Gra tajemnic

Jeszcze przed seansem "Gry tajemnic" miałem wrażenie, że chcą ten film zobaczyć trzy grupy osób. Jedna z nich zawiera fanki Benedicta Cumberbatcha, grającego tu główną rolę, druga to ludzie, których jara tematyka tej produkcji, a trzecia to po prostu osoby chcące obejrzeć ten tytuł ze względu na jego nominację do Oscarów. Przyznaję - ja zaliczam się do tej ostatniej grupy. Całkiem możliwe, że gdyby nie docenienie filmu przez Akademię, nie obejrzałbym "Gry" przez natłok premier, jakie zaserwował nam styczeń.  Wewnętrzny kinomaniak wyrzucił mnie więc z mieszkania w wyjątkowo mroźny i śnieżny dzień, po czym zaprowadził wprost do kina.

Alan Turing, wybitny matematyk - "Gra tajemnic" to film oparty właśnie na jego historii. Z ramienia rządu brytyjskiego staje on do konfrontacji z Enigmą, niemiecką maszyną szyfrująca, której - według wielu - złamać się nie da. Pomimo licznych przeciwności, Turing postanawia udowodnić wszystkim, że się mylą, a jego koncepcja rozwikłania tej istotnej zagadki jest warta świeczki oraz każdego wydanego na nią funta. W małej, brytyjskiej wiosce konstruuje więc maszynę, która ma złamać zmieniany codziennie szyfr Enigmy.


"Gra tajemnic" to jednak nie tylko opowieść o wydarzeniu, które miało tak duże znaczenie dla losów drugiej wojny światowej. To także historia samego Turinga, ukazana w bardzo uniwersalny sposób. Naukowiec już w dzieciństwie uznawany był za "innego", nie lubiano go i odpychano. Na podstawie tego twórcy filmu postanowili oprzeć przekaz, który w całkiem dużym stopniu wykracza poza historię samego Turinga. To zdecydowanie warto zaliczyć na plus.

Jak z resztą filmu? Cóż - jest on przede wszystkim bardzo klasyczny i standardowy. Kadry i różnorodne zabiegi reżyserskie ani trochę Was nie zaskoczą, nawet jeśli oglądacie raptem kilka filmów w roku. Twórcy "The Imitation Game" nie pokusili o jakiekolwiek nadzwyczajne ujęcie tematu, poza dorzuceniem tego uniwersalnego przesłania, które jednak przecież również całkiem często w tego typu produkcjach jest umieszczane. 

Jest więc standardowo, ale nie znaczy to wcale, że jakoś niesamowicie źle! "Gra tajemnic" wciąga od pierwszych minut, kończy się w odpowiednim momencie, a z kina trudno nie wyjść zadowolonym. To nie jest żaden twór, po którym będziecie rozkminiać życie przez kilka kolejnych dni, a zwyczajnie dobra rozrywka. Tej natomiast przecież nigdy za wiele.

Jedyną rzeczą wyskakującą ponad standard są aktorzy, a właściwie duet grający dwójkę głównych bohaterów filmu. Benedict to oczywiście klasa sama w sobie i naprawdę nie trzeba być jego tumblrową słit fanką, by docenić umiejętności tego faceta. Wiele elementów osobowości swojego bohatera oddaje on naprawdę niesamowicie i to właśnie on najczęściej zarzuca na twarz Widza trochę ironiczny uśmiech.

Mężczyźni również jednak mają w obsadzie coś dla siebie. Gdy kobiety będą się zachwycały Benedictem, my możemy z radością podziwiać Keirę Knightley, która nie bez powodu została swego czasu określona przez jakiś magazyn "najseksowniejszą kobietą świata". Keira jednak nie tylko ładnie się prezentuje, ale i bardzo przyjemnie gra, wykorzystując jak najlepiej swoje predyspozycje. Jest trochę słodka, trochę ostra, zawsze przykuwająca wzrok. No i ten akcent!

Jaki jest więc werdykt? "Grę tajemnic" obejrzeć można. Na pewno nie jest to żaden must-watch i - według mnie - na jego miejsce w oscarowych nominacjach można by wrzucić kilka innych produkcji. To niezły tytuł, o którym jednak za pół roku nikt już nie będzie pamiętał. Jest po prostu zbyt standardowy i niewyróżniający się z tłumu. To szablonowa produkcja, która ma zagwarantować, by Widz się dobrze bawił przez te dwie godziny. I tę rolę spełnia. Tylko tyle.

Kino możecie sobie odpuścić - poczekajcie na DVD albo premierę telewizyjną.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

3 komentarze:

Knajping: Manekin

Choć czasy PRL-u już za nami, spora część Polaków ciągle lubuje się w staniu w kolejkach. Walczymy o karpie w Lidlu, a następnego dnia stoimy pod tym samym sklepem o szóstej, żeby zgarnąć jeszcze torbę Wittchena, coby mieć w czym się pokazać na pasterce. Ale kolejki nie są zapisane jedynie w nadwiślańskiej krwi. Wystarczy sobie przypomnieć chociażby ogromne tłumy przed Apple Store, czekające na nowego iPhone'a czy kolesi, którzy stoją nawet po kilka dni, by kupić wymarzoną, limitowaną edycję butów. 

Z każdą taką sytuacją mówię sobie: "no nie, już bardziej absurdalnych kolejek być nie może!". Po chwili jednak świat ponownie mnie zaskakuje. Tak było jeszcze kilka miesięcy temu, gdy internet obiegła wieść o czasem wręcz kilkugodzinnym oczekiwaniu w kolejce na... naleśniki! Restauracja Manekin, specjalizująca się właśnie w tego typu plackach, okazała się symbolem warszawskiej braci hipsterskiej, zbierając codziennie przed swymi drzwiami tłumy gości.


I choć trochę już czasu minęło od tych rewelacji - kolejki podobno ciągle się pojawiają. I to nie tylko w Warszawie! Manekin zagościł bowiem również w kilku innych miastach, począwszy od Torunia (gdzie wszystko się zaczęło), przez Łódź i parę innych miejscowości, na Poznaniu kończąc. A jako że ostatnio miałem okazję być właśnie w pięknej stolicy Wielkopolski, postanowiłem sprawdzić, o co w ogóle jest to całe zamieszenie.

Poniedziałek, godzina dwunasta, samo południe - wiele knajp w Poznaniu jeszcze jest zamkniętych. Nie Manekin. Niby kolejki na razie nie ma (chwała, o bogowie!), ale w środku powoli zapełniają się kolejne stoliki. Razem z kumplem znajdujemy sobie miejsca, dobywamy menu i wpatrujemy się w nie. Jestem trochę zszokowany, bo propozycji jest całe ogrom. Są naleśniki na słodko, są wytrawne, są amerykańskie pankejki, jest nawet - uwaga, uwaga - spaghetti naleśnikowe. Trudny wybór, trzeba przyznać.

Postanowiłem jednak nie ryzykować jakoś przesadnie. Najbardziej lubię naleśniki na słodko, dlatego też wybrałem zachęcającą ponad wszystko kombinację, składającą się z herbatników, Nutelli, mascarpone oraz jagód. Do tego sos śmietankowy (są też inne) do posmarowania całości wedle uznania. Nawet nie wiecie, jaki zaczynam być głodny, gdy piszę ten tekst.

Tak wygląda już zwinięty naleśnik.
Ostatecznie bowiem dostałem bardzo smaczny posiłek, po którym nie mogłem wstać z krzesła. Okej, to może nie była potrawa w rodzaju "oh, wow", ale jednak uszy trzęsły mi się podczas jedzenia. Na dodatek, gdy na początku spojrzałem na to, co dostałem na talerzu, stwierdziłem: "łeee, to wcale nie jest tak wielkie, jak wszyscy mówili!". Dopiero na samym końcu, gdy ledwo wepchnąłem w siebie ostatni kęs, zrozumiałem, że nie miałem racji.

Naleśnik wygląda bowiem całkiem niepozornie - przynajmniej do czasu, aż nie zajrzymy do jego środka. Okazuje się wtedy, że to, co dostaliśmy na talerzu to tak naprawdę OGROMNY placek, który kilkukrotnie złożono, by farsz znalazł się w jego środku. Na początku jest więc wszystko spoko, potem jednak okazuje się, iż wpychasz w siebie prawdziwą tonę jedzenia. Na końcu siadasz rozwalony w krześle i patrzysz się w dal. It was goood...

A tak wyglądy ten wielki skurczybyk przez zwinięciem.
Popularność Manekina nie wiąże się jednak tylko ze smakiem i wielkością naleśników. Ważne tu są również ceny. Za mój placek zapłaciłem raptem trzynaście złotych! Zestaw powiększony w Maku jest droższy, duża kanapka w Subwayu jest droższa! A mimo tego, to po jedzeniu z Manekina miałem brzuch wypełniony od góry do dołu. Skończyłem naleśnik o trzynastej - do osiemnastej nie czułem głodu. Dla mnie to bardzo długo.

Jeśli więc będziecie w którymś z miast, gdzie Manekin piastuje władzę nad naleśnikowym światem - konieczne tam zajrzyjcie. No - przynajmniej wtedy, gdy nie będzie akurat kolejki. Czekanie choćby kilkunastu minut, by w ogóle dostać stolik i móc zamówić naleśnika, jest jednak dla mnie mimo wszystko absurdem. Bez kolejki jednak iść warto - jest smacznie, jest obficie, jest tanio. Czy potrzeba czegoś więcej do szczęścia?

Tylko teraz to ja poproszę Manekina w Krakowie.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcia wykorzystane w dzisiejszej notce pochodząca z fanpage'ów Manekina toruńskiego oraz poznańskiego.

Warto zwrócić uwagę na nietypowy wystrój Manekina. Z tego co zauważyłem na fotografiach w internecie, wszystkie restauracje z tej sieci utrzymują podobny styl. To trochę takie połączenie klasyki z nowoczesnością, posypane... światem magii!

6 komentarze:

Bitwa o ciepły tyłek

Zdecydowanie zbyt dawno nie było na blogu tekstu na bazie doświadczeń z komunikacji miejskiej. A przecież swego czasu takie posty pojawiały się regularnie i zawsze Czytelników rozbawiały! Nie martwcie się jednak - ja ciągle świat tramwajowy obserwowałem i swoje spostrzeżenia skrzętnie notowałem w pamięci. Oto więc wielkomiejski ból tyłka powraca na blogowe salony!

Typowa jazda krakowskim tramwajem w stronę Nowej Huty - tłumów nie ma, ale część osób musi jednak stać. Skupieni na sobie, nieprzeszkadzający innym pasażerom, nienarzekający, że nie ma dla nich miejsca. Tramwaj zatrzymuje się na kolejnym przystanku. Część osób wychodzi, w tym garstka tych, którzy mieli możliwość siedzieć na jakże wygodnych, krakowskich fotelach tramwajowych. Zaczyna się bitwa.

Ludzie wchodzący do pojazdu co prawda ciągle tłoczą się przed wejściem, jednak nie są aż tak niekulturalni, by nie przepuścić najpierw tych z tramwaju wychodzących. No - przynajmniej w większości. Co jakiś czas można bowiem natrafić na żądną krwi bestię, której wzrok przenika przez ściany i skanuje wnętrza wagonów. Gdy wyczuje wolne miejsce siedzące, przystępuje do ataku.

Jej oczy wychodzą z orbit i płoną czerwienią. Nie patrząc na wychodzących ludzi, groźny osobnik przebija się przez tłum i przeskakuje kilka metrów, byle tylko usadzić swój chłodny tyłek na ciepłym siedzeniu. W drodze odpycha na bok rząd ustawionych w tramwaju ludzi, spychając ich na innych pasażerów, wydających okrzyki oburzenia. 

Ale to nieważne! Istotne jest, iż bestii się udało! Teraz siedzi wygodnie, patrząc z wyższością na wszystkich stojących. Ma ironiczny uśmiech narysowany na twarzy, zakasuje rękawy, wydaje odgłos zwycięstwa. Rozsiada się niczym na tronie, wyciąga telefon i paca w niego nerwowo. Oznacza się na Fejsbuku: "tramwaj nr 52, miejsce nr 25". Szybko dostaje pierwszego (i jedynego) lajka - od siebie samej. Zadowolona, chowa telefon do torebki.

Do torebki, bo bestie to w zdecydowanej większości kobiety. Zwykle takie powyżej trzydziestki, jeszcze częściej już i po czterdziestce. Mam nawet własną teorię, dlaczego to właśnie one są tymi "bestiami". Czują się one po prostu wystarczająco stare, by nie być powszechnie uznawanymi za młode studentki, które stać nie muszą, ale jednocześnie nikt im miejsca nie ustąpi, bo przecież nie wyglądają, jakby miał zaraz zejść na zawał. Dlatego walczą o miejsce o własnych siłach - w końcu nogi już takie stare, takie przemęczone...

Ja nie narzekam na to wszystko - nie przeszkadzają mi takie sytuacje, dopóki jakaś gruba czterdziestka nie przeturla się obok mnie jak wielka kula do kręgli, odbijając się od mojego ciała dziesięć razy. Mnie to po prostu strasznie bawi, bo te babsztyle rzeczywiście wyglądają czasem jak bestie pełne żądzy krwi. Konieczność stania przez głupie pięć czy dziesięć minut spowodowałaby pewnie u nich całodniową depresję i na pewno jakże wielki ból nóg. 

One siedzą na tyłku, z uśmieszkiem myśląc, że właśnie wygrały życie - ja tymczasem stoję sobie spokojnie w kącie, czytam książkę i w myślach toczę z nich bekę.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

4 fajne filmy, które oglądałem w 2014, a nie pisałem o nich na blogu

Długi tytuł dzisiejszego postu, prawda? Mówi on za to dokładnie to, co chciałbym w nim przekazać. Jeśli bowiem sprawdzicie sobie rozkład ubiegłorocznych sobotnich recenzji filmowych, zauważycie, że w Anno Domini 2014 udawało mi się w większości przypadków dostarczać Wam tekstów o najświeższych premierach kinowych - od produkcji oscarowych, przez mainstreamowe blockbustery, na produkcjach bardziej niszowych kończąc.

W międzyczasie jednak odpalałem sobie z domowym zaciszu filmy starsze, pochodzące czasem sprzed nawet i kilkudziesięciu lat. Kilka z nich zrecenzowałem, gdy akurat nie miałem pod ręką żadnej ciekawej nowości kinowej do opisania. Wiele z nich jednak pozostawiłem dla siebie, polecając je jedynie paru znajomym. 

Spośród tych właśnie tytułów, postanowiłem wybrać jednak cztery, o których na blogu warto by było chociaż mimochodem napomknąć. Praktycznie wszystkie te produkcje wzięte są zresztą tak naprawdę z różnych światów. Jest jeden klasyk nad klasykami, który udało mi się obejrzeć dopiero niedawno, jest typowy amerykański twór indie, jest nietypowy dokument, a na koniec zostawiłem sobie jedną z produkcji poleconych przez Was pod TYM postem.

Jeśli więc szukacie akurat czegoś fajnego do obejrzenia w najbliższym czasie - trafiliście zdecydowanie pod dobry adres. Oto cztery produkcje, które zdecydowanie warto sprawdzić.

Kadr z filmu "Prince Avalanche".
"2001: Odyseja kosmiczna"

Obecność na krakowskiej wystawie poświęconej twórczości Stanleya Kubricka, namówiła mnie, bym rychło ruszył nadrobić wreszcie te produkcje tego wybitnego reżysera, których ciągle nie miałem okazji sprawdzić. Trochę mi żal, bo z mojej listy wstydu udało się mi się do tej pory odpalić tylko jeden tytuł. Ale za to jaki! 

"Odyseja" zdecydowanie nie bez powodu nazywana jest klasykiem i dziełem ponadczasowym. To nietypowy, bardzo artystyczny film, w którego przypadku trzeba być przygotowanym chociażby na bardzo powolną akcję. Przyznam szczerze, że pierwszy epizod całości strasznie mnie przytłoczył i zwyczajnie znudził. Na całe szczęście, był on krótki, a cała reszta usunęła niesmak, który on pozostawił.

Trudno powiedzieć do końca, o czym jest ten film. Oglądanie go to przeżycie, które niewątpliwie pozostanie w mej pamięci przez bardzo długi czas. "Odyseja" ma kilka elementów niesamowitych, uderzająco zachwycających. Klimat, muzyka, zdjęcia. Pewnie, to trochę takie truizmy, ale w przypadku tworu Kubricka więcej wyjaśnień nie potrzeba. Do teraz się nim jaram.


"Prince Avalanche" 

Używam w tym przypadku nazwy oryginalnej, bo polskie tłumaczenie jest według mnie wręcz tragiczne. Tytuł "Droga przez Teksas" sugeruje nam jakiś kiepski, budżetowy western sprzed kilkudziesięciu lat. Oryginalna nazwa tego filmu jest natomiast o wiele bardziej tajemnicza, skłaniająca do zadania sobie pytania: "o co w tym w ogóle chodzi?". Co ciekawe - reżyser w jednym z wywiadów stwierdził wprost, że tytuł nie ma zasadniczo nic wspólnego z fabułą, a po prostu dobrze brzmi.

Przyznać mu jednak trzeba, iż rzeczywiście nadał swojemu tworowi intrygująca nazwę, namawiającą do jego obejrzenia. "Prince Avalanche" okazuje się natomiast kryć w sobie opowieść równie nietypową co tytuł. Oto bowiem pewien mężczyzna, wraz z bratem swojej narzeczonej, maluje linie drogowe na rzadko odwiedzanej przez kogokolwiek drodze. Yup - oto zasadniczo cała fabuła tej produkcji.

Czasem film ten śmieszy, czasem w jakiś sposób przytłacza. To zderzenie dwóch różnych typów ludzi, którzy zmuszeni są do wspólnej egzystencji w zapomnianym przez Boga miejscu. To spis ich wspólnych radości, ale także konfliktów. Klimatyczna miejscówka dodaje całości charakteru, tworząc ostatecznie może nie twór wybitny, ale zdecydowanie warty sprawdzenia. 


"Obóz Jezusa"

To nie jest film o typowym chrześcijaninie. To historia dzieci wychowanych przez istnych religijnych fanatyków. Jeśli wydawało Wam się, że niczego bardziej hardkorowego od moherowych babć Rydzyka współczesne chrześcijaństwo się nie doczekało - przenieście się na chwilę do tytułowego Obozu Jezusa.

Ten film przytłacza, załamuje i wkurza. Ba - wydaje mi się, że w tym przypadku można użyć jeszcze bardziej mocnego sformułowania. "Obóz Jezusa" wkurwia. To niesamowity pokaz indoktrynacji, w którym amerykańskie dzieci są tworzone na chrześcijan równie radykalnych, co najbardziej fanatyczni fundamentaliści muzułmańscy. Nigdzie indziej nie widziałem, by chrześcijanie namawiali swoje dzieci w XXI wieku do prowadzenia własnej "świętej wojny".

Przerażające zderzenie z rzeczywistością, która jest bliżej "naszej" cywilizacji niż mogłoby się nam wydawać. To już nie jest chrześcijaństwo - to mrożąca krew w żyłach nauka, której zdecydowanie daleko do "miłuj bliźniego swego jak siebie samego".


"Rzeź"

Film Romana Polańskiego na podstawie francuskiego dramatu "Bóg mordu". Stworzenie tego filmu niewątpliwie było wyzwaniem, bo jak tu utrzymać widza przy ekranie, gdy cały, prawie osiemdzięsieciominutowy film jest po prostu jednym spotkaniem czworga ludzi. Dość trudny orzech do zgryzienia dostał Polański, trudno byłoby jednak wierzyć, że akurat jemu nie uda się z tego wybrnąć.

"Rzeź" to tragikomiczne spotkanie na pozór ułożonych, całkiem bogatych ludzi, którzy w sytuacji konfliktowej zmieniają się powoli w istne bestie. Scenariusz, wraz ze świetnym aktorstwem (w głównych rolach gwiazdorska czwórka: Jodie Foster, Kate Winslet, Christoph Waltz oraz John C. Reilly), tworzą porządną dawkę absurdalnego humoru. Do tego to po prostu ciekawa historia, która potrafi nie tylko zadziwić, ale i namówić do zastanowienia się nad nią.

Aniu, Tomku - dzięki za polecenie!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)


0 komentarze:

Pozwól sobie na radość

Od czasu do czasu odbieram mail albo wiadomość na Fejsie od ludzi, którym też marzy się blogowanie na szeroką skalę. Piszą: "Majk, jak zdobyć tylu Czytelników co Ty? Jak osiągnąć taki zasięg?". Włącza mi się wtedy trochę taki miks speszenia i śmiechu. Dostaję na tacy perspektywę kogoś, kto patrzy na całą sprawę zupełnie inaczej niż ja.

Speszenie pochodzi zwyczajnie z tej myśli: "o rany, więc ktoś NAPRAWDĘ uważa to co robię za jakąś miarę sukcesu!". Fajna sprawa, uczucie "oh, wow", policzki zarumienione jak u dzieciaków z podstawówki po ich pierwszym pocałunku. Przez to speszenie jednak przebija się też trochę ten wspomniany śmiech. Bo, kurczę - ja często wcale nie jestem do końca zadowolony z tego, jak to wszystko idzie do przodu.

Dla mnie wiele rzeczy dzieje się zbyt wolno. Jestem mimo wszystko chyba dość cierpliwym człowiekiem, dlatego temu wszystkiemu ostatecznie daję płynąć własnym tempem, ale czasem jakiś taki zgrzyt się w myślach pojawia. Chciałbym kopnąć pewne rzeczy w tyłek, przyspieszyć do wszystko. To całe blogowe życie z mojej perspektywy pełznie jak ślimak i nie jest niczym przesadnie godnym chwalenia się tym.

Takie wiadomości od Czytelników mnie więc odrobinę dziwią. Robię więc wtedy mały research i sprawdzam, kto tu się tak naprawdę myli. Wchodzę w statystyki i widzę, jak ogromne różnice w czytelnictwie bloga są między styczniem tego roku, a styczniem roku ubiegłego. Znajduję kilka randomowych blogów, które ruszyły w podobnym czasie co ja. Wiele z nich ma stu, dwustu, trzystu fanów na Fejsie. W takim otoczeniu widzę, że rzeczywiście mógłbym być przez wielu uznany za jakiegoś "zdobywcę świata". Jestem zszokowany, ale i zaczynam rozumieć, o co w tych wiadomościach do mnie chodzi. Zmieniam perspektywę, zmieniam czerń na biel, niepewność na radość.

Źródło: Gratisography.com
Padł mi ostatnio Xbox One - gdy Wy czytacie te słowa, leży sobie gdzieś w do czeskim serwisie Microsoftu. Muszę przyznać - kiepska sprawa. W nowe "Dragon Age" gram od początku grudnia, a teraz wizja skończenia tej gry przenosi się na jeszcze późniejszy termin. Dorwały mnie trochę nerwy, na twarzy zawitał grymas wkurzenia. 

Wziąłem się w garść i pogodziłem się ze sprawą. Pewnie, trochę trudności ona przynosi, ale to nie jest, kurczę, koniec świata. Pomyślałem o plusach całej sprawy. Że co, że to w ogóle może mieć jakieś plusy?! A owszem. Bo na przykład sesja jest, więc chociaż "Dragon Age" nie będzie mnie odciągał od nauki. A nawet jeśli znajdę jakiś czas na grową rozrywkę, to zawsze mam możliwość odpalenia wreszcie starszego Xboksa 360, który od dobrych trzech miesięcy był odpalany bardzo sporadycznie. Katastrofa dla gracza zmieniła się coś, co da się przełknąć i da się z tego jeszcze wyciągnąć pozytyw.

Źródło: Flickr.com
A w wielu sytuacjach jest jeden, łączący je plus - nauka na błędach. Idziesz na koncert w fajnych, nowych butach, a po powrocie do domu okazuje się, że nieźle je zmasakrowałeś. Czyszczenie ich przez pół godziny wryje Ci w pamięć, że koncerty to nie Fashion Weeki, a po prostu czas na dobrą zabawę, można rzec: "bez ograniczeń". 

Ciągle pamiętam akcję sprzed mniej więcej pół roku, gdy nagle podczas biegania zorientowałem się, że w kieszeni spodenek nie ma moich kluczy do mieszkania. Byłem przerażony, wkurzony i nerwowy jednocześnie. Zguba się ostatecznie znalazła, a z historii wyciągnąłem więcej plusów niż minusów. Nie dość, że napisałem na podstawie jej post na bloga, to na dodatek dawka adrenaliny zwiększyła moją radość z dalszej części biegania, no i miałem ciekawą anegdotkę do opowiedzenia znajomym. Ach, no i jeszcze ta nauka na błędach - omijam zakładanie tych konkretnych spodenek do biegania szerokim łukiem, jeśli tylko muszę wziąć ze sobą w trasę klucze!

Nigdy nie uważałem wyrażenia "szklanka do połowa pełna" zamiast "szklanka do połowy pusta" jedynie za głupie, nic nieznaczące hasło. Nie trzeba być niepoprawnym optymistą, żeby z ogromu sytuacji wyciągnąć jakieś plusy. Wystarczy przetrzeć okulary wkurzenia i dostrzec, że przez ich zaparowanie nie dostrzegliśmy dobroci, jakie mogą przynieść niektóre problemy. 

Czasem trzeba po prostu przestać blokować dobre rzeczy. Zmienić perspektywę. Pozwolić sobie na radość.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Szczęśliwa ziemia

Mawia się, że "w Polsce za darmo dostaniesz co najwyżej w ryj". Lubię nie zgadzać się z tym twierdzeniem i zawsze uśmiecham się w duchu, gdy mam okazję spotkać się z kolejnym potwierdzeniem mojej opinii. Tak też stało się podczas ostatniego lata, gdy e-bookowa księgarnia Publio udostępniła na kilka godzin za darmo książkę Łukasza Orbitowskiego, "Szczęśliwa ziemia".

Nie dziwcie się, że jej recenzja pojawia się jednak dopiero teraz. Niejedna pozycja przeleżała u mnie na Kindle'u dobre parę lub wręcz paręnaście miesięcy, zanim wreszcie po nią sięgnąłem. Przeczytania "Szczęśliwej ziemi" podjąłem się natomiast w grudniu, co - zapewniam Was - wcale nie jest tak sporym okresem oczekiwania w mojej książkowej kolejce. Teraz czas jednak na recenzję tworu Orbitowskiego. Czy "za darmo" oznacza w tym przypadku coś kiepskiego?

Utkwiła mi w pamięci informacja, że Orbitowski jest przede wszystkim autorem tekstów utrzymanych w klimatach fantasy. Zdziwiony więc byłem, że "Szczęśliwa ziemia" przeniosła mnie w zasadzie do świata współczesnego i może nie całkowicie, ale na pewno w sporej mierze "normalnego". Szybki rzut oka do internetu nauczył mnie więc, że to nie jedyny taki przypadek w twórczości autora, ten bowiem równie chętnie lubuje się w powieściach grozy, czasem powiązanych z wątkami bardziej obyczajowymi. I taki miks jest niewątpliwie świetnym określeniem tego, co otrzymujemy w "Szczęśliwej ziemi".

Bardzo rozważnie muszę pisać o fabule tej powieści. Jeden krok w złą stronę może bowiem przynieść od razu spory spoiler, przynoszący w jakimś stopniu utratę radości z poznawania historii ze "Szczęśliwej ziemi". Cóż - coś jednak o fabule tego tytułu powiedzieć trzeba. 

Posłużę się więc trochę analogią. Powieść Orbitowskiego dość mocno skojarzyła mi się z "To" Stephena Kinga. Grupkę głównych bohaterów poznajemy w czasach, gdy byli oni młodziakami, rozrabiającymi w rodzinnym Rykusmyku. Jak to często w amerykańskich powieściach grozy bywa - to właśnie oni poznają sekret swojej miejscowości. A potem rodzinne okolice opuszczają.

Ci, którzy wyjechali z Rykusmyku, dostali swoje własne rozdziały w książce. Każdy z nich żyje zupełnie gdzie indziej, jeden z nich nawet opuścił Polskę. Ich życie toczy się w miarę normalnie, przypominają wielu typowych ludzi w swoim wieku. Wszystko to trwa jednak do czasu. Wszyscy oni będą musieli się bowiem zmierzyć z trudami, które narastając, ostatecznie zakończą ich dobrą passę.

W tych obyczajowych fragmentach do głowy przychodził mi natomiast inny znany pisarz - Haruki Murakami. Podobnie jak u niego (a także, oczywiście, wielu innych autorów) ma się wrażenie, jakby cały świat był areną walki między snem a jawą. Choć na pozór wszystko wydaje się "normalne", szybko pojawiają się tu elementy, które zdają się nie pasować do reszty układanki. Odcinając jednak te motywy oniryczne, w książce Orbitowskiego ciągle pozostają mocne, życiowe historie, które mogłyby spokojnie tworzyć oddzielne opowiadania czy powieści obyczajowe. 

Zupełnie czego innego spodziewałem się po "Szczęśliwej ziemi", ale nie mogę powiedzieć, że po lekturze nie byłem zadowolony. Jasne, była tu kilko momentów odstających od reszty, trochę przynudzających i pozwalających na łatwą utratę skupienia i oderwanie się od lektury. Całościowo jednak książka Orbitowskiego prezentuje się naprawdę dobrze i nie dziw bierze, że została ona nominowana między innymi do nagrody Nike. 

Teraz muszę szczerze przyznać, że bez mrugnięcia okiem bym za "Szczęśliwą ziemię" zapłacił. To naprawdę dobra książka - niby korzystająca z wielu schematów, które w literaturze były już niejednokrotnie wałkowane, jednocześnie jednak Orbitowski dosypał do tego coś swojego, oryginalnego, wyróżniającego się z tłumu. Jestem więc jeszcze bardziej zadowolony z prezentu, jaki Publio zrobiło w sierpniu swoim fanom. I ruszam dalej brnąć w literaturze Orbitowskiego, bo wierzę, że ma on jeszcze sporo swym czytelnikom do zaoferowania.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Ad.M.a - A. wraca późno (recenzja + konkurs)

A. wraca szybko

Mniej więcej rok od premiery poprzedniego albumu, zatytułowanego "Szmaragdowa szczerość", Ad.M.a wraca do słuchawek fanów polskiego rapu z zupełnie nowym materiałem. Trudno się dziwić - dziewczyna zyskała sobie sympatię całkiem sporej grupy słuchaczy, co mogło trochę zdziwić, biorąc pod uwagę podejście wielu do udzielania się w hip-hopie kobiet. Tym bardziej, że "Szmaragdowa szczerość" była raczej jedynie zapowiedzią tego, iż Ada może się rozwinąć w niezłą zawodniczkę. 

Ucieszyłem się toteż, gdy usłyszałem, że Ad.M.a trafiła "pod opiekę" labelu 3/4 UDGS, który pod swe skrzydła przyjął już kilka ciekawych osobowości młodego, polskiego podziemia, a potem wydał ich naprawdę niezłe materiały. Na dodatek pierwszym singlem promującym nowy krążek Ady okazała się być bardzo dobra "Cyklotomia", zjadająca praktycznie każdy dotychczasowy kawałek raperki. Zdecydowanie było więc na co czekać, można było bowiem liczyć, że na podobnym poziomie będzie utrzymana reszta płyty. 

Czy tak się rzeczywiście stało? Zapraszam do dalszej części recenzji.


A jak to się zaczyna?

Zacznijmy jednak od tego, co sugeruje nam sama tracklista płyty. A tu na pierwszym miejscu plasuje się nie "normalny kawałek" czy muzyczne intro, ale około półtora minutowy skit. Takie krótkie przerwy między utworami pojawiają się na całej płycie kilkukrotnie i stanowią ciekawe nawiązanie do sposobu, w jakim robiło się płyty rapowe jeszcze parę lat temu.

Spotkałem się jednak z kilkoma negatywnymi komentarzami na temat skitów na płycie Ady. Moim zdaniem - niesłusznych. Sam koncept tych krótkich urywków jest jak najbardziej okej i przyczepić się można właściwie jedynie do "O czym myślisz?", które zostało po prostu rozpisane i zagrane słabo. Reszta jest całkiem okej, ze szczególnym wyróżnieniem dla skitu pierwszego, rzeczywiście ciekawie wprowadzającego w klimat płyty.


A co z tymi hip-hopami?

Wypada jednak wreszcie przejść do dania głównego, czyli pełnoprawnych tracków. Zacznijmy może od stwierdzenia, że Ad.M.a w naprawdę sporym stopniu rozwinęła się od czasu "Szmaragdowej szczerości". Pokazuje to nie tylko wspomniana wcześniej "Cyklotymia", ale także chociażby inny singiel promujący płytę - "Nokturn". Słychać coraz lepsze odnajdywanie się w naprawdę różnorodnych klimatach, ze szczególnym uwzględnieniem bitów trochę bardziej niuskulowych.

Ada okazuje się dziewczyną, która naprawdę rapować umie - potrafi pobawić się flow, teksty są całkiem spoko, a parę niezbyt pasujących do reszty jakościowo linijek można spokojnie przemilczeć. Sięga czasem do bardziej nowoczesnego podejścia do rapu, niekoniecznie skupiającego się wyłącznie na "sztywnej" nawijce, ale - co ciekawe - również w takich bardziej klasycznych wypada bardzo dobrze. Mamy tu przecież choćby "Autoportret", który - choć mocno klasyczny właśnie - nie brzmi wcale jak milion kawałków z polskiego podziemia. 


No i hej - jest jeszcze soczysty banger na sam koniec płyty. "Bohema 91" pokazuje, że Ad.M.a na spokojnie może także tworzyć kawałki, które na koncertach będą rozpalały tłum. We wspomnianym tracku towarzyszą jej do tego bardzo dobrze spisujący się Wicher oraz trochę gorszy, ale jednak niepsujący tracku Smooth Poet. Gości zresztą pani gospodarz wybrała sobie bardzo dobrze - poza tą dwójką jest jeszcze tylko Igrekzet, czyli człowiek, który ostatnio stał się wręcz ulubieńcem Ślizgu. 

ALE! Nie wszystko jest tu takie różowe. Z każdym kolejnym odsłuchem, coraz bardziej się wkurzałem na to, że Ada w każdym swoim kawałku chce rapować. A na niektórych bitach jej to nie wychodzi do końca dobrze. Nie mówię tu o jakimś wypadaniu z bitu. Po prostu, gdy nagrywa się na podkładach (skądinąd w większości bardzo przyjemnych), których jeszcze parę lat temu żaden raper w Polsce by nie dotknął, należy odrzucić praktycznie zupełnie klasyczne podejście do nawijki.

Weźmy taki "Nowy zmysł" - kawałek, na podstawie którego będzie mi chyba najłatwiej przedstawić to, o co mi chodzi. Ada przeplata w nim śpiewanie (czy jak bardzo trafnie ujął to Tomek Wicher w naszej rozmowie: "zawodzenie") z zasadniczo bardzo klasycznie brzmiącą nawijką. I gdy to podśpiewywanie potrafi zrobić za pierwszym razem "efekt wow", tak rapowe wstawki tutaj trochę psują atmosferę i zostawiają pewien niesmak. I tu nie chodzi wcale o to, że tylko Ada nie dałaby sobie z takim czymś rady. Wyobrażacie sobie "Marvins Room" Drake'a z klasycznym rapowaniem? No właśnie.


A z tymi śpiewami jak sprawa wygląda?

Bardzo dobre pytanie, Drogi Czytelniku! Odpowiadam więc - jest bardzo dobrze. Mam czasem wrażenie, gdy słucham tego albumu, że gdyby Ad.M.a na tych dwóch czy trzech trackach odpuściła sobie rapowanie, "A. wraca późno" byłoby katowane przeze mnie jeszcze bardziej. Pozostaje nam jednak zadowolić się tym, co jest. A cóż to takiego?

Przede wszystkim - refreny. Przemyślane, brzmiące sensownie i CHOLERNIE wkręcające się. Znałem wszystkie na pamięć po pierwszym odsłuchu płyty i przyłapywałem się na tym, że w tramwaju po cichu sobie je podśpiewuję. Mam nadzieję, że współpasażerowie nie wzięli mnie za jakiegoś szaleńca. Szczególnie, gdy w słuchawkach akurat leciało: "dotknij, dotknij, dotknij" z kawałka "Miraż". I od razu rozprawiam się z mitem - ten refren ani trochę nie brzmi głupio. Jest prosty, ale bardzo fajnie zmiksowany. 

Wszelkie śpiewanie czy też "zawodzenie" Ady zaliczam więc zdecydowanie na plus i wykrzykuję: "MOAR!".  Mam wrażenie, iż Ad.M.a bardzo dobrze czuje się w roli bardziej wokalnej, niezależnie od tego, czy mówimy o tych spokojnych, czy też bardziej energetycznych kawałkach.


A jak tego słuchać?

Tuż przed werdyktem ważne info dla tych, którzy jeszcze płyty Ady nie słuchali, a mają zamiar to zrobić - ten krążek brzmi kilkukrotnie lepiej na słuchawkach. Serio. Mam nawet specjalny przepis na idealny pierwszy odsłuch "A. wraca późno".

Czekasz aż całe niebo zasnuje ciemność, zakładasz wygodne buty oraz ciepłe ciuchy, po czym wyskakujesz w mrok miasta. Słuchawki na uszy/do uszu i odpalasz płytę jeszcze podczas wychodzenia. Ustawiasz sobie jakiś cel i idziesz w jego kierunku wśród światła miejskich latarni. Orientujesz się, że płyta Ady idealnie pasuje do tego klimatu i znasz już każdy refren czy podśpiewywany fragment na pamięć.

Więc zrób właśnie tak. Tylko najpierw dokończ czytać recenzję.


A werdykt jest taki

"A. wraca późno" nie jest płytą idealną, nie jest płytą świetną. Plasuje się gdzieś pomiędzy "bardzo dobra" a "dobra". Za pierwszym, drugim i trzecim razem jest najlepiej - potem zaczyna się dostrzegać te kilka rzeczy, które powinny zostać poprawione. Nie zmienia to jednak faktu, że zasadniczo całego krążka od A do Z słucha się z przyjemnością. Taką naprawdę porządną dawką przyjemności.

Ten krążek wróży Adzie zdecydowanie lepiej niż "Szmaragdowa szczerość". Rzekłbym wręcz, iż "A. wraca późno" jest kilka leveli wyżej od poprzedniego wydawnictwa. Czego ja sobie mógłbym życzyć od następnego krążka tej artystki? Gdy wrzuciłem fotkę z recenzowaną płytą na swój Instagram, jeden z Czytelników bloga, Szymon, napisał w komentarzu: "czemu ona się w tym rapie marnuje?". To nie jest do końca dobre stwierdzenie, bo przecież w paru kawałkach naprawdę Ada zjada rapowo ogromną część naszej sceny. Ale mimo wszystko czasem chciałoby się więcej tego jej zawodzenia. 

Płyta pół rapowa, pół śpiewana - taka rzecz mi się marzy od Ady. 

"A. wraca późno" natomiast niewątpliwie przyniesie artystce rzeszę nowych fanów, którzy nie tylko będą z utęsknieniem oczekiwali jej kolejnych kawałków, ale pewnie też i wysyłali jej na Fejsbuku serduszka oraz wyznawali miłość. Jeśli więc takie teksty zobaczycie gdzieś w komentarzach pod postami Ady - nie zdziwcie się. Sporo osób na pewno jednogłośnie stwierdzi, że słuchając tej płyty naprawdę można się w jej twórczyni platonicznie zakochać. 

A - i jeszcze jedno!

Mam do oddania w dobre ręce jeden egzemplarz "A. wraca późno". I to nie byle jaki egzemplarz! To specjalna, limitowana edycja płyty, własnoręcznie zapakowana przez Adę. Sprawdziłem - nie ma jej nawet na Allegro.

Co trzeba zrobić, by ją wygrać? Wybrać swoją ulubioną polską rap płytę wydaną w roku 2014, po czym jej tytuł, wraz z uzasadnieniem swego wyboru, wysłać na mój mail: majkonmajk[małpa]outlook.com. W tytule wiadomości należy wpisać: "KONKURS AD.M.A". Zwycięzcą zostanie ta osoba, która udzieli najlepszego - według mnie - uzasadnienia swego wyboru. Nie liczy się więc sam krążek, jaki wybierzecie, ale Wasze argumenty. Na odpowiedzi czekam do 31. stycznia 2015, do godziny 23:59.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

ROZWIĄZANIE KONKURSU: Przyszło do mnie naprawdę sporo porządnie napisanych tekstów, których objętością i jakością byłem naprawdę zdziwiony! Niesamowicie trudno było mi wybrać zwycięzcę, decyzja mimo tego musiała zostać podjęta. Postanowiłem jednak zrobić wyjątek i - poza główną nagrodą - przyznać również jedno specjalne wyróżnienie. Płyta Ady poleci tym samym do Krzysztofa, który jako krążek roku wybrał album "Sny, w których ginę", duetu Tusz Na Rękach & Szatt, a tajemnicza paczka pocieszenia zawita do domu Adriana, polecającego w klimatyczny sposób materiał "W czerńotchłań" Krvavy'ego. Panowie - sprawdźcie maile!

5 komentarze:

Ida

Wychwalana pod niebiosa przez polskie media, uwielbiana przez widzów amerykańskich, prawdopodobna zwyciężczyni tegorocznego Oscara za film nieanglojęzyczny. "Ida" podbija świat i staje się chyba największym globalnym hitem kinowym z polskiego podwórka w ciągu ostatnich lat. Komu jak komu więc, ale Tobie, Szanowny Mikołaju, naprawdę nie wypada tego filmu nie obejrzeć chociaż raz! Gdy więc zauważyłem, że w krakowskim Kinie Pod Baranami ponownie postanowiono pokazywać twór Pawlikowskiego, rychło z okazji skorzystałem.

Czy jest tu ktoś, kto jeszcze nie wie, o czym "Ida" w ogóle jest? Oho, widzę kilka niepewnie podnoszonych rąk na sali! Dokonajmy więc formalności - Anna (Agata Trzebuchowska) ma wkrótce złożyć śluby zakonne i zostać pełnoprawną zakonnicą. Przed tym jednak matka przełożona wysyła ją do ciotki (Agata Kulesza), której nigdy wcześniej nie miała okazji poznać. Od niej Anna dowiaduje się, że jest Żydówką, a jej prawdziwe imię i nazwisko to Ida Lebenstein. Z pomocą ciotki bohaterka postanawia odnaleźć ślady swej rodziny.


Co bardzo istotne - "Ida" nie jest tworzona na modłę polską. Naprawdę mało da się tu wyczuć naleciałości ze współczesnego kina polskiego, czego nie mogli się do końca pozbyć nawet świetni "Bogowie". "Ida" jest bowiem tworzona tak, jak najbardziej artystyczne filmy Europy Zachodniej. To produkcja bardziej ze szkoły europejskiej niż polskiej. I powie Wam to praktycznie każdy, kto choć trochę kinem rzeczywiście się interesuje.

Przejawia się to oczywiście choćby w bardzo spokojnej i powolnej narracji. Ma to swoje plusy, bo Pawlikowski jest jednym z tych reżyserów, którzy potrafią przykuć widza do ekranu nawet najbardziej statycznymi ujęciami. Przez większość czasu to się sprawdza, bo siedzi się wpatrzonym w film i nie odwraca się wzroku. Dopiero pod koniec coś tu przestaje grać i "Ida" zaczyna się trochę dłużyć. Wydaje się, jakby czas trwania filmu (czyli raptem osiemdziesiąt minut) i tak był trochę przesadzony.

Szkoła europejska (a może i po prostu "szkoła artystyczna") wymaga również od "Idy" odpowiedniego grania ciszą. To się sprawdza i dlatego właśnie lepiej obejrzeć ten film w domowym zaciszu niż sali kinowej. Tu każde chrząknięcie może przeszkodzić, nawet wtedy, gdy patrzy się w ekran jak zahipnotyzowany. Mimo tego, Pawlikowski od czasu do czasu przełamuje tę ciszę, zarzucając Widza muzyką. A ta, gdy się już objawia, okazuje się być fenomenalnie wręcz dobrana! Za Johna Coltrane'a i jego "Naimę" należą się więcej niż brawa!

Do tego dochodzą oczywiście nietypowe ujęcia. Zarówno te symetryczne, jak i te na pozór dziwaczne oraz ustawione pod nietypowym kątem, przykuwają uwagę i niejednokrotnie zachwycają. Co ciekawe, miałem okazję oglądać "Idę" z angielskimi napisami, których umiejscowienie w pewnym momencie tak niesamowicie podkreśla wartość jednego z ujęć, że szczerze zastanawiam się, czy zwróciłbym na nie tak wielką uwagę bez tych białych znaczków. Nie można również pominąć faktu, że cała "Ida" została zrealizowana w formacie 4:3, zapomnianym przez kino od dawien dawna. Może i nie szokuje to tak, jak kwadratowe ujęcia w "Mamie" Dolana, ale i tak potrafi w sporym stopniu zaskoczyć. 

Ach, no i jest jeszcze jedna rzecz nierozerwalnie związana z "Idą"! Mowa oczywiście o fakcie, iż cały film został zrealizowany w czerni i bieli. I to nie jest wcale zabieg, który po prostu miał wyróżniać twór Pawlikowskiego na tle tłumu. Już od pierwszych minut ma się wrażenie, że ten film po prostu nie mógłby być zrealizowany w kolorze. Czerń i biel jest tu naprawdę KONIECZNA!

Obejrzałem więc wreszcie "Idę" i czuję się spełniony. Czy rozumiem już, dlaczego ten film ma tak wielką szansę na Oscara? Owszem. Czy uważam go za twór wybitny? Nie. To film dobry, w paru momentach wręcz bardzo dobry, ale nie czuję wewnętrznej potrzeby składania przed jego twórcami pokłonów. W dużej mierze wpływa na to znużenie, które pojawia się pod koniec "Idy". 

Warto obejrzeć? Owszem. Czy to jednak naprawdę aż takie objawienie, jak wielu stara się powiedzieć? Nie jestem do końca przekonany. To rzeczywiście twór wyjątkowo oryginalny i wyróżniający się nawet na tle największych "hitów" szkoły europejskiej, ale u mnie powoduje on "jedynie" kiwanie z uznaniem i podniesiony w górę kciuk. Owacji na stojąco nie stwierdzono.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Kulturalna czternastka roku 2014

Powoli zbliżamy się do końca pierwszego miesiąca nowego, 2015 roku. Warto więc wziąć się wreszcie w garść i podsumować to, co przyniosło światkowi kulturalnemu poprzednie 365 dni. Tym razem odwołałem się wprost do rocznika i postanowiłem wybrać czternaście pozycji, które najbardziej zwróciły moją uwagę. Podobnie jak rok temu, mamy tu do czynienia z różnorodnymi filmami, książkami, płytami muzycznymi i grami. Tym razem postanowiłem jednak dorzucić również kilka innych kategorii, dodających odrobinę powiewu świeżości całemu podsumowaniu.

Nie przedłużajmy więc - oto kulturalna czternastka roku 2014!

Źródło: Flickr.com
Filmy

Tym razem zaczynamy od filmów, bo to w tej dziedzinie kultury udało mi się w tym roku najbardziej rozwinąć. Obejrzałem - jak na mnie - prawdziwe multum premier: począwszy od największych blockbusterów, przez hity kina indie, na najbardziej niszowych produkcjach kończąc. Wziąłem pod uwagę polskie daty premier, dlatego też nie ma tu choćby świetnego "Whiplash", które miałem przyjemność oglądać przedpremierowo w grudniu. 

Naprawdę wiele filmów z tego roku mógłbym polecić, ale to właśnie te trzy uważam za najlepsze. Jeśli któregokolwiek z nich jeszcze nie widzieliście - czym prędzej to nadróbcie.

"Boyhood"

Film, który jeszcze przed premierą był uznawany za prawdopodobny film roku. I - co najważniejsze - spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. Do dziś jego średnia ocen w serwisie Metacritic wynosi 100/100, co jest prawdziwym ewenementem. Nagrywana przez dwanaście lat historia dojrzewania pokazała proste sprawy z zupełnie innej perspektywy, otwierając każdemu Widzowi furtkę do wspomnień i zachwytów nad nimi. 

Choć "Boyhood" od początku był filmem dość niszowym, niereklamowanym na równi z mainstreamowymi hitami, dokonał rzeczy niesamowitej i wtargnął w tygodniu swej premiery do dziesiątki amerykańskiego box office'u. Must-watch, który ma spore szanse nie tylko do otrzymania głównego Oscara, ale i zostania prawdziwym klasykiem kinematografii. Moja recenzja TUTAJ.



"Ona"

Jedna z najciekawszych koncepcji miłości w kinematografii ostatnich lat. Spojrzenie w przyszłość z zupełnie innej perspektywy, bez kosmicznych wojen, ufoludków i laserów blasterów. Love story, które poruszy każdego. Wiele można powiedzieć o tym filmie, o jego nietypowości i świetności - lepiej jednak po prostu przekonać się o tym wszystkim na własnej skórze. Po więcej mej opinii na temat "Her" polecam zajrzeć do stosownej RECENZJI.


"Zaginiona dziewczyna"

David Fincher po raz kolejny nie zawiódł. "Zaginiona dziewczyna" to kolejny przykład jego oryginalnego podejścia do tworzenia filmów, pełen świetnych ujęć oraz genialnej muzyki od Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Do tego dochodzi wciągająca historia, zaskakująca na każdym kroku nawet największych Sherlocków wśród kinomanów. No i jeszcze Ben Affleck, który pokazuje, że jednak naprawdę dobry z niego aktor. Moja recenzja TUTAJ.


Muzyka

To nie był może najgorszy rok w muzyce, ale zdecydowanie czegoś tu brakowało. Artyści nie bili się raczej o pierwsze miejsca rankingów, tworząc rzeczy tylko "fajne". Mało co zachwycało, wielu kawałków natomiast po prostu miło się słuchało. Mówiąc inaczej - obyło się bez orgazmów. Ale mimo wszystko, trójkę najprzyjemniejszych, moim zdaniem, płyt udało się wybrać.

J. Cole - "2014 Forest Hills Drive"

Nigdy wcześniej nie brałem płyt Cole'a pod uwagę jako najlepszych krążków roku. Pewnie, były one spoko, ale zasadniczo nic poza tym. "2014 Forest Hills Drive" jest natomiast podsumowaniem całej dotychczasowej pracy rapera i jej prawdziwą esencją. Świetnie słucha się jako całości, świetnie nuci się pojedyncze kawałki. Kompletna, spójna płyta, która zamieszała w wielu tegorocznych rankingach - nie mogło więc jej zabraknąć i u mnie. Miałem nawet okazję "2014 Forest Hills Drive" zrecenzować na blogu, o TUTAJ.



TrooM x ka-meal - "Primus Luporum"

To nie jest idealna płyta, bez jakichkolwiek zgrzytów. To nie jest nawet do końca równa płyta, bo ma momenty fantastyczne, obok których stoją takie raczej średnie. Płyta ta jednak skradła me serce swoją oryginalnością, która wysuwa się na przód nie tylko w porównaniu z rapem polskim, ale i amerykańskim. Nikt tak świetnie nie wpasowuje się w fantastyczne beaty ka-meala jak TrooM. Jeśli lubicie nietypowe podejście do muzyki, musicie sprawdzić "Primus Luporum". Moją recenzję tego krążka znajdziecie TUTAJ, a odcinek "Raperzy czytają" z TrooMem TU.



Chet Faker - "Built on Glass"

Nad trzecią pozycją na liście myślałem najdłużej, wreszcie jednak postanowiłem podium oddać Chetowi Fakerowi. Debiutancki album Australijczyka został doceniony nie tylko w jego pięknym kraju, ale i na całym świecie, zbierając bardzo pochlebne recenzje i licznych fanów. Świetne, downtempowe kompozycje i głos, który doprowadził już niejedną dziewczynę do omdlenia, zagwarantowały mu moje zdecydowane uznanie. Jakże cieszę się, że miałem przyjemność być na jego koncercie w listopadzie!



Książki

Jak się okazało, całkiem sporo premierowych wydawnictw książkowych w tym roku przeczytałem. Na dodatek, dość łatwo mi było spośród nich wybrać trzy takie, które powinny znaleźć się w tym oto rankingu. Jeszcze ważniejszy niż w przypadku filmów jest tu fakt, że wziąłem pod uwagę polskie premiery książek. Jedna z poniższych pozycji została bowiem pierwotnie wydana w kraju swego powstania ponad trzydzieści lat temu!

Magdalena Grzebałkowska - "Beksińscy. Portret podwójny"

Na początek coś jednak w pełni premierowego. Biografia Beksińskich, ojca malarza i syna dziennikarza, okazała się być jednym z najważniejszych wydarzeń literackich tego roku. Nie skończyło się jednak tylko na sztucznych pochwałach, bo sama książka okazała się być naprawdę godną uznania pozycją, którą czyta się w niesamowitym skupieniu. Autorka przebrnęła przez tony dokumentów i rozmów, co poskutkowało świetnie spisaną historią Beksińskich. Moją recenzję książki znajdziecie TUTAJ, natomiast parę niezłych cytatów z niej TU.


Jaume Cabré - "Głosy Pamano"

Nie chciałem się zabierać do pisania podsumowania ubiegłego roku, zanim nie przeczytam tej właśnie książki. Cabré spełnił wszelkie pokładane w nim przeze mnie nadzieje, a jego "Głosy Pamano" okazały się tworem równie wartym uwagi co wydane rok wcześniej w Polsce "Wyznaję". Czy kataloński pisarz pojawi się także w podsumowaniu Anno Domini 2015? Jeśli polski wydawca postara się o podarowanie nadwiślańskim czytelnikom jego kolejnej powieści, jest to całkiem możliwe! Recenzję "Głosów Pamano" mego autorstwa znajdziecie TU, a zbiór cytatów z książki TU.


Haruki Murakami - "Słuchaj pieśni wiatru / Flipper roku 1973"

Podobnie jak Cabré, nie mogło tu zabraknąć również Harukiego Murakamiego. Tym razem jednak nie ląduje on na liście z nowością, a swoimi pierwszymi dwoma powieściami, do niedawna dostępnymi jedynie w języku japońskim. Po wielu latach Murakami pozwolił jednak na przetłumaczenie obu książek, co bardzo szybko wykorzystał polski wydawca. Dwie pierwsze powieści Japończyka ukazały się u nas pod postacią jednej publikacji i są świetnym wprowadzeniem do literatury pisarza. Oczywiście nie omieszkałem całości ZRECENZOWAĆ.




Gry

Tym razem nie jedna gra, ale też i nie trzy. Dlaczego tylko dwa tytuły znajdziecie w tej kategorii? Czy nie grałem w nic innego? A może po za tymi pozycjami sprawdzałem tylko starsze rzeczy? Na oba pytania odpowiedź brzmi: nie. Co prawda ciągle brakuje mi czasu na granie, ale miałem okazję sprawdzić parę premierowych tytułów, spośród których jednak tylko dwa poniższe są godne postawienia ich w tym rankingu. Dlaczego nie ma "GTA V"? Bo ciągle next-genowej wersji nie sprawdziłem. Inaczej pewnie twór Rockstar po raz drugi uzyskałby u mnie tytuł GOTY. 

"Titanfall"

Gdy po raz pierwszy odpalałem ten tytuł, nie sądziłem, że pojawi się on w tym rankingu. Kupiłem go w okolicach premiery, licząc co prawda na sporą dawkę frajdy, ale bez przesadnych "ochów i achów". I rzeczywiście - tych jakoś wielce dużo nie było. Ale niesamowicie wsiąkłem w "Titanfalla", z każdą kolejną minutą jarając się nim coraz bardziej. Nie jestem ogromnym fanem trybów multiplayer, ale ten tytuł, posiadający zasadniczo tylko opcje multi, okazał się być grą, w którą w tym roku ciorałem najwięcej. Ba, wracałem do niej nawet kilka miesięcy po premierze! A swego czasu pisałem o "Titanfallu" TAK.


"The Wolf Among Us"

Telltale Games - nazwa tej firmy nie bierze się znikąd. Oni naprawdę opowiadają historie jak nikt inny! Do tej pory jednak robili świetne przygodówki nowej generacji wyłącznie bazując na licencjach, które automatycznie przyciągały uwagę. Z "The Wolf Among Us" było jednak inaczej. To gra na podstawie komiksu "Fables", który nie jest wcale żadnym mainstreamowym uberhitem. Po zagraniu w "The Wolf Among Us" ma się jednak ochotę skoczyć do wszystkich możliwych sklepów z komiksami w okolicy i wykupić cały nakład zeszytów z opowieściami z Fabletown. Niesamowicie wciągająca i emocjonująca przygoda, którą pamięta się na długo. Więcej o "The Wolf Among Us" napisałem TUTAJ.



Serial

Choć nie jestem jedną z tych osób, które sprawdzają dosłownie każdy nowy serial, tak mimo wszystko porządnie się wziąłem w tym roku w garść i sprawdziłem kilka najważniejszych tegorocznych hitów z tej kategorii. Dlatego też postanowiłem wybrać serial, który jest - moim zdaniem - najlepszą premierą tego roku. And the winner is...

"Fargo"

Krew wsiąkająca w śnieg, garść czarnego humoru i opieka braci Coen - "Fargo" jeszcze przed swoją premierą był określany mianem "to nie może nie wypalić". I prognozy te się oczywiście jak najbardziej sprawdziły. Emocje, fantastyczna obsada i świetny scenariusz zapewniły mroźnej historii statuetkę w moim tegorocznym plebiscycie. Więcej na temat tego serialu przeczytacie o TU.



Koncert

Choć w tym roku na żadnym festiwalu muzycznym nie wylądowałem, tak mimo tego miałem okazję być na paru koncertach zagranicznych gwiazd. Spośród nich postanowiłem wybrać ten, który najbardziej zapadł mi w pamięć. I uprzedzam - nie jest to show Timberlake'a! Zamiast niego najlepiej wspominam koncert...

Crystal Fighters

Przybyłem na gig jako osoba znająca cztery czy pięć kawałków, wyszedłem z niego jako zagorzały fan zespołu. Choć od koncertu minęło już trochę czasu, dalej zdarzają mi się dni, w których katuję kawałki czy wręcz całe płyty Crystalsów. To była niesamowita dawka pozytywnej energii, która rozpiera mnie do dziś! Więcej o krakowskim show pisałem natomiast TUTAJ.



Wydarzenie

Koncerty to jednak nie jedyne wydarzenia na jakie człek przesiąknięty kulturą powinien zwrócić uwagę. Tak się natomiast złożyło, że w Krakowie miała miejsce akcja, która okazała się prawdziwym hitem jesieni. Była to oczywiście...

Wystawa prac Zdzisława Beksińskiego

Zdjęcia ogromnych kolejek, w których trzeba było ponoć stać przez parę godzin, by zobaczyć prace Beksińskiego, trafiły na strony główne krakowskich portali informacyjnych. Przychodzili najwięksi fani, przychodziły też osoby znające twórczość artysty raczej pobieżnie. Jedno ich łączy - wszyscy wychodzili zachwyceni. Ja również byłem podczas oglądania wystawy wręcz wniebowzięty, o czym pisałem TUTAJ. Jeśli mieszkacie w Krakowie i nie byliście na tym wydarzeniu, możecie uznać, że przegraliście życie - naprawdę.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Jak poradzić sobie z nudą podczas nauki?

Nie musisz być studentem, żeby wiedzieć, iż obecnie całkiem spora część Polaków żyje jednym słowem: SESJA. Jeśli nawet jeszcze ten apokaliptyczny okres się nie zaczął, to każdy tematem zainteresowany śpi obecnie z zeszytami, chleb na śniadanie kroi na podręcznikach, a na Fejsbuku zamieszcza smutne piosenki i statusy w rodzaju: "omujboszetylkoniesesja". Jako student, ponownie więc czuję się zobowiązany do podjęcia na blogu tego jakże ambitnego tematu, zwanego sesją.

Mniej więcej rok temu omawiałem na MajkOnMajk pięć błędów najczęściej popełnianych podczas nauki (post ten znajdziecie o TUTAJ). Dziś natomiast pójdziemy w trochę innym kierunku. Co bowiem zrobić, gdy uczymy się już pół godziny czy całe sześćdziesiąt minut i nagle ten nadmiar wiedzy koniecznej do zapamiętania zaczyna nas strasznie nudzić? Mam na to swój sposób!

Przyznam szczerze - mnie czytanie tak samo brzmiących zdań nudzi już po dziesięciu minutach. Cofam się co chwilę do tego samego zdania i czytam ja na nowo tylko po to, by zrozumieć, że moje myśli odpłynęły gdzieś zupełnie indziej. Szukam więc sposobu, jak temu zaradzić i skupić mózg właśnie na chłonięciu wiedzy, I zgadza się - wpadłem na niesamowity pomysł.

Źródło: Flickr.com
Cały proces to pięć etapów, które są zasadniczo bardzo do siebie podobne, ale to z kolei sprawia, że i one mogą się znudzić. Dlatego najlepiej na każdy z nich poświęcić około pięć minut, a potem przeskoczyć do następnego. Co mi daje mój magiczny sposób? Po pierwsze - sporą dawkę funu; po drugie zaś - łatwiejsze wwiercanie w swój mózg rzeczy, których należy się nauczyć.

Ostrzegam jednak, że to nie jest sposób dla każdego. By z niego korzystać, musisz być chociaż trochę szalony, czyli - inaczej mówiąc - nie do końca normalny. Starajcie się nie robić tego przy innych, bo mogą chcieć wezwać do Was psychiatrę.

Ach, i jeszcze jedno - miejcie pod ręką wodę i ją pijcie dość często. Jak już zaczniecie korzystać z mojego pomysłu, zrozumiecie dlaczego.

Chcecie mimo tego spróbować? No to zaczynajmy!


Etap 1: głośne czytanie

Okej, to brzmi jeszcze w miarę normalnie, prawda? Dajmy jednak sobie czas na rozkręcenie. Zacznijmy więc po prostu od czytania na głos. Takim normalnym, spokojnym głosikiem. Wymawiaj kolejne słowa dokładnie, rozkminiaj każde słowo, którego nie możesz odczytać, jeśli piszesz równie niedbale co ja. Czytaj tak, jakbyś robił to w myślach - tylko że na głos.

Etap 2: na dziennikarza

Wyobraź sobie, że jesteś właśnie w radiu i mówisz przez mikrofon do setek, a może nawet i tysięcy słuchaczy. Kojarzysz, jak nawijają dziennikarza w wieczornych wiadomościach? Pora więc zmienić normalne, głośne czytanie na taśmę profesjonalną. Prezentuj rozwój komórek u pasikoników tak, jakby to był najważniejszy news dnia, jakby od tego zależało istnienie milionów. Brzmi głupio? W przeciwieństwie do wielu, ja mówię: "spróbuj tego w domu". A to dopiero początek funu.

Etap 3: na Bogusia Lindę

Nawet praca dziennikarska może się jednak po jakimś czasie znudzić. Zrzucamy więc z siebie garniaka i zakładamy znoszoną koszulę, jeansy i skórę. Jesteśmy Bogusiem Lindą. Od naszego zakładnika możemy wydobyć najważniejszą tajemnicę tylko przy pomocy rozdziału piątego z podręcznika do makroekonomii. Kolejne trudne słowa przeplatamy swojską "kurwą", coby zabrzmiało to bardziej doniośle. Zadajemy ciosy werbalne raniące bardziej niż niejedna kula z AK47.


Etap 4: na księdza

Brzydkie słowa też się jednak mogą znudzić! Dlatego tym razem obracamy naszą moralność o 180 stopni i wcielamy się w świętobliwego księdza. Ale nie - tym razem już nie po prostu mruczymy coś pod nosem, a śpiewamy! Przypomnijcie sobie, jak doniośle brzmi intonowanie niektórych fragmentów mszy w kościele. W psalmiczne rytmy podrzućcie sobie opis wojny wietnamskiej. Wojna nigdy nie była tak piękna.

Etap 5: na grajka do kotleta

A gdy już stwierdzimy, że nasze struny głosowe przyzwyczaiły się do mszalnej intonacji, możemy zmienić to po prostu na śpiewanie. Wyobraź sobie, że jesteś w eleganckiej restauracji, gdzie stolik rezerwować trzeba pół roku wcześniej. Ty jednak nie zajadasz się dziś pysznymi daniami, a umilasz czas gościom swoim śpiewem. W tle przygrywa pianino, saksofon i perkusja. Ludzie i tak nie zwracają uwagi na to, co śpiewasz. Czemu więc nie zanucić jazzowej ballady o prawie rzymskim? Może jakaś szycha jednak zwróci uwagę na Ciebie i przyjmie Cię do swej kancelarii, kto wie?

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

4 komentarze:

10 najlepszych facebookowych postanowień na 2015 rok

Mój ulubiony z ostatnich hitów internetów? Absurdalne postanowienia noworoczne pod postacią facebookowych wydarzeń. A wszystko zaczęło się niewinnie i poważnie...

Prawie dziewięćdziesiąt tysięcy Polaków zdeklarowało się na Twarzoksiążce, że przeczyta w roku 2015 pięćdziesiąt dwie książki, czyli - inaczej mówiąc - jedną książkę na tydzień. Całkiem ambitny plan, trzeba przyznać. Godny pochwały? A jakże. Ale wiecie co? W takim momencie czytanie robi się mainstreamowe. Znaleziono więc alternatywę dla wspomnianej akcji, o której już za chwilę.

Poza nią znajdziecie bowiem poniżej dziesięć najlepszych, a więc najbardziej absurdalnych facebookowych postanowień na rok 2015. Jest literatura, jest jedzenie, jest seks. "Wiedźmin 3" też jest, bo teraz wszędzie go pełno. No i sporo tu dość rynsztokowego humoru, więc jeśli jesteście wysokich lotów elytą yntelektualną, to pewnie Wam się tu nie spodoba. Idźcie więc sobie, a my się z resztą pośmiejemy. 

Top 10 - let's go!

Źródło: Flickr.com

Zacznijmy więc tymi całymi książkami. "Nie przeczytam..." to istna esencja hipsterstwa. Ustawianie się w przeciwieństwie do większości i te sprawy. I Ty możesz podkreślić swoją indywidualność wraz z prawie czterema tysiącami użyszkodników Fejsbuka! Ja już zadeklarowałem swój udział i zapowiedziałem szybką zmianę poniedziałkowych recenzji książkowych na recenzje alkoholi. Myślę, że zgodzicie się, iż picie jest o wiele lepsze niż czytanie. Nie każdy wielki człowiek uwielbiał książki - za to każdy lubił sobie czasem golnąć. 


Ambitne wydarzenie otwierające tak zwaną "tetralogię seksualną". Widzimy w tym ogromny dramat nastoletnich użytkowników Facebooka, którzy żyją ciągle bez dokonania symbolicznego aktu wejścia w dorosłość, zwanego wśród tego tajemniczego ludu "zamoczeniem". W celu duchowego wsparcia tej społeczności (no i żeby wreszcie zaruchać), postanowiłem również dołączyć do akcji. Miejsce, w którym wydarzenie ma się odbyć, zostało określone jako - cytuję - "Cały Kurwa Świat; cały świat, Otwock". Jak więc widzicie, starożytne księgi społeczności Facebookowiczów podpowiadają, iż najłatwiej inicjacji seksualnej doznać w Otwocku, ale zasadniczo tajemnego aktu można dokonać, kurwa, wszędzie.


Jeden z proroków stanął pewnego dnia przed swoim ludem i rzekł: "nie będziesz pożądał przyjaciółki swej, albowiem i tak nie poruchasz". Warto więc wreszcie zrzucić z siebie kajdany friendzone i wybrać się na prawdziwe polowanie. Tym razem wydarzenie ma miejsce w starożytnym grodzie Sosnowcu, zwanym także "miastem tysiąca nieszczęść". Opuszczamy więc te rejony i udajemy się w dalszą drogę ku mistycznemu "zamoczeniu".

Wyruszamy na polowanie.
Źródło: Gratisography.com

Okej, to już jest bardziej skomplikowana zasada Pisma, dlatego należy się jej większe wyjaśnienie. "Znajdę męża w 2015" to akcja Pań, które postanowiły wreszcie zasiąść przy stabilnym ognisku domowym. Mężczyźni szybko wykorzystali ten fakt i logicznie stwierdzili, że tak opętane żądzą miłości niewiasty mogą być dość łatwym łupem, a więc i ofiarą, którą składa się w akcie "zamoczenia". Wystarczy udawać zainteresowanego propozycją małżeństwa, składać liczne obietnice bez pokrycia niczym dobrzy politycy, a po dokonaniu aktu inicjacji uciec na drugi koniec Polski. 

Czy to jednak koniec przygody seksualnej? Nic bardziej mylnego!


Bardzo dobry przykład inteligentnej akcji społecznej, mającej tłumaczyć młodym ludziom problem, jakim jest nastoletnia ciąża. Pamiętajcie, Moi Drodzy - przy dokonywaniu aktu "zamoczenia" należy uważać, by "przypadkowo" nie zapłodnić biednej dziewczyny. Spytajcie się rodziców, o co w tym wszystkim chodzi - ja się wstydzę. Dołączyłem zresztą do wydarzenia, jednak "być może wezmę udział". Nigdy bowiem nie wiadomo, co zgotuje Ci los.


Za kuluarami mówi się, że wysokie wymagania "Wiedźmina 3" są tak naprawdę zaplanowaną akcją starszyzny plemienia, która pragnie, by młodzi wreszcie odeszli od komputerów i zmienili akt nierządu w "Simsach" na seks w prawdziwym życiu. Trudno powiedzieć, ile w tym prawdy, jedno jednak jest pewne - część osób bardzo mocno zdenerwowało się tym, że ich pecet nie uciągnie nowych przygód Geralta. Krystyna Czubówna wraz ze swoją ekipą natrafiła nawet w miejskiej dżungli na ryk rozpaczy jednego z takich osobników.


"Zjem tosta w 2015 roku"

Poprawmy więc sobie humor małymi przyjemnościami. Prawie trzydzieści tysięcy osób zadeklarowało się, że zje w 2015 roku tosta. Jestem wśród nich. Lubię tosty. Gorzej, że piszę ten tekst o pierwszej w nocy i zaczynam być cholernie głodny. 

Zaraz wracam.


Tost okazał się jednak być zbyt mały na mój wielki głód. Czas więc zamówić pizzę! A jeśli już jakąś brać, to oczywiście hawajską, z pyszną szynką z marketu i ananasem z puszki. Spytałem 100 przypadkowych osób w internecie, jaką pizzę uważają za najlepszą. 99,5 odpowiedziało: "hawajską". Jeden z nich był karłem.


Kolejna bardzo dobra akcja społeczna, godna wręcz Pokojowej Nagrody Nobla. I nie - tu nie chodzi o żadne "jedząc kebaba, osiedlasz araba". Przypomnij sobie po prostu te wszystkie nieprzespane noce, które przesiedziałeś w toalecie, gdy za dnia trafiłeś na nieświeżego kebaba. Już wiesz, dlaczego w 2015 roku powinieneś się od nich trzymać z daleka? 


Na sam koniec postanowienie, które dla wielu z Was będzie najpewniej najtrudniejszym do zrealizowania. A jednak warto czasem znaleźć w swoim sercu miłość również dla rudych. Niech rok 2015 upłynie pod znakiem szacunku dla tych dotkniętych przez los ludzi. Do żartów z rudych wrócimy pierwszego stycznia 2016. 

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Rude bliźniaki. Szacunek - pamiętaj o szacunku!
Źródło: Flickr.com

14 komentarze: