Do graczy Mikołaj przyszedł w tym roku wcześniej

W postaci firmy THQ i słynnej już akcji "Humble Bundle". Na czym ona polega? Na tym, że za dowolną cenę od jednego centa wzwyż otrzymujemy garść różnych świetnych gier. Tak przynajmniej było do tej pory, tym razem bowiem produkcje otrzymujemy dopiero po zapłaceniu przynajmniej dolara. Ale to i tak równowartość hamburgera w McDonald's. Pieniądze możemy rozdzielić w dowolny sposób na developerów, cele charytatywne oraz samych twórców akcji. Tym razem swoje produkcje sprzedaje za bezcen właśnie wspomniane THQ. Czysta dobroć ze ich strony?

Ano nie, bo powinniście wiedzieć, że amerykański wydawca ma ostatnio niezbyt ciekawą sytuację finansową. Próbowano prawie wszystkiego, począwszy od restrukturyzacji, aż po mocne cięcia inwestycyjne. Tym samym ktoś tam wysoko w hierarchii zaakceptował swoistą ostatnią deskę ratunku, czyli właśnie wypuszczenie swoich gier w akcji "Humble Bundle". Prawdopodobieństwo dokonania takiego "aktu dobroci" przez THQ w normalnych warunkach byłoby wręcz niemożliwe.

Niektórzy jednak uznają, że dobrze, że tak się stało. Mimo wszystko bowiem mamy okazję za pół darmo kupić kilka naprawdę bardzo dobrych produkcji: "Darksiders", "Metro 2033", "Red Faction: Armageddon", a także "Company of Heroes" z dwoma pełnoprawnymi dodatkami. Mało? Jest jeszcze ścieżka dźwiękowa z większości tych produkcji. Tak, to wszystko możecie dostać nawet za jednego dolara. Jednakże warto okazać dobre serce i wydać trochę więcej. Nawet nie dla tego upadającego THQ, tylko dla podopiecznych fundacji Child's Play oraz amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Na zachętę wiedzcie, że jeśli zapłacicie więcej niż wynosi średnia wpłat (gdy ja kupowałem swój zestaw wynosiła ona trochę ponad pięć dolców) dostaniecie jeszcze "Saint's Row 3". Również z soundtrackiem.

Szkoda nie skorzystać z takiej okazji. Dlatego pędem pędźcie pod ten link - klik.
(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Ona i On śpiewają piosenki

Przypomniała mi się kilka dni temu płyta, która jest jedną z nielicznych naprawdę zasługujących na polecenie na łamach tego bloga. Pierwszy raz słyszałem ją jakieś trzy lata temu. Nigdy wcześniej nie sprawdzałem dokładnie tego typu muzyki, nie wiem nawet jak to dokładnie nazwać. Z podpowiedzi Wikipedii najbardziej odpowiada mi określenie "indie folk". Ale zakochałem się w tym. Dawno miłość nie rdzewieje - płyta przypomniała mi się w te wakacje. Słuchana była namiętnie przez kilka tygodni. Do snu, podczas podróży, czy po prostu leżenia na łóżku - to pasowało zawsze w takie letnie dni. Choć teraz jest jesień i nagrania nie łączą się jak dla mnie z tym smutnym światem za oknem to jednak dalej przy takich piosnkach się świetnie zasypia. O czym mówię?


O płycie "Volume Two" duetu She & Him. W jego skład wchodzą tytułowi Ona, czyli jedna z moich ulubionych aktorek - Zooey Deschanel oraz On, czyli M. Ward, którego w sumie nie znam poza omawianym zespołem. To ta pierwsza zajmuję się w większości śpiewem, ale i jej przyjaciel czasem dobiera się do mikrofonu. Obydwoje się świetnie uzupełniają. Jestem w stanie powiedzieć z własnej perspektywy, że to jeden z najlepszych duetów w historii muzyki, ale nie mają oni aż tylu słuchaczy, żeby moja opinia mogła wybić się ponad różne kultowe kolaboracje.

Utwory, które wykonuje She & Him to tak jak wspomniałem taki indie folk. Może trochę wymieszany z country. To muzyka przypominająca stare czasy, ewidentnie inna od tego czego słucha w dzisiejszych czasach większość społeczeństwa. Włączasz płytę i czujesz się jak w latach 70. Automatycznie w głowie pojawia się widok starych Cadillaców i Fordów Mustangów przemierzających amerykańskie miasta z tamtych czasów, czy małe miasteczka z kowbojskimi ranczami. 


Uśmiech. To właśnie mam na twarzy słuchając "Volume Two". Nawet smutne teksty brzmią w wykonaniu Zooey jak piosnki o hasaniu po łące i upijaniu się tanim winem. Takie "Gonna Get Along Without You Now" chociażby. Powiedziałbym, że Deschanel śpiewa tam z takim "wyjebaniem" na wszystko, ale to zbyt wulgarne słowo jak na nią. Jej głos po prostu brzmi tak delikatnie, że aż się prosi o wykonywanie piosnek o miłości - tej udanej, jak i nieudanej. I o przyjaźni. I o jeździe autem tak jak w ostatnim zdaniu poprzedniego akapitu. I to jak cudownie piosenkarka usypia słuchacza w finale płyty, czyli kawałku "If You Can't Sleep". Zooey, proszę Cię, adoptuj mnie.

Co najciekawsze, pomimo upływu trzech lat od poznania przeze mnie tego zespołu, do dziś nie sprawdziłem ich innych płyt. Ale po prostu "Volume Two" jest tak genialne, że nie potrzebuję niczego innego. Za każdym razem czuję muzyczne spełnienie. A przecież to logiczne, że jak jest drugi "Wolumin" to musi być i pierwszy. No i jeszcze jest ubiegłoroczne wydawnictwo Deschanel i Warda - "A Very She & Him Christmas". Nazwa sugeruje Boże Narodzenie, a to się zbliża, więc jest szansa, że tym razem sprawdzę nowy twór moich ulubieńców. Tymczasem idę oglądać serial z Zooey o nazwie "New Girl", który również serdecznie polecam. A wy słuchajcie She & Him.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

5 komentarze:

Mój drewniany domek na wzgórzu

Kiedyś będę miał drewniany domek na wzgórzu oddalonym kilka kilometrów on innych zabudowań. Nie potrzebuję w nim wielu rzeczy. Jakaś lodówka z przekąskami i zimnym piwem, barek z dobrymi alkoholami, półka z książkami, gramofon oraz biurko, na którym będzie leżała stara maszyna do pisania. Oprócz tego koniecznie kominek. Piękny, ceglany kominek, najładniejszy jaki da się zaprojektować. No i bujany fotel.

Podczas każdej burzy będę siadał na swoim bujanym fotelu na tarasie lub przy oknie. Rozpalę kominek tak bym słyszał każdą ognistą iskrę. Na gramofon wrzucę winylową płytę ze starym bluesem. Albo Franka Sinatrę. Wyciągnę zimne piwo, wezmę z półki jedną z ulubionych książek i ułożę się w fotelu. Wsłuchując się w mieszankę muzyki, odgłosów burzy i kominka zacznę czytać.

A potem? Potem napiszę kolejny rozdział swojej książki na maszynie pisarskiej. Popijając kilkunastoletnie whiskey z butelki. Odcięty od internetu, telefonu, kontaktu z ludźmi. Kilkudniowy pobyt poza cywilizacją.

Kiedyś tak będzie.

Na razie pozostaje mi RainyMood.com i wideo z palącym się kominkiem na YouTube.

PS. Pozdrowienia dla Dominika, który zainspirował mnie do napisania tego wpisu.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Pierwszy miesiąc MajkOnMajk

Udało się, pierwszy miesiąc blog, który właśnie czytasz ma już za sobą. Był to miesiąc spokojnego starania się dostarczania przynajmniej jednego tekstu dziennie oraz pierwszych prób reklamowania się Jakie są wyniki? Według mnie - bardzo dobre. Pierwszy wpis pojawił się 27 października, większemu gronu MajkOnMajk został zaprezentowany kilka dni później. Od tego czasu do chwili gdy to piszę licznik wyświetleń stron pokazuje liczbę 8 531. Uprzedzam, że bez moich, gdyż te nie są podliczane. Wydaje mi się, że to niezły wynik jak na pierwszy miesiąc.

Już wiem, że z blogowaniem widzę w jakiś sposób połączoną swą przyszłość. Podoba mi się podejście do tego zajęcia i mam nadzieję, że nie będzie mnie ono nużyło. Na razie zbyt skomplikowanych planów na przyszłość nie mam. Podstawa to dotarcie do większego grona osób i zdobywanie coraz większej ilości STAŁYCH czytelników. To w nich bowiem tkwi siła bloga. W grudniu zapewne ruszy fanpage MajkOnMajk na Facebooku. Będzie to kolejny ważny punkt rozwoju bloga. Na początku przyszłego roku poważnie wezmę się za wprowadzenie lepszego szablonu.

Na koniec linki do pięciu najpopularniejszych tekstów z pierwszego, dziewiczego miesiąca bloga:

  1. Polak zawsze wygranym
  2. 5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki
  3. Paweł przychodzi do Kuby
  4. Nie zbliżaj się do mnie, jeśli jesteś fanem Paktofoniki
  5. Zamach drogi Panie, zamach!
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem podobne zestawienie, jednak bardziej rozbudowane, pojawi się dokładnie za 11 miesięcy - 27 października 2013 roku. Rok po powstaniu MajkOnMajk. Trzymajcie kciuki. Dziękuję Wam, Czytelnicy.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnej rozdzielczości)
Źródło: flickr.com

1 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki

Nie wszyscy lubią słuchać muzyki podczas czytania książki, czy nauki. Nie dziwię im się, bo większość próbuje tego z puszczeniem w słuchawkach piosenek, które na co dzień słyszą w radiu, czy mają wgrane na swoich empetrójkach. A to nie o to chodzi. Tu trzeba dokonać konkretnej selekcji utworów, które nadają się do puszczenia w trakcje czytania, czy też nauki. Muszą to być kawałki mogące służyć za swoiste "tło", nieprzeszkadzające w skupianiu się na wykonywanych przez nas czynnościach. Mają one nas uspokoić i wyciszyć. Oto pięć płyt z mojej kolekcji, które mam nadzieję przyjmą się i w waszych membranach.

Xploding Plastix - "Amateur Girlfriends Go Proskirt Agents"

Norweski duet tworzący muzykę z gatunku acid-jazz. Jedno z moich pierwszych odkryć jeśli chodzi o płyty świetne do czytania i nauki. Niektóre kawałki mają moc, która teoretycznie mogłaby przeszkadzać i rozkojarzyć, ale na szczęście tak się nie dzieje. Można je za to puszczać również na pobudzenie. Takie zupełnie różne działanie potrafią mieć. Chciałbym kiedyś usłyszeć tę płytę prosto z winyla.

Przykładowe utwory:
- More Power To Yah
- 6-Hours Starlight
- Behind the Eightball

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

Trent Reznor and Atticus Ross - "The Girl With The Dragon Tattoo OST"

Fenomenalny soundtrack do bardzo dobrego filmu, który mam zamiar niedługo znowu obejrzeć. Piękna, elektroniczna muzyka z domieszką innych dźwięków. Słuchanie tego to wręcz poezja. Duet kompozytorów otrzymał w roku 2010 Oskara za muzykę do innego filmu Finchera - "Social Network". Tamten soundtrack i film również serdecznie polecam. Do zestawienia wrzucam jednak "Kobietę z tatuażem" z racji swego uwielbienia dla książkowej sagi Stiega Larssona.

Przykładowe utwory:

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

Leszek Możdżer - "Komeda"

Przypomniała mi się po tym jak dowiedziałem się, że kilka dni temu w moim mieście miał miejsce koncert Możdżera. Niestety dowiedziałem się o nim już po fakcie. Staram się zapić smutek muzyką z ostatniej płyty właśnie. Cudowne, jazzowe wykonania kompozycji Krzysztofa Komedy w wykonaniu niezastąpionego Możdżera. Podwójna platyna, swego czasu pierwsze miejsce na OLiSie.

Przykładowe utwory:

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

Kixnare - "Digital Garden"

Producent znany chyba w szczególności z produkcji kultowej "Najebawszy EP" Smarki Smarka w odsłonie elektronicznej. Spokojne, uspokajające, a jednocześnie wkręcające się. Czasem aż chce się tego słuchać poza sesjami przeznaczonymi na czytanie, czy naukę. Pasuje do każdej pory roku, z każdą pogodą świetnie się komponuje.

Przykładowe utwory:
- Computer Love
- Tomorrow
- Dirty Old Maan

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

Boho Fau & Elevated Soul - "Coffee House Swinger"

Anglojęzyczne rapsy na przecudownych jazzowych beatach. Jedna z moich top płyt do po prostu chillowania. Leniwe flow połączone z równie leniwymi podkładami, które dostajemy także w wersji bez wokali. Do wyboru do koloru. Jest także dostępna druga płyta - "Coffe House Swinger: Brewing Sessions", którą również polecam.

Przykładowe utwory:
- I'm Into You
- Cafe Au Lait
- Cup O' Tea

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Robert, czemu nam to robisz?

Brakowało mi informacji o poczynaniach Roberta Kubicy na dużych portalach internetowych. Miło było kilka lat temu czytać co jakiś czas "Polak znowu na podium Formuły 1". Miło też było ostatnimi czasy, już po słynnym wypadku, widywać nagłówki w rodzaju "Kubica w coraz lepszym stanie. Chce go Ferrari?". Dzisiejszy dzień jednak przynosi smutniejszą informację.

"Kubica był blisko tragedii" - to zobaczyłem dziś do południa podczas standardowego wejścia na Onet. Szybko przejrzałem o co chodzi. Robert znów miał wypadek podczas rajdu. Tym razem obyło się bez uszkodzenia pasażerów jedynie samochód... spłonął. Podobno pilot pomylił się w podawaniu danych dotyczących zakrętu. Jestem w stanie w to uwierzyć, ale to już jednak nie pierwszy raz kiedy coś się źle dzieje u Kubicy. Mimo wszystko może mógłby bardziej uważać i przewidywać możliwość pomyłki współpracownika. W szczególności wtedy gdy ma dużą przewagę nad resztą stawki.

Mimo tego smutnego wydarzenia pojawia się jednak miły przebłysk w całości: Nie wiem jeszcze, co będę robił w przyszłości, decyzję podejmę pod koniec roku. Priorytetem jest powrót do Formuły 1. Dziękuję wszystkim kibicom za wsparcie.

Trzymam kciuki Robert. Wiem, że teraz trochę narzekam, ale mimo wszystko zawsze trzymam kciuki. Tylko jedź uważniej następnym razem. Bo do tragedii było blisko.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Dzień kończenia książek - Zoo City i Bloger

Obudziłem się dziś wyjątkowo późno, bo około godziny dziesiątej. Ociągałem się, pomimo planowania tego dnia od tygodnia. Miał być to bowiem "dzień kończenia książek". Przede mną widniała wizja wielu nowych, ciekawych książek, które chciałbym przeczytać. Miałem jednak dalej w pokoju trzy niedokończone utwory. Sobota wydawała się więc idealnym wyborem na doczytanie ich wreszcie do końca. Na razie skończyłem planowane dwa - "Zoo City" i "Bloger".

Lauren Beukes - "Zoo City"

Akcja powieści dzieje się w Johannesburgu (RPA). Główną bohaterką jest Zinzi December, jedna z tak zwanych "zoolusek". Są to osoby, które po dokonaniu jakiejś zbrodni "noszą" swój grzech w postaci przydzielonego im na stałe zwierzęcia. Zinzi dostała Leniwca, po pobycie w więzieniu za współudział w zabójstwie własnego brata. Dzięki stworzeniu otrzymała wyjątkową umiejętność znajdowania zagubionych rzeczy. To właśnie tym zarabia teraz na życie. W pewnym momencie jednak jedna z jej klientek zostaje zamordowana, a Zinzi zostaje wręcz zmuszona do pracy, której nie chce wykonywać.

Strasznie mi ta książka ciążyła. Nie podobał mi się styl autorki, ani sposób prowadzenia fabuły. Sam pomysł wydawał się niezły, ale jego wykonanie w mojej opinii pozostawia wiele do życzenia. Mimo wszystko 1/3 książki przeszła mi dziś jako tako bez bólu. Niestety często dość łapałem się na tym, że zaczynałem myśleć o czymś innym w niektórych nudniejszych momentach. Plus dla autorki za ciekawe opisanie różnych miejsc afrykańskiego miasta. Polecam tylko jeśli naprawdę nie macie co czytać, a interesuje was sama idea fabuły.

(kliknij na zdjęcie, bo zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

Tomek "Kominek" Tomczyk - "Bloger"

Książkę mojego ulubionego blogera mieć musiałem. Kupiłem wersję na iPada i fakt mojego długiego czytania jej nie wynikał po prostu z tego, że zazwyczaj na tablecie czytam jedynie wtedy, gdy nie mam dostępu do innych utworów w wersji papierowej. Poza tym zawsze wolałem wybrać coś z fabułą, a garść rad dla blogerów zostawiałem sobie na dokładkę do przeglądania Flipboarda (pisałem o tym we wpisie sprzed kilku dni).

"Bloger" to książka zdecydowanie dla blogerów (lub osób myślących o takim zajęciu) i czytelników Kominka. Ktoś z poza tych grup nie ma raczej zbytnio czego tu szukać. Można wyłapać naprawdę wiele przydatnych informacji na temat blogosfery i to nie tylko ze strony Tomka, ale także osób, które zaprosił on do wypowiedzenia się na niektóre tematy. Jest o reklamie, społeczności, kontakcie z mediami, początkach blogowania i wielu innych rzeczach.

Najbardziej chyba jednak przypadł mi do gustu czytany dziś epilog napisany w "kominkowym" stylu. Jeśli komuś nie będącego w żadnej z dwóch grup wspomnianych na początku poprzedniego akapitu miałbym dać do przeczytania fragment tej książki - zdecydowanie otworzyłbym pierwszą stronę epilogu. I kazał czytać do samego końca. Czekam z niecierpliwością na pozycję książkową Kominka, która powinna być już raczej w całości przystępna nie tylko dla dość konkretnej grupy ludzi.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)
Wspomniałem o trzech książkach, które mam do dokończenia. Tą ostatnią jest zbiór opowiadań Harukiego Murakamiego, pt. "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta". Tego jednak nie mam zamiaru kończyć za jednym razem, a raczej czytać sobie jedną pozycję z książki co jakiś czas. Nad dziełami japońskiego pisarza trzeba mieć czas się porządnie pochylić.

0 komentarze:

Świeci się jak miliony wampirów

Czego nie robi się dla dobrego materiału na bloga. Dziś oglądałem ostatnią ekranizację książki z sagi "Zmierzch" - "Przed świtem. Część 2". Przyznam szczerze, że nie oglądałem wcześniej żadnego filmu z tej serii. Za to jakieś trzy lata temu miałem okazję przeczytać wszystkie książki o wampirach autorstwa Stephanie Meyer. Nie jarałem się, czułem, że to nie jest literatura najwyższych lotów, ale wtedy nie czytało mi się tego najgorzej. Teraz pewnie trudniej byłoby mi jednak przez to wszystko przebrnąć.

Ale skupmy się na filmie. Szedłem tam z myślą: "obejrzę gniota i zjadę oficjalnie na blogu". Byłem przekonany, że będę musiał się powstrzymywać, by zostać na seansie i nie wyjść z wyrazem twarzy mówiącym coś w rodzaju "nie wytrzymam więcej". Trochę się myliłem. Cholera, to wcale nie było tragiczne.

Nie zmienia to faktu, że sobie ponarzekam. Część efektów jest wręcz - powiedzmy to sobie szczerze - chujowa. Najlepsze przykłady to bieg w lesie jakoś na początku filmu i komputerowa wersja Renesmee (córa Belli i Eda) tuż po narodzinach. Można było albo zatrudnić lepszych panów od CGI lub też po prostu wziąć jakieś normalne dziecko. Nie skorzystano, pozostano przy tandecie.

Oprócz tego strasznie odrzucały mnie ryje większości bohaterów w tym filmie. Zastanawiałem się, czy oni naprawdę są tacy okropni, czy zrobiono ich po prostu takimi na potrzeby filmu. Odpuściłem sobie sprawdzanie Kristen Stewart, którą już widziałem na wielu różnych zdjęciach. Ona i tak ma zawsze ten sam bezsensowny wyraz twarzy. Człowiek-posąg.

Wszedłem na Filmweb. Sprawdziłem Ashley Greene, która w filmie gra rolę Alice, jednej z tych "dobrych wampirów". W długich włosach wygląda o wiele lepiej. Dalej padło na Petera Facinelli wcielającego się w Carlisle'a ("ojciec" rodzinki głównych bohaterów). Tego to już w ogóle w filmie przerobili na blond wersję Voldemorta. Ewentualnie na plus można by zaliczyć Elizabeth Reaser (partnerka Carlisle'a), ale to raczej podchodzi pod milfa.

Mógłbym mówić jeszcze więcej - o słabym scenariuszu, lakonicznej kreacji postaci. To jednak jest wina książki, która swoją drogą zdaje się była najgorszą z sagi. Mógłbym też mówić o innych winach, które można zrzucić tylko i wyłącznie na filmowców. Ale to mimo wszystko nie jest film beznadziejny. Oglądało się w miarę przyjemnie, większość filmu przykuwała jako tako uwagę (scena końcowej bitwy zasługuje na props), można było nawet się pośmiać! Z amatorszczyzny wykonania niektórych elementów oczywiście.

Pieniędzy jednak nie żałuję. To mimo wszystko jako tako spędzone niecałe dwie godziny. Naprawdę - widziałem gorsze filmy. Jednakże "Przed świtem: część 2" nie obejrzałbym drugi raz, ani też nie mam ochoty oglądać pozostałych części sagi. Fanom powinno się podobać, dla mnie to było po prostu oderwanie od szarej rzeczywistości. Spędzone nie najgorzej.

PS. Pozdrowienia dla Patrycji, która zaciągnęła mnie do obejrzenia tego.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Napijmy się

Napijmy się. Wyciągnijmy jakąkolwiek flaszkę i wypijmy.

Masz problem? Nie masz pracy? Ktoś Cię wkurwia? Dokonałeś złej decyzji, a teraz żałujesz? Złamałeś sobie nogę? Padł Ci komputer? Zalałeś nowiutką klawiaturę gorącą kawą? Znalazłeś dziurę w niedawno kupionych spodniach? Kolejny mecz w Cock of Duty zająłeś na ostatnim miejscu? Biegłeś do domu, by jak najszybciej dotrzeć do toalety i nie wytrzymałeś? Napij się.

Jesteś szczęśliwy? Dostałeś nową pracę? Zdobyłeś nowego przyjaciela? Dokonałeś decyzji, które zmieni Twe życie na lepsze? Wyleczyłeś się z choroby? Kupiłeś nowy komputer? Klawiaturę? Nowe spodnie? Jesteś MVP w każdej z ostatnich rozgrywek w Halo? Zrobiłeś wspaniałą kupę i poczułeś ulgę? Napij się.

Nic się nie dzieje? W pracy wszystko po staremu? Masz grupkę sprawdzonych, niczym niezaskakujących znajomych? Życie idzie cały czas prosto i nie stajesz przed wyborami, które mogłyby je polepszyć? Jak co roku zimą masz katar? Dalej pracujesz na swoim dwuletnim komputerze? Starej klawiaturze? Nosisz te same nudne, choć wytrzymałe spodnie każdego dnia? W każdym meczu w Fifie remisujesz? Twoja wizyta w toalecie zawsze wygląda tak samo? Napij się.

Napij się. Chętnie napiję się z Tobą. Zapraszam, dziś ja stawiam.

Gdy wydarzy się coś złego, pijesz, żeby zapomnieć. Kiedy zdarzy się coś dobrego, pijesz, żeby to uczcić. A jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, pijesz po to, żeby coś się działo.


- Charles Bukowski "Kobiety"

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

5 powodów, dla których warto mieć iPada

Uwielbiam Apple. Może nie jestem ich psychofanem, co widać po jednym z ostatnich tekstów, ale wielu by mnie za takowego uznało. Dlaczego? Bo mam iPada. Mam to strasznie niepotrzebne urządzenie, będące tak naprawdę dużą wersją iPoda Touch/iPhone'a bez możliwości dzwonienia. Po co Ci to? A komu to poczebne? A dlaczego?

Czas więc złamać stereotypy i powiedzieć wprost - do czego przydatny jest ten cholerny iPad?

Powód 1 - Książki

Kiedyś nienawidziłem czytania ebooków. Konieczność czytania dla mnie czegokolwiek na ekranie komputera wydawał się przerażająco nieklimatyczna i nudna. Do czasu aż przeczytałem pierwszą książkę na iPadzie, wygraną w jakimś konkursie na Facebooku. Była to pierwsza część "Świata wg Clarksona". Potem wygrałem jeszcze dwie książki w formacie epub, które też przeczytałem. Coraz chętniej. Potem zacząłem książki na iPada kupować. Nie ściągać z Chomika, czy innego serwisu tylko kupować w specjalnych sklepach. Doszedłem do wniosku, że w niektórych przypadkach czytanie jest przyjemniejsze na iPadzie właśnie. Jasne - pod palcami nie czuć prawdziwych kartek, nie można powąchać książki i poczuć ten charakterystyczny zapach. Ale to po prostu jest duże ułatwienie, gdy skoro i tak nosisz ze sobą tablet, to masz w nim też książki, które czytasz. Moje kolejne marzenie - e-papierowy Kindle.

Powód 2 - przeglądanie blogów

Aplikacja, którą najczęściej uruchamiam na iPadzie? Zdaje się, że Flipboard. Jest to program, w którym znajdziemy przegląd najważniejszych informacji z zagranicznych serwisów. Ale z tego nie korzystam. Korzystam za to z połączenia aplikacji z Google Readerem, w którym mam zapisane RSSy blogów sprawdzanych przeze mnie regularnie. Jestem na bieżąco i mogę wszystko sprawdzić w jednym programie, bez konieczności wchodzenia na każdą stronę z osobna.

Powód 3 - Skype

iPad to moje ulubione urządzenie do rozmawiania na Skypie. Dlaczego? Bo nie zasłaniam sobie wtedy niczego na komputerze. Na applowskim urządzeniu mam odpalony widok pełnoekranowy, mogę swobodnie jednocześnie rozmawiać i jednocześnie płynnie pracować na komputerze. Oprócz tego w łatwy sposób przenosi się iPada i pokazuje np. coś w swoim pokoju, bez konieczności trzymania w obu rękach cięższego laptopa.

Powód 4 - gry

Skoro już tego iPada nosi się przy sobie to i jakiś growy element by się przydał. A jakikolwiek tablet to świetna rzecz do grania właśnie. Wszystko większe i ładniejsze niż na zwykłym smartphonie. Są i popierdółki w stylu Jetpack Joyride, czy Angry Birds, i produkcje, których nie powstydziłyby się handheldy Sony i Nintendo. Infinity Blade na zawsze w moim growym serduszku. A teraz czekanko na GTA: Vice City Anniversary obecne.

Powód 5 - internety

Jak dla mnie przeglądanie internetu na iPadzie > przeglądanie internetu wszędzie indziej. No dobra, może na tym wielkim microsoftowym stole, by było jeszcze lepiej. W tym przypadku chyba nie muszę niczego tłumaczyć. To trzeba po prostu... dotknąć?

Są osoby, które wykorzystują potencjał urządzonka Apple jeszcze lepiej. Im to przydaje się do pracy, ja na razie czasem zrobię coś na blog w iPadowej aplikacji. Może kiedyś w pełni wykorzystam możliwości jabłkowego tabletu.

Dla mnie najważniejsze jest, że mogę usiąść sobie z nim swobodnie w knajpce, w parku, czy - najważniejsze - na kibelku. Żyć, nie umierać.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Zamach drogi Panie, zamach!

Wchodzę dzisiaj rano na jakiś pierwszy z brzegu portal internetowy i widzę słowo zamach w najważniejszej informacji dnia. Klikam. Nie ma nic o Smoleńsku, can't believe. Jest za to jakiś podstarzały typek, prawdopodobnie fanatyk Jarka Zbawiciela, bo podobno jego plan motywowały przekonania nacjonalistyczne, ksenofobiczne i antysemickie.

Niejaki Brunon (przejebane musi być życie z takim imieniem, przecież to brzmi ewidentnie niemiecko) oczywiście od razu został porównany do top 10 osobowości ubiegłego roku, czyli Andersa Breivika. Zastanawia mnie co ich łączyło poza podobno kupowaniem sprzętu u tego samego handlarza z Polski. Ano tak - równie beznadziejna kara. Norweg za zrobienie sobie akcji rodem z GTA dostał 21 lat więzienia w luksusowym więzieniu. Polako-Niemcowi grozi do 5 lat zamknięcia. Bitch please. Potem chłopaki będą musiały dostać specjalną ochronę, żeby czasem nie próbowali odwalić czegoś takiego ponownie. A będą chcieli, na pewno.

Ale mam pomysł jak można by chociaż wykorzystać tych wszystkich złych psychopatów. Zróbmy reality show bazujące na słynnej już grze Slender (jak nie wiesz o co chodzi to sobie wygugluj albo poczekaj aż mi się zechce stosowny tekst na bloga o tym fenomenie). Wrzucamy chętnych do zamkniętego obszaru lasu i każemy im zebrać losowe rozłożone na określonym terenie kartki. Za nimi wysyłamy jednego z tych psychopatów. By podkręcić atmosferę szprycujemy ich dragami, a uczestnikom zakładamy maski Tuska, Jarka, przypadkowego taliba, czy kogokolwiek dany psychol nie lubi. 

Jeśli jakaś firma chce ode mnie ten pomysł odkupić proszę skontaktować się ze mną za pomocą maila.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

2 komentarze:

Nie zbliżaj się do mnie, jeśli jesteś fanem Paktofoniki

To będzie na pewno bardzo kontrowersyjny tekst i może ktoś z jego racji nie będzie chciał już nigdy wejść na mój blog. Mam to gdzieś. Taka jest bowiem prawda - nie lubię fanów Paktofoniki. I nawet nie mówię tu o psychofanach, tylko takich zwykłych ludkach słuchających swojego ulubionego zespołu co kilka dni. Drodzy fani Magika i spółki - nie zbliżajcie się do mnie.

I to nie dlatego, że uważam Paktofonikę za słabą grupę muzyczną. W tym też tkwi prawda, bo osobiście nigdy nie jarałem się nimi. Jasne, znam "Jestem Bogiem", czy "Chwile ulotne". Czasem bywało nawet, że sobie te kawałki nuciłem pod nosem. Mimo wszystko potrafią się wkręcić, choćby za sprawą swych refrenów. Nigdy jednak nie uznam, że Ci panowie dobrze rapowali.

W szczególności - powiedzmy to wprost - chujowy nawet jak na tamte czasy Rahim. Dowody? Prawie cała zwrotka w największym szlagierze, czyli "Jestem Bogiem", nawinięta na rymie "alny". Magik to też był dziwny koleś, który fejm zgarnął na swoim samobójstwie. Jego PRÓBA zwrócenia się ku psychorapowi wynikała tak naprawdę tylko z jego dziwnej osobowości i choroby, a nie jakichś nadzwyczajnych umiejętności do tworzenia tego podgatunku rapu. Fokus wydaje mi się najlepszym z tej całej raperskiej ekipy. Choć jego rymy też znajdowały się w większości w autobusie do Częstochowy to jednak wyróżniał się (i zresztą nadal wyróżnia) flow. Inna sprawa, że zaprzepaścił swoją szansę.

Ktoś powie "okej, technika słaba, ale jest przecież to przesłanie, te emocje!". Jak dla mnie - gówno prawda. Mam wrażenie, że większość tekstów została napisana byle rymy się zgadzały i by zabłysnąć jakimś pseudointeligentnym tekstem, którego nie rozumie sam autor. Pisanie tekstów na haju nie zawsze jest dobre. Grafomania tym bardziej.

Ale zagalopowałem się, bo miało być nie o wadach zespołu, lecz o wadach jego fanów. Nie chcę z nimi wchodzić w jakikolwiek dialog. Mam dość słuchania opinii, że Magik to najlepszy raper w historii hip hopu, Fokus trzyma świetną formę i da się go słuchać, a Rahim pięknie płynie technicznie po bicie. Jaka jest wartość wypowiedzi kogoś, kto uważa się za słuchacza rapu znając Paktofonikę, tudzież jeszcze Kaliber, Pezeta, Ostrego i Hemp Gru. Słuchajcie sobie swojego Magika, ale nie próbujcie mi wmówić waszego zdania. A jako, że powstrzymanie się przed tym jest dla was niemożliwe - po prostu się do mnie nie zbliżajcie. Jeśli już koniecznie musicie to ruszcie najpierw swoje dupska i posłuchajcie czegoś innego.

"W której klasie polskiego rapu jesteś? Ty marsz do Laika", cytując Bisza.

(kliknij, by zobaczyć zdjęcie w oryginalnym rozmiarze)

11 komentarze:

Polimaty - takich webshows brakuje

Na polskim YouTubie większość najpopularniejszych vlogów i webshows dotyczy gier wideo, a najczęściej zdaje się Minecrafta. Poza Rockiem i jemu podobnym są oczywiście wyjątki w rodzaju uwielbianego przeze mnie Shoguna kręcącego filmy ze Stanów Zjednoczonych, LekkoStronniczych, których formuła jest już częściowo powoli kserowana przez innych, czy jednego z najdziwniejszych ludzi w Polsce - Dema. Ilość tego typu wyjątków rośnie, podobnie jednak jak ilość vlogerów/webshowerów growych. Moje dzisiejsze znalezisko uznaje więc za coś nowatorskiego na polskiej scenie YT.

Mowa o Polimatach, internetowym programie, w którym niejaki Radosław Kotarski prezentuje liczne ciekawostki dotyczące tak naprawdę wszystkiego. Najwięcej jest chyba na temat historii i sztuki, co mnie wyjątkowo cieszy, bo dotąd nie spotkałem się z taką tematyką w stricte YouTube'owym programie. Prezenter w szczegółowy, a do tego bardzo interesujący sposób omawia wybrane przez siebie tematy.

Nie obejrzałem jeszcze wszystkich udostępnionych odcinków, ale jak dotąd najbardziej spodobał mi się ten o Stańczyku. Może to dlatego, że został on nagrany w ramach serii "Polimaty Ekstra", w której to filmiki trwają ponad połowę krócej niż te z "oficjalnej linii". Według mnie przyszłością YouTube'a są raczej te krótkie, niedochodzące do 10 minut filmiki, aniżeli dłuższe wywody. W dzisiejszych czasach, gdy świat cały czas pędzi do przodu, lepiej ogląda się coś bardziej zwięzłego.

Serdecznie polecam kanał Polimaty, gdyż jego autorzy naprawdę się starają i widzę w ich pomyśle sukces na miarę popularniejszych polskich kanałów na YouTube. Trzymam kciuki Panowie!

0 komentarze:

Słodkie kotki w internetach na żywo

Od dawna wiadomo, że internet służy zasadniczo do dwóch różnorodnych rzeczy - oglądania filmów porno oraz oglądania czegokolwiek ze słodkimi kotkami w roli głównej (porno też może być). O tej pierwszej funkcji już na blogu było, więc pozostało jeszcze puste miejsce przeznaczone dla zwierząt. Ale jak tu ugryźć jakoś wyjątkowo ten temat?

Z pomocą przychodzi mi anonimowy internauta, który udostępnił w sieci stream na żywo z życia swoich kotów. Seriously. Zwierzęta mają coś w rodzaju placu zabaw, na którym znajdują się różnego rodzaju poduszki, platformy na które mogą wskakiwać i tym podobne rzeczy. Żyć nie umierać, jedno z dziewięciu żyć wykorzystywać.

Gdy to piszę trzy koty śpią wtulone w siebie, ale przed chwilą uniosły na kilka sekund głowy i otrząsnęły się. Już słyszę te piski niewiast. Drodzy fani kotków z internetów - jak widać miejsce na tym blogu nie zabraknie również i dla was!

Link do streamu - klik.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Prawdziwe męstwo, czyli jak robić dziś westerny

Po obejrzeniu świetnego w mej opinii „To nie jest kraj dla starych ludzi” postanowiłem dalej dążyć w filmografię Coenów. Pierwszy wybór padł na „Prawdziwe męstwo”, western nominowany do Oscara w roku 2011. Nie mogłem tu liczyć na pełną dowolność braci Joela i Ethana, ponieważ film bazuje na książce oraz 40-letniej już, oryginalnej jej adaptacji. Ślady po działaniach słynnej dwójki reżyserów jednak są i wyczuje je intuicyjnie każdy kto widział choć ich jedno dzieło.

Fabuła umiejscowiona jest gdzieś w czasach oraz terenach Dzikiego Zachodu i opowiada o losach niezwykle wygadanej nastolatki Mattie Ross. Po zabójstwie jej ojca z rąk niejakiego Toma Chaneya ucieka z domu i pragnie doprowadzić oprycha przed wymiar sprawiedliwości. W tym celu odszukuje ponoć najbardziej bezwzględnego szeryfa w okolicy – Roostera Cogbourna. Dołącza do nich teksański strażnik LeBoeuf, który idzie tropem Chaneya w związku z jego poprzednimi zbrodniami.

Cała trójka została świetnie nakreślona. Dziewczynka oddaje się całkowicie swojemu celowi i uparcie chce dopilnować, by wszystko poszło tak jak należy. Szeryf jest z kolei wiecznie zatracony w sobie, a jego życiorys opiera się o liczne bezprawne czyny i pijaństwo. Pomimo tego jednak traci część swojej dumy i zżywa się z młodą towarzyszką, a w pewnym sensie nawet i z LeBoeufem. Ten z kolei jest klasycznym reprezentantem swojego pokolenia. Rusza za bandytami, niekoniecznie nawet dla pieniędzy, lecz również własnej satysfakcji.

Nie zawodzi strona artystyczna. Począwszy od świetnych kostiumów, przez dobrze dobraną i nagraną scenerię, po aktorów, wśród których mamy przecież Jeffa Bridgesa i Matta Damona. Coenowie pamiętając dobry odbiór „To nie jest kraj dla starych ludzi” ponownie obsadzili w ważnej roli Josha Brolina (tu gra Toma Chaneya, tam świetnie wcielił się w głównego bohatera – Llewyna Mossa). Świetnie sprawdził się on w obu filmach i mam nadzieję, że trafi mu się jeszcze kilka dobrych posad. Muzyka została potraktowana w „Prawdziwym męstwie” raczej skromnie, nie czuję jednak jakiejś pustki po braku pompatycznej i zapadającej w pamięć ścieżki dźwiękowej.

Twór Joela i Ethana Coenów to film w mej opinii zdecydowanie wart obejrzenia. Pomimo nawiązania do klasyki gatunku westernów czuć tu też powiew świeżości i nowoczesności. Niektóre fragmenty bywały może lekko nudnawe, jednak uczucie to niweluje dawka ciekawych smaczków (tajemniczy, ludowy lekarz) i szczypty czarnego humoru. Polecam, choć jeśli miałbym wybierać pomiędzy „Prawdziwym męstwem” a  „To nie jest kraj dla starych ludzi” – postawiłbym na numer dwa.
(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Songpop, czyli jaka to melodia?

Zabierałem się do tego tekstu właściwie od początku powstania bloga. Wena jednakże niestety nie przychodziła. Aż do dziś. Czas więc na zaprezentowanie mojego prywatnego fenomenu ostatnich tygodni - Songpopa!

Cóż to takiego? Gra, w której zadaniem jest odgadnięcie piosenki na podstawie jej kilkusekundowego urywku. Im szybciej, tym lepiej. Do wyboru mamy zawsze cztery nazwy piosenek/wykonawców i to spośród nich wybieramy prawidłową odpowiedź. Jeszcze wcześniej musimy dokonać wyboru między trzema losowymi kategoriami, takimi jak "Classic Rock", "90's Alternative", "Bollywood", czy "J-pop". Na początku dostęp mamy dostęp jedynie do paru z ogromnej liczby. Resztę możemy odblokować za monety, które zdobywamy grając w grę lub też po prostu kupujemy za prawdzie pieniądze.

I to w zasadzie na tym skupia się opłacalność stworzenia takiej gry. Mikro-transakcje może nie są tak popularne w Polsce, ale np. Amerykanom nie jest szkoda wydać tego dolara na kilka dodatkowych wirtualnych punkcików. Oprócz tego twórcy zgarniają pieniądze za reklamy, które mamy w darmowych wersjach Songpopa. Z informacji, do których dotarłem wynika, iż gra dostępna jest na iOS, Androida oraz komputerowe przeglądarki internetowe (można bawić się na Facebooku lub dzięki usłudze Google Play).

W czym tkwi ogromna grywalność opisywanej produkcji? Oczywiście w graniu ze znajomymi. Satysfakcja z takiego zwycięstwa jest z pewnością większa niż z pokonania przypadkowego gościa z internetów. Niby można tak, ale komu to poczebne? A dlaczego?

Odpalajcie Songpopa i grajcie. W to można pocinać wszędzie - w domu, autobusie, szkole, knajpie. Nawet gdy myślisz, że dopadła Cię już znużenie grą, włączasz kolejną rundkę i jedziesz dalej.

Przy okazji pozdrawiam jeszcze Weronikę, która to wprowadziła mnie w świat Songpopa i razem gramy all day, all night. Syndrom "jeszcze jednej rundy" obecny.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

6 komentarze:

Krótko i na temat - kawałek na wieczór

Ten kawałek świetnie pasuje do jednego z ostatnich wpisów - "Przyjemny wieczór przyziemny". Towarzyszy mi bardzo często - począwszy od jazdy autobusem, przez wieczorny prysznic, kiedy to zapuszczam go sobie i podśpiewuję razem z Drakiem (mam nadzieję, że nikt tego nie słyszy), aż po odsypianie po imprezie. To utwór na chwile refleksyjne, nie zawsze smutne, czy przygnębiające. Doczekał się wielu coverów, ale oryginał pozostaje niezastąpiony. Poniżej wersja krótka, stworzona na potrzeby teledysku. Dłuższą znajdziecie np. tutaj - link.

I'm just sayin that you could do better.

1 komentarze:

Steve, wracaj!

Ostatnio Apple zaczyna u mnie trochę tracić. Uwielbiam podejście tej firmy, to jak potrafią rozreklamować swój produkt, stworzyć wokół niego otoczkę "must have". Pokazują swoje twory jako element lifestyle'u, a dla wielu nawet jako główną bazę swojego stylu. Potrafią nakręcić nawet na kupowanie coraz to nowszych generacji swych urządzeń co roku.

No właśnie, to "co roku" ktoś chyba jednak trochę zmodyfikował gdzieś na wysokich szczeblach. Najlepszy przykład to iPad 4, który wyszedł jakieś pół roku po "trójce". Jednocześnie z iPadem Mini. W powietrzu już krąży informacja, że za kolejne pół roku mniejsza wersja tabletu spod znaku Jabłuszka doczeka się edycji z Retiną. Podobnie pojawiły się plotki, iż następny iPhone, jak można przypuszczać 5S, zostanie wypuszczony na rynek na początku przyszłego roku. I czym się będzie różnił? Szybkością? Ostatnie generacje są już wystarczająco nowoczesne, by nie widzieć większej różnicy między nimi w prędkości działania.

Są rzeczy, które ostatnio mi się spodobały u Apple. Sam "miniaturowy" iPad bardzo mi odpowiada i gdyby nie fakt posiadania rocznej "dwójki" to może bym się skusił właśnie na niego. Wygląda zdecydowanie poręczniej od swojego starszego brata. Podobnie niedawno wypuszczone nowe generacje iPodów przypadły mi do gustu - kolorowy Touch wygląda świetnie, ciekawe jest także podejście do Nano, który został tym razem powiększony.

Te przyjemne ruchy nie zmieniają jednak to faktu, iż polityka skrócenia żywotności swych produktów i wypuszczania coraz szybciej kolejnych generacji mnie denerwuje. Podobnie fakt, iż ostatnie zmiany w iPadzie i iPhonie zauważalnie polegają jedynie na kolejno zmniejszeniu oraz zwiększeniu samego urządzenia. Po cichu liczę na to, że iPad 4 to był tylko jednorazowy wybryk, a plotki np. o kolejnym iPhonie za pół roku pozostaną jedynie plotkami.  Bo jeśli nie, to naprawdę przyda się zmartwychwstanie Steve'a Jobsa.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Polak zawsze wygranym

Oglądałem wczorajszej nocy walkę Wacha z Kliczko. Nie ukrywajmy, iż do przewidzenia była wygrana Ukraińca, choć szczerze przyznaję, że postawa Polaka była znośna. Dużo osób liczyło na nokaut, a pomimo wielu mocnych ciosów nasz rodak wytrzymał do samego końca, atakując nawet pomimo ogromnego zmęczenia, które można było zauważyć po jego twarzy i postawie.

No tak, Wach radził sobie jako tako. Co nie zmienia faktu, iż wchodząc rano na polskie portale byłem zadziwiony. Przykład? "Wach - Kliczko: potężny cios zachwiał Ukraińcem, klasa czempiona" (Onet). Od rana w mediach zachwycanie się polskim bokserem. Ale drodzy Dziennikarze, Wach nie wygrał tego pojedynku. Wach pokazał, że potrafi uderzyć, ale nie zdobył na swoje konto nawet jednej rundy. Rozumiem napisanie w newsie o postawie Polaka, ale bez przesady - nie zachwycajmy się nią!

Nie zachwycajmy się błahostkami. Nie zachwycajmy się przegraną Wacha przez punkty, a nie nokaut. Nie zachwycajmy się remisami polskiej reprezentacji w piłce nożnej, z kimkolwiek by ten mecz się nie odbywał. Poklepmy po ramieniu przegranych, ale nie mówmy im, jacy prześwietni oni są. Bo tacy są tylko w mniemaniu Polaków.

Zachwycajmy się zwycięstwami. Ich też mamy dużo.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

6 komentarze:

Oldboy, czyli stary człowiek i może

Jestem świeżo po obejrzeniu filmu o nazwie "Oldboy". Nie wiem co mogę dokładnie na jego temat napisać oprócz szczerej rekomendacji. Ten film jest genialny. Mało widziałem filmów, na których nie poczułbym choćby półminutowej nudy. Ten trzymał w napięciu cały czas. Świetnie zrobiony już od samego początku, trzymający w napięciu, z wieloma momentami w stylu "WTF?!".

Fabuła? Lepiej nie mówić na jej temat zbyt wiele. Koleś trzymany jest przez piętnaście lat w zamknięciu, po czym nagle wypuszczony. Zaczyna szukać tego, kto mu zgotował ten los. Temat zemsty nigdy nie został tak fenomenalnie oddany. Podobnie jak klimat można rzec zaszczucia, samotności, choroby psychicznej. Końcówka zaskakuje, choć pewnie znajdą się malkontenci mówiący "tego można było się spodziewać". Ale tacy są zawsze. W tym przypadku im nie wierzcie. Moje słowa nie oddają tego wszystkiego i mogę brzmieć pusto. Nie dziwię się - to trzeba zobaczyć, nie o tym czytać.

Polecam ten film każdemu, ale powiem wprost - nie jest on dla każdego. Warto się przełamać, żeby przebrnąć przez całą brutalność "Oldboya". Choć może "brutalność" to zbyt delikatne określenie w niektórych momentach. Jest trochę obijania mord, ale to nie film z Brucem Lee, czy Jackie Chanem. To pełnoprawny film fabularny. Ze świetną fabułą jak już wspomniałem. Nawet potrafi wzruszyć. Choć wielu może tego nie zauważyć pod hektolitrami krwi.

Odpaliłem soundtrack. Piękna muzyka klasyczna, wkręciła mi się podczas filmu, teraz słucham jej pisząc ten tekst. Niestety nie powiem wam czy została zrobiona na potrzeby filmu stricte, czy też są te jakieś znane kompozycje. Nie sprawdziłem, lecz zachwycam się i stawiam bardziej na tę drugą opcję. Podrzucam link do jednego z kawałków. O tutaj możecie posłuchać - link. Wizualnie wygląda to trochę starawo, biorąc pod uwagę, iż jest to raptem 10-letnia produkcja, ale jak mniemam jest to problem raczej kraju, w którym film powstał.

Korea. Robią tam świetne filmy. Widziałem dwa. Obejrzę więcej. Oprócz "Oldboya" miałem niebywałą przyjemność oglądania "Widziałem diabła". To też brutalny film. To też film o zemście. To też geniusz. Niedługo obejrzę ponownie.

Wy też obejrzyjcie. I nie przygotowujcie sobie whiskey i popcornu przed seansem. Nie będziecie mieli kiedy się zająć takimi błahostkami.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Przyjemny wieczór przyziemny

Wyłącz Facebooka. Nie czytaj smsów. Nie odbieraj telefonów.

Przygotuj sobie szklankę, nalej whiskey, a do tego trochę wody, tudzież Coca Coli. Byle nie Pepsi. Weź do ręki książkę, której jeszcze nie skończyłeś. Poczytaj ją choćby przez pół godzinki. Popijając whiskey. Ja wziąłem "Faktotum" Charlesa Bukowskiego.

W trakcie tego puść klimatyczną muzykę, której ostatnimi czasy rzadko słuchałeś. Dość cicho, by pozwalała Ci skupić się na lekturze. A jeśli wolisz tę czynność wykonać odrębnie od pozostałych to zgaś światło i spójrz przez okno na ciemną ulicę. Załóż słuchawki i uruchom płytę. Przesłuchaj choć jedną. Popijając whiskey. Ja wybrałem "Wilka chodnikowego" Bisza i "Let Them Talk" Hugh Lauriego.

Włącz konsolę/peceta, włóż do napędu płytę z grą, której jeszcze nie skończyłeś. Zatop się w świecie, którym kierujesz Ty, ale nie jest to Twoje prawdziwe życie. Graj choćby przez pół godziny. Popijając whiskey. Ja wybrałem "Assassin's Creed III".

Uruchom urządzenie, na którym możesz obejrzeć film. Wybierz jeden z tych, których jeszcze nie widziałeś, a już dłuższy czas leżą na Twojej liście filmów do obejrzenia. Może jakiś dramat? Thriller? Obejrzyj całość. Popijając whiskey. Ja wybrałem "Oldboya".

Zgaś wszystko. Wypij ostatni łyk whiskey. Połóż się na łóżku i zamknij oczy. Przypomnij sobie szczęśliwe momenty swojego życia. Nawet takie, których wspominanie może przysporzyć trochę cierpienia. Mimo tego one były szczęśliwe.

Śpij.
(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Paweł przychodzi do Kuby

Dawno nie oglądałem show Kuby Wojewódzkiego. Swego czasu zawsze włączałem TVN bodajże we wtorki, jakoś po 22. Ale teraz telewizji w ogóle nie oglądam, a i na przejrzenie programu w internecie nie mam zbytnio czasu/okazji/ochoty. Co nie zmienia faktu, iż do Kuby mam szacunek za to, że robi dalej to samo, a nie zeszmaca się jak Szymon Majewski, który stał się klasycznym przykładem dość plebejskiego showmana.

No ale wracając do Wojewódzkiego. Ostatnio internety zaszumiały, iż w tegoż pana programie pojawi się nie kto inny jak sam Paweł Kapliński, znany szerzej jako Pezet. Na Ślizgu, tudzież innych Ślizgowi pokrewnych fanpage'ach na Facebooku od razu zaczęły się pojawiać teksty "sprzedał się", "dziwka", "gwiazdeczka pop". Te same osoby mówiły to po pierwszym singlu z Radia Pezet. Powtarzacie się panowie. To kiedy on się wreszcie sprzedał? Teraz czy rok temu?

Znowu się zagalopowałem. Kolejny raz wróćmy do sedna sprawy, czyli pojawienia się Pezeta u Wojewódzkiego. Zainteresowało mnie to tak, iż postanowiłem obejrzeć tenże konkretny odcinek, którą swą premierę miał wczoraj, ale dziś już można spokojnie go obejrzeć w przyjemnej aplikacji (chociażby na iPada) o nazwie TVN Player. Szybki loading i jedziemy z kogsem.

Jak na prawdziwego szwagra przystało Pezet miał bodajże jakieś Jordanki, crewneck swojej firmy odzieżowej i snapbacka Startera (odklej pan tę naklejkę, le fu). Wybaczcie, na takie rzeczy też zwracam - trochę dla beki - uwagę. A co do treści programu: Kapliński wypadł na przekór hejterom bardzo korzystnie. Najlepiej samemu przekonać się o tym, dlatego odsyłam do internetów. Dla zachęty - jest mało o dubstepach, jest trochę zabawnie, Kuba nie pokazuje jakoś bardzo swej hip-hopowej ignorancji, a Pezet nie mówi o tym, jacy to ludzie są źli jeśli nie słuchają jego najlepszej na świecie płyty. Powstrzymał się chłopak, gratulacje.

Zaskoczony jestem Pezetem, naprawdę. Ostatnio w wywiadach przypomniał o swojej umiejętności gadania pierdół bez pokrycia, ale w telewizji już zachował się lepiej. Można powiedzieć, że trochę wstyd, że nie znał Bartka Węglarczyka (obejrzyjcie to dowiecie się o co chodzi), ale cytując internety - "oj tam, oj tam". Dobrze, że rapiery idą gdzieś dalej niż poza własną ośkę, tudzież forum SLG.

I znalazłem jeszcze taki artykuł w internecie - link. Brawa za subiektywizm, ale wg mnie ten ktoś jest idiotą. Wszyscy, którzy myślą inaczej niż ja są idiotami.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

4 komentarze:

Gdy sen trafia szlag

Znasz tę sytuację, gdy chce Ci się spać i nagle coś porusza Twoje wszystkie zmysły? Wspomnienie czy szokująca informacja. I nagle Twoją chęć snu albo całkowicie trafia szlag, albo też pomimo ogromnej senności spać nie możesz. Leżysz w łóżku, przewracasz się na boki, słuchasz muzyki, która do Ciebie nie dociera. Jesteś tylko Ty i Twoja wizja. Pragniesz snu, choćby najgorszego, pragniesz wziąć coś, co zablokuję Twą insomnię.

Pijesz alkohol, który nic nie daje.

Palisz papieros, który nic nie daje.

Próbujesz zapomnieć o wizji, ale to nic nie daje.

Wreszcie zapada w sen, ale Twój organizm. Docierasz do granic swoich możliwości i zasypiasz. Gdyby granicą byłaby śmierć to ktoś zastałby Cię martwego w łóżku.

A ja edytuję wpis na blogu i staram się zapomnieć o rzeczach, o których sam teraz piszę. Czuję, że moja biologiczna strona jeszcze trochę wytrzyma. Wyczuwam nieprzespaną noc.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Piękny dzień, by zadzwonić

Ludzie odchodzą, na ich miejsce przybywają nowi. Nie mówię o śmierci, lecz o zwykłym zerwaniu kontaktu. Może to się stać przez przypadek lub też z konkretnego powodu. Może obie osoby nie potrzebują ze sobą rozmawiać, może pragnie tego tylko jedna, a może któraś z nich żywi do tej drugiej jakąś urazę. Różne bywają losy nas i naszych znajomych. Ktoś kto dla nas jest dobrym kumplem, czy nawet przyjacielem może za jakiś czas zniknąć. Zależnie od etapu życia zdarza się to częściej lub rzadziej.

Z niektórymi ludźmi straciłem kontakt miesiąc, rok, kilka lat temu. Co nie znaczy wcale, że o nich zapomniałem. Czasem w przebłyskach mojej wyobraźni pojawiają się różni osobnicy. Zazwyczaj są to Ci, których w jakiś sposób mi brakuje. Niepotrzebni mi ludzie, którzy zapadli mi w pamięć jako wrodzy, czy nawet neutralni. Ale bywa, że brakuje mi tych, którzy byli mi w jakiś sposób bliscy. Nagle przepadli. W różny sposób urywał mi się kontakt z różnymi osobami.

Im dalej jestem od czasu rozstania tym mniej o ludziach pamiętam. Bo na ich miejsce przybywają nowi. Bywa, że poznajesz kogoś zupełnie przypadkowo, przez znajomego, czy znajomego Twojego kuzyna przyjaciela. Bywa, że bliższa staje Ci się osoba, z którą masz kontakt przez Internet, niż ta, z którą widzisz się codziennie. Bywa, że z niektórymi osobami nie musisz rozmawiać w wirtualnym świecie, bo jego przyjaźń odczuwasz kilka razy w tygodniu w cztery oczy. Różne mamy potrzeby wobec różnych ludzi. To nie jest złe.

Ale czasem chciałbym przywrócić kontakt z kilkoma osobami, których droga rozeszła się z moją. "Dziś jest piękny dzień, żeby wreszcie zadzwonić", cytując jeden z moich ulubionych kawałków polskiego rapu. Tak, dziś jest piękny dzień, by zadzwonić. Wy też zadzwońcie, napiszcie, przypomnijcie sobie. Ja tak zrobię.

Piękny dzień.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Blokada doskonałości

Co jest blokadą w moim dążeniu do perfekcji? Trzyma mnie mocne zastanowienie nad tą kwestią. Wiele aspektów bowiem wydaje mi się rozsądnych do podania jako taki "blokadnik". W szczególności pada na lenistwo. Jak to kiedyś powiedział mój mentor, Charles Bukowski: "my ambition is handicapped by laziness". Trudno mi powiedzieć jaka jest moja ambicja poza osiągnięciem spełnionej zajebistości. Może to właśnie lenistwo ogranicza mnie w choćby wymyśleniu sobie celów wyższych, do jakich powinienem dążyć. Smutne to.

Lenistwo niby ogarnęło mnie od dzieciństwa, ale zastanawiam się, czy aktualnie nie jest ono wytwarzane w dużej mierze przez ludzi. Jest sobie taki jakiś wrzód na tyłku, co Cię zdenerwuje, no i nie chce się nic robić. Znużenie osiąga apogeum, by znaleźć czas na zastanawianie się nad problemem stworzonym przez jakiegoś NPCa. Leżysz, słuchasz smutasów i pijesz. Smutne to.

Ale "myślę, żę w każdym głębokim smutku kryje się odrobina komizmu". To powiedział inny mój mentor, Haruki Murakami. Muszę o tych swoich mentorach kiedyś napisać. Będzie śmiesznie.

A tu podrzucam piosenkę, którą z kolei podrzuciła mi Weronika (pozdrawiam serdecznie bardzo). Słuchając tego kawałka pisałem ten wpis i rozkminiałem kwestię "blokadników". Smutne to.



1 komentarze:

Senne rozmyślania

Miałem dzisiaj od rana trudną rozkminę o tym, o czym by dziś napisać na blogu. Nie chciało mi się skrobać minirecenzji, których kilka mam zaplanowanych. Bardzo dużo czasu zajęło mi rozmyślanie nad tym jakże ogromnym problemem. Na szczęście przypomniałem sobie o snach z dzisiejszej nocy. Dwóch. Albo jednym złączonym? Nie pamiętam aż tak dokładnie. Nie chodzi tu jednak o treść tych snów, ale ich "rodzaj". Dwa najgorsze rodzaje snów z jakimi się spotkałem.

Numero uno to coś, co ja nazywam "zbyt dobrym snem". Mowa o sytuacji, w której śni się coś, czego nie można w danym momencie osiągnąć w prawdziwym życiu, pomimo usilnych starań lub też tworzy zupełnie nowe marzenie w naszej podświadomości (mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi, bo inaczej tego wyjaśnić nie potrafię). Kogoś to może rajcować - okej, rozumiem. Mnie jednak doprowadza bardziej do psychicznego masochizmu.

Drugi typ to - bez zaskoczeń - koszmary. Mi zdarzają się rzadko, a takie naprawdę mocne jeszcze rzadziej. Dziś trafił mnie średni, jakieś połączenie apokalipsy w motywach sci-fi i fantasy, doprawione szczyptą klasyki anime i ludźmi znanymi mi w rzeczywistości. Moja senna wyobraźnia czasem naprawdę mnie zadziwia. Przypomniał mi się jednak koszmar, który miałem kilka lat temu. Ten też mówił o jakiejś apokalipsie, ale bliżej było jej do pełnego dokonania. Najgorsze było jednak, gdy przebudziłem się w środku nocy w swoim łóżku, myśląc, że wszystko to dzieje się naprawdę. Straszne uczucie.

Gdybym miał wybrać, który z tych dwóch rodzai snów jest gorszy miałbym bardzo trudne zadanie. Z jednej strony koszmary potrafią naprawdę przerazić, tym bardziej te budzące w środku nocy. Z drugiej jednak "zbyt dobre sny" w moim przypadku wymagają długotrwałej kontemplacji przez dzień, a czasem nawet kilka.

Co robić, jak śnić?

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Krótko i na temat - to say more

O taki obrazek znalazłem w internetach. Spodobał mi się. Chyba właśnie znalazłem jeden podświadomy powód chęci założenia bloga - to say more about what I think.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Cmentarny lifestyle

Kocham dzisiejsze czasy. Kocham to jak zmienił się świat i jakiej ilości beki może dostarczyć przejście się po cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych. A no bo idę sobie i widzę...

... słodką parkę idącą za rączkę. Czułe miny, słodko uśmiechający się do siebie. Wokół groby, znicze, słychać dźwięki księdza odprawiającego mszę. A oni sobie idą myśląc o sobie nawzajem. Bo przecież tak romantycznie jest pobyć razem wśród trupiaków.

... grupkę dresów. Przygarbieni, sunący tuż przy samej ziemi w swoich cudownych czarnych Najeczkach i niebieskich dresikach. Pewnie byli zapalić znicz na grobie jakiegoś kumpla, który dostał wpierdol od ochroniarzy na imprezie albo rozbił się z zawrotną prędkością motocyklem o drzewo. To teraz panowie wypijmy jego zdrowie i puśćmy muzyczkę z telefonu!

... nastolatków robiących słit focie na Fejsbuczka. Potem wchodzę na portal Zuckerberga i widzę zdjęcia przy grobie Magika.

... ludzi gadających o Smoleńsku.

Koniec, mam dość. Idę się napić. Na grobie oczywiście. Razem z moją martwą partnerką.

Wesołych świąt.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze:

Lista odstrzelonych

Mamy dzisiaj Święto Zmarłych, pomyślałem więc, żeby zrobić tutaj wpis o kilku ważnych śmierciach z mijającego roku. Wszedłem na jakąś pierwszą z brzegu listę Top Deaths 2012 i niestety zawiodłem się. Mało mieliśmy szokerów w tym roku. Eh.

Najbardziej znaczącą była w mojej opinii śmierć Neila Armstronga, tego co to pierwszy stanął na Księżycu. Dlaczego? Ano bo pokazuje, że zrobiliśmy bardzo mało od pamiętnego lądowania w kwestii podboju kosmosu. NASA się boi o ludzi, a przecież na świecie nie brak szaleńców, którzy nawet za cenę śmierci zrobiliby coś na co mają patrzeć miliony. Szaleńców większych niż słynny już Felix.

W tym roku zmarła również Joanna "Chustka" Sałyga. Pewnie wiele osób jej nie znało, lecz to autorka bloga, na którym opisywała swoją walkę z nowotworem. Niestety ją przegrała. Coraz więcej ludzi umiera na raka. A my, pospolity lud, nie mamy co liczyć na otrzymanie leku szybko. Nie wierzę, że jeszcze go nie wymyślono.

Poza tym to raczej żadnych, uświadamiających nam jakieś większe prawdy śmierci nie ma. Mamy Violkę Villas, która już od dawna była dla mnie symbolem alienowania się i dziwności. Zmarł Zdeněk Miler, twórca Krecika. Dobre wspomnienia mam z tą bajką, ale kolejne pokolenie może już jej nie znać. Too oldschool. Jest też (czy raczej nie ma już) Whitney Houston, za której dziękuję, że tak łatwo jest zgadnąć jej piosenki w SongPopie. No i oczywiście Wisława Szymborska, na której teraz ciągną niezły hajs.

Reszta osób zmarłych w tym roku nie była mi jakoś szczególnie bliska. W sumie tamci wyżej też nie, ale chociaż ich kojarzę. Czekam na większe hity za rok, na miarę tych z Anno Domini 2011. 

Cześć Bill Gates, tutaj Steve Jobs.


(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

1 komentarze: