajcie wyprostowanego, skupionego na swoim celu Jokera, który nie spędza całego dnia na radosnym podskakiwaniu i szczerzeniu się w wielkim uśmiechu. Zależy mu tylko na jednym - sprawianiu jak największej ilości cierpienia. W komiksie nie ma co prawda mowy o grillsach czy tatuażach, jakie na potrzeby filmu przywdział Leto, ale myślę, że o wiele bliżej jest mu do millerowskiego Jokera niż kreacji z filmowej trylogii Nolana.


Sam komiks zaskakuje natomiast ogromną obfitością scenariusza. Obrazki są tu często wręcz symboliczne, minimalistyczne, a na głównym planie przez niemal cały czas pozostaje właśnie tekst. Nie prosty, a pełen przemyśleń wewnętrznych Batmana oraz licznych dialogów i monologów, tworzących lepszy obraz tutejszego Gotham. Czasem jest co prawda dość chaotycznie, przez co czytelnik może czuć się lekko skonfundowany, ale wadę tę naprawiają najlepsze momenty "Powrotu Mrocznego Rycerza".

W tym - wspomniany już finał. Walka pomiędzy Batmanem a Supermanem nie jest wcale długa, ale stanowi fenomenalne zakończenie dla tego komiksu. Ponownie, jestem wręcz pewien, że twórcy nowego filmu ze stajni DC w sporej mierze inspirowali się właśnie tą opowieścią Franka Millera. Weźmy choćby tę kozacką Batzbroję, którą Nietoperz ma na sobie w trailerze filmu - podobną nasz superbohater ma właśnie podczas komiksowej walki z Supermanem.


"Powrót Mrocznego Rycerza" powinien więc na nowo wypłynąć na szerokie wody przed premiarami nowych filmowych hitów od Warner Bros i DC. To jeden z najpopularniejszych albumów o Batmanie, niosący ze sobą naprawdę wysoką jakość - nic więc dziwnego, że twórcy filmowi tak chętnie z niego czerpią. Nie jest to jednak zdecydowanie komiks dla totalnych laików w temacie - przez opowieść Franka Millera przewijają się bowiem dość liczne nawiązania do kilku kultowych elementów przygód Batmana, które zwykle nie są tu tłumaczone.

Jest jednak także dobra wiadomość. Jeśli nie macie ochoty na czytanie komiksu, zawsze możecie obejrzeć pełnometrażową animację przygotowaną na podstawie "Powrotu Mrocznego Rycerza". Ba - właściwie to nawet dwie animacje, bowiem czteroczęściowy komiks podzielono ostatecznie na dwuczęściowy film. O pierwszym animowanym "Powrocie Mrocznego Rycerza" pisałem nawet na blogu, o TUTAJ.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

A czy Twoje dziecko zrobiło już kupę na YouTube?


Pobawmy się na chwilę wehikułem czasu w dość nietypowy sposób. Przenieśmy Twoich rodziców do czasów współczesnych, a Twoje narodziny zaplanujmy na lata po roku 2010. Masz to? Okej - to teraz pora na trudniejszą część zadania i większy wysiłek dla naszych szarych komórek. Teoretycznie.

Wyobraź sobie bowiem, że Twoi rodzice wrzucili na YouTube filmik ukazujący paromiesięcznego Ciebie robiącego kupę w pieluchę. Dobra, spróbujmy to sobie ułatwić - wyobraź sobie JAKIEGOKOLWIEK rodzica, który wrzuca do sieci wideo z walącym klocka dzieckiem. Brzmi abstrakcyjnie? Cóż - niestety nie jest to wymyślona przeze mnie sytuacja, a coś, co naprawdę miało miejsce.

Wpis dotarł chyba do autorów wideo, bo nagle filmik zniknął z sieci. Pamiętajcie jednak, że ciągle w grze pozostaje Wasza wyobraźnia!

Kto śledzi fanpage "Beka z mamuś na forach", ten dobrze wie, jak coraz prawdziwsze staje się kultowe powiedzenie Lema: "Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów". Bo wszelkiego rodzaju fora i grupy facebookowe przeznaczone dla młodych rodziców XXI wieku, to często istny koniec internetów. Były tam już zdjęcia pampersów z solidnym, pomarańczowym kupskiem, fotografie nagich dzieci pod prysznicem i inne, niepojmowalne wcześniej przez mój umysł jazdy. 

Rozumiem fascynację rodziców pierwszym wypowiedzianym przez dziecka słowem, pierwszym samodzielnie wykonanym przez malucha krokiem, ba - nawet pierwszym oddanym do nocnika siku. W tych dwóch pierwszych sytuacjach nie zdziwiłoby mnie nawet poinformowanie o tym wszystkich znajomych na Fejsbuku. Ot, zdrowa fascynacja i ekscytacja rozwojem swojego potomka. Ale wrzucenie do sieci zdjęcia moczu w nocniku? Myślę, że nawet na Sadisticu wielu uznałoby to za rzecz chorą.



Jeśli już nawet ktoś ma potrzebę udokumentowania wiekopomnej chwili, w której do robiącego kupę dziecka mówi się "CIŚNIEMY JESZCZE?!", to proszę bardzo. To ciągle wydaje mi się ogromną przesadą, ale niech już będzie. Można przecież takie filmiki przechowywać na komputerze, płytach z wygrawerowanym napisem "PIERWSZY ROCZEK NASZEJ CÓRECZKI :***" albo nawet w wirtualnej chmurze. Co jednak mają w głowie ludzie, którzy takie wideo wrzucają na YouTube, chwaląc się nim przypadkowym internautom na Fejsbuku?

Nie stoję po stronie tych wzdrygających się na widok jakichkolwiek zdjęć dzieciaków w sieci. Lepszy w końcu widok rodzicielskiej miłości do dziecka niż kolejna fota z pięćdziesięcioma pustymi puszkami piwa i wyszczerzonymi do aparatu studentami. Nie grzeją mnie, ani nie ziębią także blogi parentingowe. Wierzę bowiem, że większość ich małych bohaterów w ostateczności nie będzie miało do swoich rodziców żadnych pretensji o takie umieszczanie ich wizerunku w sieci.

Nie wydaje mi się też, że bohaterowie takich filmików jak "Gaja robi kupe dla Taty" będą się jakoś przesadnie wstydzili swoich ról w tych wiekopomnych dokumentach. Nie oni przecież stoją za tym wspaniałym wideo. Myślę jednak, iż część z nich może jednak w dorosłości stwierdzić coś innego - że ich rodzice to idioci. Nie będą się wstydzili samych siebie, a inteligencji ludzi, którzy powinni być dla nich życiowymi przykładami.




Jeśli jednak po tym karcącym monologu macie ochotę poczytać coś o wiele przyjemniejszego o współczesnym rodzicielstwie, zajrzyjcie na blog "Tata Potwora". Tak zabawnych historii wyciągniętych z życia rodzica i dziecka nie znajdziecie nigdzie indziej. Klikajcie więc prędko TUTAJ i cieszcie się dobrą, poprawiającą humor lekturą.

PS Współczuję Gai tym bardziej, że ma świetne imię. Aż dziw bierze, iż rodzice o tak dziwnych pomysłach nie dobili jeszcze bardziej swej córki, nazwaniem jej Dżesiką czy inną Wanessą. 

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Grafika u góry postu powstała na bazie fotki z serwisu Flickr.com

4 komentarze:

Jak jeść taniej na mieście?

W centrum wielkich miast jest zwykle naprawdę sporo knajp do odwiedzenia. Fast-foody, slow-foody, klasyczne restauracje i co tam jeszcze sobie wymyślicie. Gdzie więc iść, jak dokonać tego trudnego wyboru z serii "co by tu dziś zjeść"? Gdy akurat nasz portfel wieje pustką, jest jeden dobry kierunek, którego warto się trzymać - iść tam, gdzie jest tanio.

Wcale nie musi to jednak oznaczać każdorazowego chodzenia do barów mlecznych i odpuszczenia sobie np. uwielbianego przez wielu, śmieciowego żarcia. Warto po prostu każdorazowo pamiętać o pewnych chwytach marketingowych, którymi knajpy próbują nas do siebie przyciągnąć. Sytuacja win-win - oni mają więcej klientów, a my mamy tańsze i ciągle tak samo smaczne jedzenie.

Jakie typy promocji warto więc mieć codziennie w głowie?

Grafika na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com
Kupony rabatowe

Od paru lat bardzo mocny i utrzymujący się trend w przypadku fast-foodów. Na ulicach promotorzy rozdają specjalne ulotki, zawierające ciekawe oferty promocyjne, z jakich możemy skorzystać w dowolnej chwili. Jedne są mniej atrakcyjne, inne z kolei tak do siebie przyciągają, że często ciężko im odmówić. Przynajmniej kilkuzłotowa obniżka ma jednak miejsce praktycznie zawsze.

Obecnie warto jednak pamiętać, że nie musimy już latać po całym mieście w poszukiwaniu upragnionych kuponów. Wystarczy pobrać aplikację danej sieciówki na swój telefon lub po prostu wklepać odpowiednie hasło w Google (np. "kupony McDonald's") i pokazać wirtualny kartonik przy kasie. Nie spotkałem się jeszcze z opcją, by gdzieś tego nie akceptowali.

W Japonii kupony do Maka mieli już w 1977 roku!
Źródło: Flickr.com
Happy Hours

Konkretne promocje w konkretnych godzinach. Zwykle dotyczy to jakichś pojedynczych pozycji z menu, zdarza się jednak, że taniej można przygarnąć o wiele więcej rzeczy. Często Happy Hours wypadają na godziny popołudniowe, czyli w typowej polskiej porze obiadowej.

Lunch Menu

Podobna rzecz do Happy Hours, przynajmniej w tym aspekcie, że menu lunchowe przygarnąć można tylko w konkretnych godzinach. Różnica tkwi w tym, iż na potrzeby tej oferty przygotowuje się zwykle pozycje w menu, których nie ma w pozostałym czasie otwarcia knajpki. Bywa, że są to zupełnie oddzielne propozycje, oferowane w atrakcyjnych cenach, czasem jednak cała akcja polega po prostu na skomponowaniu opcji "danie główne + zupa". 

Happy Days

Alternatywa dla Happy Hours - specjalne oferty wyłącznie w konkretnych dniach. Dla przykładu - w Bobby Burgerze (więcej pisałem o tym polskim fenomenie TUTAJ) dostać można w poniedziałki Cheese Combo, czyli cheeseburgera z frytami za 12 złotych. Tylko w poniedziałki, ale za to przez cały dzień.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Gratis za check-in

Bardzo fajna opcja, która dopiero się rozwija, ale widać, że korzysta z niej coraz więcej knajp - przynajmniej w dużych miastach. W zamian za oznaczenie się w danym miejscu na jakimś portalu społecznościowym, otrzymujemy fajnego gratisa, choćby pod postacią napoju do zamówionego jedzenia. Warto więc na wszelki wypadek podładować telefon przed wypadem na jedzenie.

Studenckie rabaty

Na koniec coś dla tych, którym chyba najbardziej zależy na tańszym jedzeniu na mieście. Jest trochę knajp litujących się nad biednymi studentami i oferującymi im promocje w zamian za okazanie legitymacji. Ciekawą ofertę ma także sieciówkowy Sphinx - wypełniamy formularz, dostajemy własną kartę stałego klienta i możemy korzystać ze specjalnego, studenckiego menu. Ceny są w dużej naprawdę SPORO niższe, więc warto się tam wybrać i sprawdzić, z czym to się je (hehe).



Pominąłem jakąś ciekawą opcję uzyskiwania promocji? Jeśli tak - dajcie znać w komentarzach! Sam chętnie się o niej dowiem i zjem coś dobrego taniej niż zwykle.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Czerwiec w 30 zdjęciach


Później niż zwykle, ale wreszcie jest - kolejne fotograficzne podsumowanie miesiąca. Czerwiec to dla mnie w dużej mierze nauka, nauka i... jeszcze raz nauka. W międzyczasie dałem się jednak porwać także paru mniej lub bardziej kulturalnym rozrywkom. Wszystko jak zwykle udokumentowane na moim Instagramie (KLIK) wspieranym przez niezawodny Snapchat (majkonmajk).

Poprzednie fotograficzne podsumowania miesięcy znajdziecie natomiast kolejno TU (styczeń), TU (luty), TU (marzec), TU (kwiecień) i wreszcie TUTAJ (maj).

Enjoy & get inspired.

152/365
(1/30)

Poprzedniego dnia byłem w Warszawie, co zaowocowało między innymi taką strzeloną na szybko fotką. A po co byłem wówczas w stolicy? Jeśli nie pamiętacie, klikajcie TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

153/365
(2/30)

Selfie "na elegancko", bo przecież okres pełen egzaminów i różnorodnych zaliczeń na studiach. Potem już nie miałem warunków do strzelania sobie takich fotek, bo podkrążone oczy podkreślały, że prędzej pasowałbym na pogrzeb niż do uśmiechania się na Instagramie.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

154/365
(3/30)

Broniłem się przed tym, ale wreszcie nie wytrzymałem - kupiłem nowego "Wiedźmina". Poprzednie części gry niezbyt przypadły mi do gustu, jak więc sprawa ma się z trójką? Powiem może tak - w Krakowie została moja konsola, a ja obecnie jestem poza Grodem Kraka. Mam ochotę jednak wrócić tam tylko i wyłącznie po to, by znów móc pociorać w "Wiedźmina". Tak - ta gra jest aż tak dobra.

O nowych przygodach Geralta pisałem też w dość nietypowy sposób TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

155/365
(4/30)

Typowe powroty do mieszkania w środku nocy. Zaskoczę Was jednak - z tego co pamiętam, zdjęcie to nie zostało wcale zrobione po melanżu, ale po wyjątkowo późnym seansie kinowym.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

156/365
(5/30)

Nigdy nie sądziłem, że nowa narzuta na łóżko może sprawić tyle frajdy. Miałem wręcz wrażenie, że moja "gazetowa płachta" dodała mi jeszcze więcej motywacji do pracy i nauki. Może to dlatego, iż idealnie pasuje do laptopa? Następny must-have - narzuta z Buzzem Astralem!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

157/365
(6/30)

Wielu biegaczom upał przeszkadza - mi nie! Ba, ja wręcz czasem wolę takie turbowysokie temperatury od kojącego chłodu. Im więcej potu wylane podczas biegu, tym większa z niego satysfakcja!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

158/365
(7/30)

Jeśli jesteście w wakacje w Krakowie - koniecznie wpadajcie do Forum Przestrzenie. To zdecydowanie moja ulubiona knajpka w całym mieście, nawet jeśli latem jest tam tyle ludzi, że trzeba przesiadywać na samym krańcu jej terenu.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

159/365
(8/30)

Bobby Burger nie jest może moją najulubieńszą burgerownią, ale jadam tam zdecydowanie najczęściej. Jest szybko, przyjemnie i w miarę pusto (przynajmniej zawsze, gdy tam wpadam). Ach, no i czasem dorzucają też arbuza do burgera. I fast food od razu staje się zdrowszy!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

160/365
(9/30)

"Neoniewolnictwo i czarny feminizm w utworach Kanye Westa i Beyonce" - taki był tytuł prezentacji zaliczeniowej stworzonej przeze mnie i moją znajomą. Na licencjat mam zamiar wymyślić coś jeszcze bardziej szalonego.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

161/365
(10/30)

"Universal Themes", czyli płyta, która na chwilę porwała mnie w czerwcu. Okazała się słabsza od swojej poprzedniczki, "Benji", ale i tak dała mi trochę muzycznego funu. Więcej o jej autorze, Marku Kozelku, przeczytacie TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

162/365
(11/30)

Jeszcze jeden bieg w upale. Ponownie na starym lotnisku przy Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Świetne miejsce dla biegaczy, chociaż pamiętajcie, że latem nie ma się tu zbytnio gdzie schować przed słonecznym żartem.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

163/365
(12/30)

Dobra pizza i dobry serial - przepis na weekend idealny! O "Sense8" więcej przeczytacie TUTAJ. Naprawdę warto sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi, bo to show od samych Wachowskich!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

164/365
(13/30)

"Wiedźmin" jest pełen masy humoru, a to tylko jeden z przykładów to potwierdzających. Mnie śmieszy, no.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

165/365
(14/30)

Książka, która zmienia życie. I nie - nie żartuję! Ciągle przekładam jej recenzję, ale wkrótce ją wreszcie opublikuję. Obiecuję!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

166/365
(15/30)

Czerwiec to także najważniejsze wydarzenie w branży gier, czyli targi E3. Od paru lat zawsze, choćby nie wiem co, oglądam odbywającą się z tej okazji konferencję Microsoftu. W tym roku również podtrzymałem tradycję i muszę przyznać, że dawno nie byłem aż tak zadowolony z ludzi odpowiedzialnych za Xboksa.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

167/365
(16/30)

Na ostatni egzamin w sesji uczyłem się praktycznie wyłącznie o internetach. Blogi, vlogi, twittery, te sprawy. No i wreszcie, moja ulubiona rzecz w sieci - memy. Wspominałem już, że uwielbiam swoje studia?

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

168/365
(17/30)

Swoje studia uwielbiam wreszcie także za to, że tuż po skończonym egzaminie wita mnie taki widok. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca do głośnego zakrzyknięcia "WAKACJE!".

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

169/365
(18/30)

Kolejna książka, której recenzję powinienem opublikować już jakiś czas temu, ale ciągle następują zmiany w moich planach. A jak widzicie, "Obok Julii" jednym może pochwalić się na pewno - kilkoma naprawdę fajnymi cytatami.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

170/365
(19/30)


Podczas podróży emigracyjnej z Krakowa udało mi się skończyć "Obok Julii" i jednocześnie rozpocząć pewną wyjątkowo nietypową pozycję na moim Kindle - najnowszą encyklikę papieża Franciszka. O niej możecie już poczytać na blogu, o TUTAJ. Rzecz nie tylko dla katolików.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

171/365
(20/30)

Trzeci dzień pod rząd książki na Instagramie. Ale przecież jaka wybitna okazja jest! Oto bowiem z nastaniem wakacji rozpocząłem czytanie czwartego tomu "Pieśni Lodu i Ognia", a gdy Wy przeglądacie ten post, ja prawdopodobnie przedzieram się właśnie przez piątą część sagi Martina. O "Uczcie dla wron" przeczytacie natomiast TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

172/365
(21/30)

Odsuwamy książki na bok, robiąc miejsce dla... komiksów. Zacząłem wreszcie na poważnie przygodę z tym dość niszowym w Polsce światkiem, zabierając się najpierw za przygody komunistycznego Supermana. Brzmi intrygująco? Sprawdźcie więc, o co chodzi, klikając TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

173/365
(22/30)

W ramach przygotowań do Open'era, przysłuchałem się bardziej twórczości Taco Hemingwaya. "6 zer" porwało mnie na dobre parę dni tak bardzo, że łapałem się na odpowiadaniu wszystkim ludziom wokół mnie "bardzo proszę".

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

174/365
(24/30)

Były książki, seriale, muzyka, a nawet komiksy. Przyszła więc pora także na prasę. Tej nie czytam dużo, ale parę miesięcy temu tak pozytywnie pisałem o "Magyazynie" (o TUTAJ), czyli gazetce warszawskich studentów hungarystyki, że postanowiłem na wakacje zaopatrzyć się w dwa kolejne numery tego periodyku. Jedna podróż na Węgry to raptem 3 złote, więc bierzcie "Magyazyn" garściami, bo naprawdę warto.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

175/365
(24/30)

Ostatnia strona "Uczty dla wron". Martin tłumaczy, dlaczego stworzył najgorszą część swojej sagi i zapowiada, że piąty tom będzie o wiele lepszy. Potwierdzam już teraz - "Taniec ze smokami" istotnie jest o wiele lepszy.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

176/365
(25/30)

Miejscówa do spania jest, bilet na festiwal także - można ruszać do Gdyni! No, a przynajmniej za kilka dni, chociaż w głowie tli się już wyłącznie plan podboju tegorocznego Open'era. Ale przecież do pierwszego lipca trzeba znaleźć sobie też jakieś inne rzeczy do roboty niż bujanie w obłokach, prawda?

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

177/365
(26/30)

Można więc chociażby budować dziwaczne budowle z Lego. Brat miał urodziny i dostał kolejny wielki zestaw tych kultowych klocków, więc z chęcią wkupiłem się w jego łaski, po czym złożyłem prawie całość za niego. Jeśli jest jakiś powód, dla którego warto mieć własnego dzieciaka, na pewno jest nim właśnie możliwość "wspólnego" składania Lego.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

178/365
(27/30)

Pisałem już kiedyś, że mam całą masę śmieszkowatych koszulek sprzed lat, które z powodu mojego schudnięcia, są na mnie obecnie sporo za duże. Wśród nich znajduje się także takie cudo - niby GTA, a tak naprawdę "been there, done that". Jeśli dobrze pamiętam, dorwałem ten tees na jakiejś promocji za dwie dyszki, więc radocha jeszcze większa.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

179/365
(28/30)

Jeszcze jedno komiksowe selfie. Akurat jestem pod koniec tych przygód Batmana, więc gdy tylko skończę pisanie postu, który właśnie czytacie, pędzę sprawdzić, jak Nietoperz kopie dupsko Supermana. Bruce Wayne - forever the best!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

180/365
(29/30)

Tu natomiast Batman, który automatycznie stał się jednym z moich ulubionych. Pochodzi z komunistycznej Rosji, z tomu "Superman: Czerwony Syn", który parę zdjęć temu się tu już pojawił. Dla przypomnienia, o alternatywnej historii superbohaterów w świecie Stalina przeczytacie TUTAJ.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

181/365
(30/30)

Torba spakowana, bilet naszykowany - wszystko na swoim miejscu. Także power bank, który (jak się ostatecznie okazało) bodaj dwukrotnie uratował mi tyłek na Open'erze. A jeśli nie kumacie ułożenia konkretnych elementów na zdjęciu, wygooglajcie sobie "No Love Deep Web".

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Iii... to by było na tyle! Już za niedługo widzimy się w lipcowym podsumowaniu fotograficznym, a Wy tymczasem pamiętajcie, że wszystkie zdjęcia na samym początku pojawiają się moim Instagrami, który znajdziecie o TUTAJ.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze: