Raperzy czytają #12 - Joterpe

Naszym dzisiejszym gościem w cyklu "Raperzy czytają" jest Joterpe z Poznania. Najbardziej znany jest on ze swojej współpracy z producentem Nowikiem. Dzięki ich wspólnej pracy powstały do tej pory dwie przyjemne płyty z jazzowymi podkładami - "Spokojnie... to tylko jazz" oraz nieukończone "Jazzuj LP". Poza tym, Joterpe ma na koncie również solowy materiał, między innymi w postaci płytki "Prawie skończona opowieść". Za oknem jeszcze zima, jazzowy klimat muzyki od Joterpe i Nowika pasuje więc w sam raz :)

A jakie książki chciałby polecić Wam nasz dzisiejszy gość?

1. Mario Puzo „Głupcy Umierają” – jedna z moich ulubionych pozycji. Niesamowita książka, pokazująca jak wybitnym pisarzem był Mario Puzo. Galeria niezwykle barwnych postaci niemal natychmiast wciąga nas w świat wielkich pieniędzy, pięknych kobiet, miłości i zdrady, po którym oprowadza nas główny bohater – nieco cyniczny, z pewnością wyjątkowy Merlyn. Książka, która w moim odczuciu jest pewnego rodzaju studium relacji międzyludzkich, relacji skomplikowanych, wykraczających poza ogólnie przyjęte normy. Trochę szaleństwa, mnóstwo pasji, cholera to naprawdę dobra lektura, aż mam ochotę ponownie ją przeczytać (Który to już raz? Czwarty, piąty?). Kiedyś nagrałem nawet kawałek pod tym samym tytułem, który miał być małym hołdem dla Mario Puzo.

P.S. Pozwolę sobie na małą prywatę ;) Swego czasu wyżej wspomniany numer latał po sieci, jeśli ktoś ma go na dysku będę strasznie wdzięczny za podesłanie.

2. John Irving „Hotel New Hampshire” – jedna z ciekawszych, a z pewnością jedna z bardziej popieprzonych książek, jakie miałem okazję czytać. Momentami kompletnie odjechana historia pewnej rodziny, która poszukując swojego miejsca na ziemi co rusz pakuję się w przedziwne sytuacje. Ciężko wytłumaczyć o co chodzi w tej powieści, najlepiej samemu sięgnąć po nią i przekonać się czy treser niedźwiedzi, studia na Harvardzie i gwałt zbiorowy (!) mogą być elementami spójnej opowieści.

3. Peter Harry Brown, Pat H. Broeske „Howard Hughes” – biografia ekscentrycznego, egoistycznego i wreszcie naprawdę genialnego biznesmena i wynalazcy. Jednego z pionierów lotnictwa, który romansował z połową Hollywood, począwszy od Katharine Hepburn, na Avie Gardner kończąc. Pomimo, iż jest to biografia, książkę czyta się z zapartym tchem. Niezwykle barwnie napisana, wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do gorzkiego końca.

0 komentarze:

Nie zawsze film ambitny jest filmem dobrym - recenzja "Baczyńskiego"

Nie mam ostatnio szczęścia do filmów oglądanych w kinie. Tydzień temu idąc na "nieletni/pełnoletni", dostałem szmirę większą niż przypuszczałem. Teraz zaś, wybierając materiał ambitny, dostaję coś w rodzaju przerostu formy nad treścią. Dzięki temu krótkiemu wstępowi, dobrze wiecie już, jaka jest moja opinia na temat wyświetlanego aktualnie w kinach filmu "Baczyński". Jeśli jesteście już po seansie tegoż "dzieła" i podobało Wam się one - uciekajcie z tej recenzji jak najprędzej. No chyba, że potrafie wytrzymać trochę krytyki dla lubianego przez was tworu.
Mam szczerą nadzieję, że każdy czytający to wie, kim był Krzysztof Kamil Baczyński. Jeśli jakimś cudem nie, to cóż... odsyłam na Wikipedię. Film o nim traktujący, reklamowany jest jako "poetycko-biograficzny". Czego powinniśmy się więc spodziewać? Klimatu rodem z liryki, wierszy, no i oczywiście historii samego głównego bohatera. Jak się wywiązali ze swoich obietnic twórcy filmu? 

Zacznijmy od poetyckości. Cały film zaczyna się rozpoczęciem współczesnego slamu poetyckiego związanego stricte z Baczyńskim. Koncepcja polega na tym, że podczas śledzenia historii poety, słyszymy przez większość czasu wiersze recytowane przez uczestników tejże imprezy. Czasem pojawi się krótkie ujęcie z nimi samymi, ale w większości chodzi po prostu o tło dla reszty. Pomysł bardzo ciekawy i sam byłem zainteresowany jego wykorzystaniem. Niestety, nie wyszło to najlepiej. 

Dlaczego? Z powodu samych uczestników slamu. Nie wiem skąd oni się do cholery wzięli, ale większość z nich głosiła wiersze niczym uczniowie gimnazjum wysyłani na konkursy recytatorskie. Z ich twarzy i głosu wylewało się coś w rodzaju udawanego uniesienia duchowego, które niby to ich tak ogarnęło podczas wypowiadania na głos utworów Baczyńskiego. Jedynie ostatni uczestnik slamu spisał się na medal i aż chciało się go słuchać. Jeśli więc ktoś wpadnie na pomysł zrobienia podobnego filmu o innym poecie - zadzwońcie do tego faceta i dajcie mu do recytacji wszystko, co macie. 

A jak wypada ta cała biograficzność filmu? Niestety, również słabo. Historia Baczyńskiego została opowiedziana bardzo pobieżnie, zrzucona raczej na drugi plan, zostawiając miejsce dla upoetycznienia opowieści. Czego się tutaj można dowiedzieć? Że chłopak ożenił się z kobietą nielubianą przez matkę, że poznał innych Kolumbów, no i że współpracował z ruchem oporu, pozwolę tak to sobie ująć, "na dystans", bo był "nie najlepszego zdrowia". I tak się zaczynam zastanawiać, czy Baczyński - z całym szacunkiem dla niego - naprawdę był taką... no, powiedzmy to wprost - cipą? Albo czy jego żona naprawdę zachowywała się cały czas jak głupia pizda? Wybaczcie, ale aktorka ją grająca na każdym ujęciu ma wyraz twarzy, jakby strzeliła sobie przed zdjęciami pokaźnego jointa. Taka trochę odwrotność Kristen Stewart. 

Żeby jednak nie było, że wszystko w tym filmie jest złe, wspomnę też o plusach. Oprócz genialnego Pana Recytatora, sama poezja jest przyjemnie wkomponowana w obraz. Uczestnicy slamu psują całość, ale doceniam zamierzenia twórców filmu. Duży plus również za muzykę, z promującym film utworem Czesława Mozila i Meli Koteluk na czele. Tym razem pomysł nie został przez nikogo spieprzony, za co chwała wszystkim biorącym w tym udział. Dobrze wypadły też niektóre ujęcia filmu, choć przez większość czasu zdjęcia nie różnią się zbytnio od standardowego polskiego filmu. 
Dobrze, że ktoś w ogóle próbuje takie filmy robić, bo to świetny pomysł na propagowanie kultowych poetów, ale w przypadku "Baczyńskiego", chyba lepiej byłoby, gdyby ten projekt w ogóle do kin nie trafił. Materiał, który trwa ledwo ponad godzinę i potrafi w tym czasie kilka razy znudzić? No come on! Skoro na mnie, będącego w sumie targetem takiego ambitnego kina, ten film tak działa, to co mają powiedzieć uczniowie szkół, wysyłani grupowo na jego seanse? Czytam jakieś opinie w stylu: "Super film! 10/10!", i się zastanawiam - czy to fanatyzm, czy też jakaś hipsterka próba ukazania się jako ambitny filmoznawca?

"Baczyński" ląduje na mojej skali oceniania gdzieś pomiędzy "słaby" a "średni". Ale jak macie wolny czas i środki, to idźcie na ten film. Twórcy dostaną kasę i może następnym razem zrobią coś podobnego, tylko lepszego.

0 komentarze:

Palisz marihuanę? Musisz być taki fajny!

Kiedyś już pisałem, że od czasu do czasu lubię włączyć sobie filmiki jednego z najsłynniejszych polskich vlogerów - Rocka. Wideo z grami raczej nie tykam, bo są dla mnie zdecydowanie za długie i monotonne, ale stricte vlogowe materiały śledzę w miarę na bieżąco. Dlaczego jednak w ogóle o Rocku wspominam? Z powodu jednego z komentarzy, autorstwa prawdopodobnie jakiegoś nastolatka. O co dokładnie chodzi?

Dla naświetlenia sytuacji, trzeba powiedzieć o tym, o czym skomentowany filmik traktował. Mianowicie - drobnej depresji. Ot, takiej, która może się zdarzyć w życiu każdego raz na jakiś czas. Zazwyczaj unikam patrzenia na komentarze pod wideo Rocka, bo większość jego widzów nie jest (nie)stety moim targetem. Tym razem jednak coś mnie podkusiło i sprawdziłem rzekomo najlepsze opinie na temat materiału. Jak brzmiała jedna z nich?

Rocku jaraj jointy , wtedy się wychillujesz na maxa ;)
(zachowano oryginalną pisownię)

Powiem najpierw wprost - do zioła nic nie mam, jestem wręcz zwolennikiem jego legalizacji. Z aprobatą przyjąłbym do wiadomości fakt, że każdy może sobie swobodnie skręcić jointa i bez ewentualnych konsekwencji spalić go choćby w parku miejskim. Nie zmienia to jednak faktu, że marihuana nie jara (hehe) mnie jakoś bardzo. Fajne to to, ale czy cokolwiek jest w tym nadzwyczajnego? I don't think so.

Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej z kolei rozbawiają mnie małolaty, chwalące się w internetach swym zamiłowaniem do zielska. Kiedyś wrzucało się tylko pioseneczki o marihuanie na facebookową tablicę  - czasem nie przeszkadzało mi to (bo były one słuchalne), czasem robiłem facepalm (bo były one asłuchalne - w stylu Hęp Gru i całej reszty). Potem zaczęło się tworzenie coraz bardziej podobnych w nazewnictwie fanpage'y oraz afiszowanie się ze swym "hobby" w profilówkach i zdjęciach w tle. A teraz?

Teraz doszło do tego, że nastolatki polecają starszemu facetowi z żoną i dzieckiem palenie zioła. Facetowi, który sam kiedyś stworzył wideo na temat marihuany i wypowiadał się tam o swoim neutralnym podejściu do niej. Że to mogło być prowo? Nie ma szans. Po pewnym czasie w internecie łatwo rozpoznać mentalną gimbusiarnię. Pamiętajcie bowiem - gimbus to nie wiek, gimbus to stan umysłu. 

I tak się zastanawiam, że jeśli byłbym rządzącym, widząc bachorów ukazujących swoją miłość do marihuany, też bym nie dopuścił do jej legalizacji. Atutem "Wolnych Konopii" są młodzi, ich zgubą mogą być zbyt młodzi. Podobno dzieciaki nawet w czasach Platona były tak rozwydrzone jak dziś. Szczerze mówiąc, patrząc choćby na ten komentarz pod filmikiem Rocka, zaczynam w to wątpić. Każdy z nas był kiedyś głupi, każdy z nas jest wciąż głupi. Jesteśmy "głupiomądrzy" jak to mawia Bisz. Starajmy się jednak, by pierwsza część tego zlepku słów nie dominowała nad drugą. 

Peace, bless ya i cała reszta ;)

0 komentarze:

Bieber? Bitch please, wrócił król Timberlake!

O nowej płycie Justina Timberlake'a wspominałem na blogu już przy okazji pierwszego singla z niej, który otrzymał nawet swoją oddzielną notkę. Na "The 20/20 Experience" niecierpliwie czekałem właściwie już od początkowych zapowiedzi. Było to pierwsze wydawnictwo muzyczne w tym roku, które koniecznie chciałem przesłuchać - poza A$AP Rockym, bo jego album chyba każdy znał już w grudniu, z powodu wycieku. Singiel zapowiadał bardzo dobrą płytę, dlatego bez zastanowienia złożyłem nań pre-order. No to jak wypada całość w moich oczach?

Już pierwszy, otwierający kawałek potwierdza, że dostaliśmy coś, na co wszyscy fani Timberlake'a czekali. "Pusher Love Girl" świetnie wprowadza w to, co zaserwuje nam Justin w ciągu najbliższych siedemdziesięciu  (!) minut. I choć piosenka ta nie jest bynajmniej moim faworytem, to nie mogę jej odmówić dużego uroku i zawsze chętnie wsłuchuję się w ten pozytywny vibe z niej płynący. Drugi na playliście jest wspomniany już pierwszy singiel, czyli "Suit & Tie" z Jayem-Z. Muszę szczerze przyznać, że nagła zmiana stylu w nim po kilkudziesięciu sekundach, po dłuższym przesłuchaniu wydaje mi się teraz wręcz niezbędnym elementem. 

Trzecim kawałkiem na płycie jest bardzo klimatyczne "Don't Hold the Wall". Dostarcza ono nam czegoś zupełnie innego niż dotychczasowe utwory, czuć pewnego rodzaju siłę, która rzeczywiście każe nam "nie podpierać ściany", tylko ruszyć na parkiet w rytm całości. Czwórka z kolei, to pierwszy z moich prawdziwych faworytów na "The 20/20 Experience" - "Strawberry Bubblegum". To wielobarwna kompozycja, która podczas całych ośmiu minut trwania serwuje nam wiele różnych podejść, zarówno ze strony producenckiej, jak i wokalnej. Nie ukrywam jednak, że zawsze najbardziej czekam na samą końcówkę kawałka, gdy rozbrzmiewa magicznie zaśpiewane "If you'd be my strawberry bubblegum, then I'd be your blueberry lollipop". To też swoją drogą, według mnie, jeden z najlepszych wersów na całej płycie. Genialny w swej prostocie i... słodki :)
Numer pięć na płycie to "Tunnel Vision", uznany przez wiele osób za najlepszy kawałek ze wszystkich. Nie ukrywam, że jest to również jeden z moich ulubionych tworów Justina. Przypomina on trochę klimatycznie "Don't Hold The Wall", ale jest jednak bardziej "bangerowaty" i "silniejszy". Świetnie wkomponowany sampel wokalny "I know you like it" i "flow" Timberlake'a szczególnie należy wspomnieć. Szóstka z kolei jest zdecydowanie najrzadziej słuchanym przeze mnie kawałkiem z płyty. "Spaceship Coupe" to przyjemny track, ale taki... zwyczajny. Nie porwał mnie szczególnie, ale nie skippuję go podczas odsłuchu całości. 

Kolejny mój faworyt kryje się pod numerem siódmym i nazwą "That Girl". Jest to najkrótszy kawałek na płycie (niecałe pięć minut), co nie zmienia faktu, że go uwielbiam. Klimat zamkniętego, ekskluzywnego występu, potęgowany przez wstęp oraz miłosny vibe robią tu świetną robotę. Niemożliwe jest, by podczas słuchania tego, nie pojawił się na twarzy uśmiech. Podobnie jest zresztą z kolejną piosenką, będącą pierwszą z "The 20/20 Experience", która mi się naprawdę wkręciła. Na samym początku słuchałem tego nonstop przez kilkadziesiąt minut. To najbardziej bangerowy kawałek, który ze znajomymi jednogłośnie nazwaliśmy "piosenką Wojtka Cejrowskiego". No wiecie, te bębny, trąbki i cała reszta dżunglowego klimatu ;)
Przedostatni track to "Mirrors", drugi singiel, do którego kilka dni temu pojawił się teledysk. Przyjemny, ponownie zmienny utwór, który puszczam od czasu do czasu. Choć najdłuższy na całej płycie (ponad osiem minut), nie jest moim faworytem. "Mirrors" to jednak miły przedsmak przed tym, co Justin przygotował dla nas na samym końcu. "Blue Ocean Floor" to bowiem genialne zakończenie albumu, pod postacią miłosnej ballady z hipnotyzującym podkładem. Wkręca się w każdej chwili - czy to na niebie widnieje słońce, czy też zakryte jest ono chmurami. Potrafi wprowadzić zarówno radość, jak i pewnego rodzaju melancholię. 

"The 20/20 Experience" to dojrzały, cholernie dobry album. Dostałem coś jeszcze lepszego niż się spodziewałem. W dużej mierze to płyta miłosna, bo przecież Justin niedawno znalazł "love of his life". Ale miłosna w pozytywny sposób, bez płaczków i całej reszty wprost z mainstreamowego gówno. Bo też trzeba przyznać, że Timberlake ewidentnie nie podążył za głównym nurtem, co szczególnie obrazują długości piosenek (tylko dwie trwają około pięciu minut, reszta siedem-osiem).  A na koniec - ogromny props dla Timbalanda. Wielu sądzi, że genialność tego albumu to zasługa wyłącznie jego produkcji. Takie nastawienie to zdecydowana przesada, ale nie można zaprzeczyć, że czarnoskóry współpracownik Justina stworzył cudowne podkłady.

Płyta roku? Bardzo możliwe. Polecam!

PS. Kawałki z wersji deluxe też są spoko, szczególnie "Dress On".

1 komentarze:

Jak zrobić z siebie facebookową szmatę - poradnik dla zakochanych

W jednym z najpopularniejszych ostatnio na blogu wpisów, "5 zasad facebookowego idioty", wspominałem, że dwa dodatkowe punkty z takiej listy, pojawią się w oddzielnych postach. Dziś czas wreszcie uchylić tajemnicę pierwszą. Będzie to również pewnego rodzaju nawiązanie do tekstu o odzyskiwaniu dziewczyny. Dzisiejsza notka jednak, to świetny przykład, w jaki sposób nie należy próbować wrócić do partnera.

No to o co chodzi? O pokazywanie na Facebooku, jak wielką jest się szmatą do pomiatania. Cała sytuacja rozpoczyna się momentem zerwania przez jednego z partnerów. Osoba porzucona jest jednak tak załamana, że postanawia zrobić wszystko, by drugą połówkę odzyskać. SMSy, telefony, błagalne tarzanie się na wycieraczce przed drzwiami ukochanego i cała reszta jednak nie działają. Co więc trzeba zrobić w takiej chwili? Ukazać swój ogromny żal... na tablicy wybranka/i.

Szczerze mówiąc, nie sądziłem nigdy, że można być w stanie zrobić tak żałosną rzecz. Gdy pierwszy raz zobaczyłem taką sytuację, autentycznie wykonałem facepalm. Przecierałem oczy ze zdumienia, czyściłem ekran ściereczką z mikrofibry, restartowałem komputer. A jednak, magiczny wpis wciąż widniał na moim facebookowym wallu. Jak mniej więcej on wyglądał?

Kochanie wybacz mi prosze!!!! Wiem, ze zrobiłem zle juz nigdy wiecej!!! kocham cie!! juz na zawsze bedziemy razem! prosze cie!!!!!!!oneoneone111! jestes dla mnie wszystkim nie moge bez ciebie zyc!!! co mam ze sobom zrobic! słucham na seks i blanta bonsona i płaczę :C KOCHANIE!

No... także tego...

Mam pytanie do autorów takich pięknych wytworów wprost z nieskazitelnego serca - co wam to do cholery daje? Skoro partner nie chce was znać pomimo zrobienia z siebie szmaty w licznych esemeskach i fejsbuczkowych wiadomościach, to myślicie, że zadziała ukazanie swojej żałosności wszystkim ludziom wokół? Podpowiem wam - nie. Każda, nawet najbardziej poetycka duszyczka kobieca, potrzebuje twardego kolesia, który nie będzie robił z siebie płaczka. Na forum publicznym tym bardziej. 

Zastanawia mnie również fakt tego przyznawania się do swojej winy. I jakkolwiek jestem w stanie wyobrazić sobie, że rozstanie mogło nastąpić z powodu zdrady osoby porzuconej albo innego świństwa, to jestem przekonany, iż nie jest tak w każdym przypadku. Może tu raczej chodzić o dodatkowe ubiczowanie się na oczach całego ludu, nie zawsze powiązane z rzeczywistością. Ot tak, po prostu, by przeprosić nawet za to, czego się nie zrobiło. Skoro już się zaczęło być szmatą, to co to za problem przejść poziom wyżej?

Starałem się na razie mówić o takich ludziach bez ukazywania ich konkretnej płci, ale na koniec jedno niestety muszę przyznać - większość takich "dzieł" było autorstwa facetów. Nie, nie pisały tego te delikatne, drobne kobietki, tylko rzekomo prawdziwie męskie, ociekające testosteronem molochy. Czy doszliśmy więc do etapu, w którym faceci stają się tak po prostu cipami? Ktoś może zarzucić, że to wina całej armii emo-swago-hipstero gimnazjalistów. Uwierzcie jednak - takie akcje padają również ze strony ludzi oficjalnie dorosłych. Sam byłem świadkiem podobnej sytuacji z dwudziestoparolatkiem na pierwszym planie. Co się do cholery dzieje z tym światem?
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Pierwszy raz na poważnie z e-prasą - cyfrowe wydanie "PSX Extreme"

Jak już wspominałem w jednym z ostatnich postów, aktualnie trzymam się raczej z dala od wszelkiej prasy. Wszystko czego potrzebuję mam w internecie i dzięki współczesnym technologiom, dostępne w każdym miejscu. Mimo to przyglądam się non stop jednej z gałęzi prasy, konkretniej - prasie growej. I choć magazynu "Neo Plus" nie miałem w ręku od bodaj trzech lat, jego zamknięcie mnie zasmuciło. Wraz z "PSX Extreme" kreował on bowiem w pewnym sensie mój gierkowy światopogląd. 

Zacząłem zastanawiać się, jakie kroki podejmie drugie wspomniane czasopismo, by utrzymać się na rynku. Odpowiedź dostałem szybciej niż się spodziewałem. Od najnowszego numeru, "PSX Extreme" postanowiono bowiem wydawać również w formie cyfrowej. Pomyślałem, że może to być dla mnie dobry stymulant do ponownego zainteresowania się prasą o konsolach. A jako, że dotychczas sprawdzałem jedynie od czasu do czasu darmowe magazyny na iPadzie ("iMagazine" oraz już chyba niewychodzący "Next"), postanowiłem przy okazji lepiej przyjrzeć się e-czasopismom.

Do wirtualnej dystrybucji "PSX Extreme" wybrany został system e-Kiosk.pl. Opinie na temat aplikacji dla iOS były skrajnie negatywne, ta bowiem ponoć przestała działać po ostatniej aktualizacji. Do całego pomysłu podchodziłem więc z coraz większym dystansem. Zakupu miałem zamiar dokonać w wolnej chwili podczas powrotu do domu, co na szczęście obyło się bez problemów. Jak się jednak szybko zorientowałem - e-Kiosk nie wypuścił swojej aplikacji dla iPhone'a. Czytać magazyny można więc jedynie na iPadzie. Jest to dość dziwne, biorąc pod uwagę, że androidowa apka dotyczy wszelakich urządzeń z system Google.

Wreszcie jednak dorwałem się do aplikacji iPadowej i pomyślnie udało mi się uruchomić kupiony magazyn.  Nie przyłączam się więc do lamentów związanych z rzekomym niedziałaniem programu. Pierwsze co rzuca się w oczy, to to, że nie dostajemy czasopisma w formie przygotowanej stricte pod tablet.  Nie ma tu żadnych bajerów, które można kojarzyć choćby z darmowego "iMagazine" czy płatnego "Newsweeka". Ot, jest to po prostu plik w formacie PDF. 

Niestety, podczas samego czytania nie jest najlepiej. Tekst bez przybliżenia jest słabo widoczny, a po skorzystaniu z zooma dostajemy rozmazaną czcionkę. Nie jest najgorzej, ale niestety kłuje to w oczy. Podobnie jest ze zdjęciami, które zdają się być słabej jakości. W papierowej wersji magazynu wypadało to zawsze o wiele lepiej. Zaczynam się szczerze zastanawiać, czy wrzucony na e-Kiosk plik nie jest po prostu zlepkiem skanów "prawdziwego" czasopisma. 

Elektroniczne "PSX Extreme" da się czytać, ale nie jest to szczyt moich pragnień. I nie mówię tu nawet o wizji świetnie wykorzystanego potencjału tabletów, z wplecionymi w tekst trailerami gier, zdjęciami w największej możliwej rozdzielczości i animacjami przy każdym tekście. Wystarczyłby porządnie przygotowany PDF. Mam nadzieję, że w przyszłych numerach się to poprawi, bo mam zamiar ponownego, regularnego czytania "PSX'a". Mimo trzech lat bez Buczera i ekipy, wpadłem w ten wyjątkowy klimat od pierwszego przeczytanego tekstu. Fajnie znów poczytać teksty Zgredzioli, a osiem złociszy za wydanie elektroniczne to nie tak dużo.

0 komentarze:

Chłopiec, który chciał być ptakiem

Myślę cały czas, jaki wstęp do recenzji tym razem napisać, ale nie mogę nic konkretnego sobie wyobrazić. Pomimo tego, że w opisywanej dziś książce, "Ptaśku", jest mnóstwo sytuacji, które nadają się do kategorii "dziwne" czy "popieprzone", trudno jest mi cokolwiek z tego wybrać do zapoczątkowania tematu. Dlatego postanowiłem, że zacznę od jednego z najlepszych cytatów z powieści:

Każdy ma jakąś swoją prywatną szajbę. Jak z nią włazi w paradę zbyt wielu ludziom, mówią na niego wariat. Czasami człowiek sam już nie wyrabia, przyznaje się, że zwariował, i wtedy inni się nim zajmują.

Szajba - to ona jest głównym motywem powieści amerykańskiego psychologa, Williama Whartona. Wszystko zaczyna się w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poznajemy dwójkę głównych bohaterów, którzy stają się naprzemiennie narratorami kolejnych rozdziałów. Jeden z nich to Al, facet o prawdziwie sycylijskiej krwi, który przybywa do placówki w celu pomocy w terapii swojego starego przyjaciela, tytułowego Ptaśka. Chłopak ten, to najważniejszy przykład "szajby" w całej książce. Od dzieciństwa zafascynowany ptakami, teraz stał się przez chorobę psychiczną jednym z nich.

Dorosły facet kucający na środku pokoju, machający rękami niczym skrzydłami podczas karmienia, śpiący niczym ptak - to musi być naprawdę dziwny widok dla Ala. Wariatem jest jednak jego najważniejszy w życiu przyjaciel, postanawia więc pomóc i opowiada chłopakowi stare historie z ich życia. Gdy narratorem rozdziału staje się z kolei Ptasiek, słyszymy nietypową opowieść o własnej hodowli ptaków i marzeniu stania się takimi jak one. Hobby, fascynacja, uwielbienie, miłość - to wszystko może stać się w jednej chwili "szajbą".

Książka została napisana przez psychologa, co z jednej strony czuć, a z drugiej nie zwraca się na to zbytniej uwagi. Dowiadujemy się mnóstwo o tym, co czuje zarówno Ptasiek, jak i Al, dzięki czemu łatwo jest się z nimi utożsamić. Cała powieść wyłożona jest w prosty, swobodny sposób, bez zbędnego upiększania języka. Na początku wydawało mi się, że całość napisana jest trochę zbyt "luźno", ale już po pierwszym rozdziale przyzwyczaiłem się do stylu Whartona. Jest ewidentnie lepiej niż w takim "Zoo City" chociażby.

Postanawiając przeczytać "Ptaśka" musicie jednak pamiętać, że porywacie się na książkę, która rzeczywiście w dużej mierze traktuje o... hodowli ptaków. Piszę o tym, ponieważ znalazłem w sieci kilka opinii, jakoby było dość dużo tego typu momentów, które się przeciągają. W mojej opinii tak nie jest, bo osobiście z ogromnym zaciekawieniem pochłaniałem opisy tak zwyczajnego, na pierwszy rzut oka, życia zwierząt i ich opiekuna. Za przeciągnięty mogę uznać tylko jeden z ostatnich rozdziałów, który zajmuje ponad 1/4 książki. Trochę dziwnie to wygląda przy innych, krótszych częściach powieści.

Czy po "Ptaśka" warto sięgnąć? Zdecydowanie tak. Nie jest to może najbardziej wciągająca historia pod słońcem, ale jeśli nie macie pomysłu na kolejną książkę do przeczytania - sięgnijcie po twór Williama Whartona. To powieść tak naprawdę dla każdego - od niedzielnego czytelnika, po właściciela pokaźnej biblioteczki. Łatwo jest wsiąknąć w tutejszy świat i utożsamić się z Ptaśkiem i Alem, nawet jeśli nie jesteście fanami ptaków. Przyjemna książka o dorastaniu, konfliktach, hobby i... szajbie :)

0 komentarze:

Raperzy czytają #11 - Golin

Naszym dzisiejszym gościem jest podziemny raper Golin. Dotychczas znany najbardziej z bitew freestyle'owych oraz EP z duetem producenckim Wallcut, wypuścił ostatnio swój pierwszy longplay. "Katakumby" to album pełen inteligentnego rapu, który spokojnie nadaje się do dłuższego rozkminiania. Możecie go pobrać STĄD. Golina można również kojarzyć z występu na płycie TłustegoKota, gdzie dograł się na kawałek "Chwila, moment" wraz z Junesem.

A co nasz gość poleca w kwestii literackiej?

Ostatnią lekturą, która mnie pochłonęła całkowicie była mitologia nordycka. Diametralnie różni się od powszechnie znanej greckiej, można dostać jako kolekcje mitów spisanych przez Snorri Sturlusona. Każdy, kto lubi fantastykę, na pewno doceni historie o Bogach ludów północy pełnych postaci, które były późniejszą inspiracją np. dla Tolkiena. Musicie to sprawdzić przed dniem Ragnaroku, serio.

Kolejny przykład książki, którą w pełni mogę polecić, to Medyceusze Paula Stratherna. Historia florenckiej rodziny kupców, która przeobraziła się w jedną z największych potęg europejskich (pochodzi z niej m.in. 2 papieży). Sieci intryg powstałe w oparach alchemii, astrologii i numerologii, ta ciemniejsza strona włoskiego renesansu. Nie bez przyczyny polecam, gdyż mój najnowszy projekt, którego wizja powoli nabiera kształtów, będzie miał coś wspólnego z tym światem.
Golin wraz z duetem producenckim Wallcut

0 komentarze:

Film, na który nie warto iść do kina

Macie czasem tak, że postanawiacie wyskoczyć gdzieś ze znajomymi na cały dzień bez konkretnego planu? Na pewno. U mnie też tak bywa i bardzo często jednym z elementów takiego wypadu staje się kino. Czegokolwiek nie puszczają, zawsze warto skoczyć większą grupą na jakiś seans. Bywa jednak tak, że w danym momencie naprawdę nie ma żadnego interesującego filmu. Na coś trzeba się jednak zdecydować. Ostatnio w moim przypadku padło na... "nieletni/pełnoletni".

Nie wiem czy tak jeszcze jest, ale kiedyś na Polsacie puszczali, bodajże co środę, takie luźne komedie dla nastolatków, w rodzaju "Zemsty Frajerów", czy innego "Wiecznego studenta". Ani to ambitne nie było, ani fenomenalnie zabawne, ale jakoś te półtorej godziny zawsze się milej spędzało z filmem niż z nudą. Nie ukrywam, iż będąc namówionym na "nieletni/pełnoletni", nie liczyłem na film lepszy od tych wymienionych. Ale o tyle poziomów gorszego też się nie spodziewałem.


Zarówno ogólny zarys fabuły, jak i jej szczegóły, były do bólu przeruchane setki razy przez innych twórców. Główny bohater, niejaki JeffChang (nie podaję nawet nazwisk aktorów, bo i tak ich znać nie warto) ma swoje dwudzieste pierwsze urodziny, czyli osiąga amerykańską pełnoletność. Z tej okazji jego dwaj kumple postanawiają do niego pojechać i zabrać na największy melanż w życiu. Chłopak ma się przygotowywać do rozmowy kwalifikacyjnej związanej ze studiami medyczni, ale wreszcie daje się wziąć na imprezę. Chłopak zalicza zgon, więc jego pomysłowi kumple muszą go jakoś dowieźć do domu. Czyż to nie nadzwyczaj nowatorskie?

Oprócz głównego motywu mamy też oczywiście wpleciony romans, idiotycznego osiłka z dwoma przydupasami i jednego świra, który niby nic nie znaczy dla fabuły, ale w ostateczności okazuje się dość ważny. Nikt tego nigdy nie widział w żadnym innym w filmie. Podobno. Są tu też wątki poważniejsze! Podczas nich chwilowo wszystko przestaje być śmieszne, a człowiek najchętniej by usnął. Zresztą sen to najlepsze co może się człowiekowi przydarzyć podczas oglądania "nieletni/pełnoletni".

Ale okej, to komedia, skupię się więc może lepiej na śmiesznych scenach. Ah, no tak, zapomniałem, że tych przecież tu prawie w ogóle nie ma. Powiedzmy, że kilka razy uśmiechnąłem się pod nosem, może nawet lekko zaśmiałem, ale żeby głośno wybuchnąć śmiechem? Nie ma szans. Podczas niektórych żenujących gagów miałem wręcz wrażenie, że cała widownia wokół mnie zrobiła jedno wielkie "tia...". A publiczność wydawała mi się wyjątkowo ewidentnym targetem opisywanej produkcji. To chyba najlepiej pokazuje jej poziom.

Czy w przypadku "nieletni/pełnoletni" można zaliczyć cokolwiek na plus? Blondynka biorąca udział w głównym romansie w filmie jest dość fuckable, więc powiedzmy, że to jakiś tam atut filmu. Dla mnie miłym smaczkiem był występ François Chau, aktora znanego z serialu "Lost". Przyjemnie go zobaczyć wśród aktorów, których szczytem możliwości jest odczytywanie kolejnych tekstów w stylu: "łooo, idziemy się najebać" albo "to jest kurwa zajebiste". A, no i muzyka jest dość przyjemna. Komedie tego typu zawsze mają wrzucone w tło kilka indie rockowych i elektronicznych kawałków, co się zdecydowanie sprawdza.

"Nieletni/pełnoletni" to film, na który nie warto iść do kina. Ale nie tylko. To też film, którego w ogóle najlepiej nie oglądać. No chyba, że chce wam się spać. Wtedy połóżcie się wygodnie w łóżku i zapuśćcie sobie to "coś", co wyszło ponoć spod rąk twórców "Kac Vegas". Zaśniecie szybciej niż przy najlepiej usypiających kawałkach. 

P.S. Czas na krótkie pozdrowienia dla ludzi, którzy towarzyszyli mi w oglądaniu tego "cuda". Lecą one do Eweliny, Marietty, Filipa i całej reszty, którą spotkaliśmy dopiero w kinie. 5!

0 komentarze:

Krótko i na temat - nie ma miłości dziś w szklanych domach

Miała być dziś recenzja filmu, ale jestem tak cholernie zmęczony, że nie dam rady teraz nic dłuższego napisać. Dlatego pozwolę sobie jedynie przypomnieć o bardzo ważnej dla mnie premierze muzycznej, która ma miejsce właśnie dziś. Mowa o najnowszym krążku Tedego - "Elliminati". Jeśli ktoś jest na bieżąco z polskim rapem, na pewno wie, że płyta ta ma szansę ukazania warszawiaka w najlepszej dotychczas formie.

Na YouTubie jest już dostępny pełny odsłuch "Elliminati", ale ja mam zamiar poczekać ze sprawdzaniem całości na dostarczenie mojego pre-orderu. Kilka kawałków jednak obadałem i postanowiłem podrzucić Wam najlepszy, jaki do tej pory słyszałem. Posłuchajcie "Szklanych domów".

1 komentarze:

Nie jestem oburzony żartem Jacobsena

Kocham te najbardziej idiotyczne sekcje portali informacyjnych. Uwielbiam natrafiać na kolejny debilny tytuł na stronach Super Expressu czy Faktu, z którym utożsamia się w komentarzach plebs. Ale że regularnie odwiedzam jedynie Onet, jestem zmuszony tylko na tamtejsze smaczki. Na szczęście ten jakże profesjonalny serwis bardzo często rzuca czymś na poziomie najgorszych szmatławców. Jednym z takich przykładów zajmiemy się dziś.

Na stronie głównej Onetu widniał wczoraj pokaźnej wielkości tytuł: "Żart Jacobsena... obraził tysiące Polaków". Mało oglądam sportu, nie wiedziałem więc do końca o kogo chodzi, ale po skandynawskim nazwisku domyśliłem się, że mowa o skokach narciarskich. Z góry obstawiam Norwega. Skoro jest o nim tak głośno, to zapewne ma na koncie całkiem sporo osiągnięć. Z takim oto wyimaginowanym profilem bohatera artykułu, wkraczam w odmęty onetowskiego pisarstwa.

Najpierw link do całego newsa - KLIK. Jeśli nie chce wam się czytać, pokrótce opowiem o czym mowa. Cała sytuacja ma miejsce po zawodach w Oslo, gdzie najprzyjemniejszy w historii polski skoczek, Piotr Żyła, zajął pierwsze miejsce. Na skocznię przybyło wielu Polaków, co postanowił skomentować wspomniany już Jacobsen. Cóż więc takiego kontrowersyjnego powiedział Norweg? "Tego dnia nie zostanie położonych wiele płytek w Oslo".

Nawet się uśmiechnąłem pod nosem. Ale ponoć "tysiące Polaków" już niestety nie. I ponoć nawet oburzyli się słowami Jacobsena! No bo jak to - będzie z nas, pracujących ciężko w Norwegii Biało-Czerwonych się śmiał?! Cóż, jakoś ciężko mi uwierzyć w to, że tak zachowali się rodacy na emigracji.  No bo czym tu się oburzać? Tym, iż ktoś całkiem zabawnie skomentował to, czym zajmują się w dużej mierze Polacy w Norwegii?

Drogę życiową wybieramy sobie sami. Można mieć ambicje, a można pozostać przy zarabianiu jakichś tam pieniędzy. Byle przeżyć, byle do dziesiątego, etc. Your choice. Ludzie kładący płytki są nam potrzebni. Historycy są nam potrzebni. Tynkarze są nam potrzebni. Naukowcy są nam potrzebni. Prostytutki są nam potrzebne. Studenci europeistyki... no, powiedzmy, że też są nam potrzebni. 

Istnieją dowcipy na temat każdego zawodu, jaki kiedykolwiek wymyślono. Jacobsen zażartował delikatnie z Polaków kładących płytki. W Irlandii śmieją się, że jesteśmy mistrzami zmywaków. W Stanach jakiś "Polack joke" zna każdy. A my toczymy bekę z Chińczyków, Rumunów i Ukrainek. Mnie wszystkie te rodzaje żartów potrafią rozbawić. Jeśli ktoś naprawdę oburzył się tym, co powiedział norweski skoczek... to cóż, ma zapewne jakieś kompleksy. Ale mam nadzieję, że mimo wszystko "oburzenie Polaków" to jedynie kolejny idiotyczny, onetowski wymysł.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Kim dziś jest krytyk muzyczny?

Raczej daleki jestem do nazwania się człowiekiem regularnie czytającym czasopisma. Kiedyś kupowałem miesięcznie kilka, potem skupiłem się wyłącznie na tych poświęconych grom konsolowym (PSX Extreme i świętej pamięci Neo+). Wreszcie jednak całkowicie zaprzestałem zaopatrywania się w jakiekolwiek magazyny. Wyjątek ostatnio zrobiłem dla "Lag" - dwumiesięcznika z felietonami o grach, dla którego pisze kilku moich znajomych. Nie o magazynach ma być jednak dziś mowa, przejdźmy więc do sedna sprawy.

Choć prasy czytam mało, to czasem jakiś nagłówek uderzy mnie tak mocno, że muszę sprawdzić o co chodzi. Raz w sklepie, raz w domu. Ostatnio zaś moje oko przyciągnęła okładka... "Tele Tygodnia". Niemożliwe, a jednak. Nagłówek tegoż intrygującego artykułu brzmi: "Elżbieta Zapendowska ostro i krytycznie o polskiej scenie muzycznej". Po pismo sięgnąłem, i cóż, zostałem trochę miniwywiadem z panią Elą zniesmaczony.

Z ogółem wypowiedzi gościa "Tele Tygodnia" się zgadzam. Podobnie jak pani Zapendowska uważam, że polski rynek muzyczny jest słaby i nudny, przez co potrzeba mu orzeźwienia. Ponoć w nowej edycji programu "Must Be the Music" zafascynowały ją jakieś dwa folkowe zespoły. Cieszy mnie to, bo taki "staromodny", swawolny klimat dobrze robi rodzimej muzyce, co pokazał choćby Donatan ze swoimi świetnymi bitami na "Równonocy" (formę większości raperów na tej płycie z kolei przemilczę). Jeśli jednak określenie "folk" ma oznaczać znów coś w rodzaju zespołu Enej, to ja podziękuję.

Chciałbym jednak w szczególności przyczepić się do innych słów pani Elżbiety. Pozwolę sobie na cytat: "Nie muszę jednak słuchać heavy-metalu, czy hiphopu, by wiedzieć, kto jest świetny, a kto kiepski". Wierzę, że tacy znawcy, prawie bezbłędnie oceniający muzyków rzeczywiście istnieją. Pani Zapendowska niestety nie jest taką osobą. Ponoć można nie słuchać "hiphopu", a i tak wiedzieć, kto jest w nim dobry. Patrząc na zachwyty pani Elżbiety nad skazą polskiej sceny rapowej, znanej szerzej jako Najlepszy Przekaz w Mieście, brzmi to dość ironicznie.

Naprawdę szanuję panią Elę Zapendowską. Za wszystkie dobre elementy, które dała polskiej muzyce, za jurorowanie w "Idolu". Pierwsze bodajże dwie edycje polskiej edycji tego programu, były chyba jedynymi, w których jurorzy wypowiadali się na temat uczestników w sposób godny krytyka muzycznego. Potrafili zjechać słabeuszy tak, że zaczynali płakać z bólu, a tych dobrych pochwalić w taki sposób, że zaczynali płakać ze szczęścia. 

Dziś pani Ela Zapendowska zachwyca się NPWM, a obok niej zasiadają w jury "Must Be the Music" osoby, które tam być nie powinny. Adam Sztaba - mainstreamowy polski kompozytor; Kora - robiąca chłam, a nie muzykę. Łozo - którego kojarzę ze dwa dobre występy. Inne show muzyczne w telewizji? W "Bitwie na głosy" mamy takich "krytków muzycznych" jak Mezo, Kamil Bednarek i bracia Golcowie. Nawet Kuba Wojewódzki nie jest w "Mam Talent" już taki jak dawniej. Dobrze, że omijam telewizję szerokim łukiem.

3 komentarze:

Lubię widzieć swoje nogi

Tytuł dzisiejszej notki może wydawać się nad wyraz dziwny i wieloznaczny. "Lubi widzieć swoje nogi? A któż nie?", ktoś mógłby powiedzieć. Haczyk tkwi w tym, iż nie do końca chodzi mi (hehe) o moje rzeczywiste kończyny dolne. Wtajemniczeni na pewno już domyślają się o czym mowa, choćby po zdjęciu załączonym do tego wpisu. Czas jednak na pełne odsłonięcie sedna dzisiejszego minifelietonu - lubię widzieć nogi swojej postaci w grze wideo.

Wciąż nie jest to do końca jasne? Pokrótce więc wytłumaczę. W grach FPS (shootery z kamerą z oczu bohatera), całą przygodę spędzamy tak naprawdę przyglądając się jedynie dłoniom naszej postaci. Reszta ciała czasem bywa nam wręcz kompletnie nieznana! Twórcy lubią niekiedy dorzucić kilka scenek przerywnikowych ukazanych z perspektywy trzecioosobowej albo wrzucić jakieś lustro do gry, ale nie zmienia to faktu, iż większość czasu mamy przed sobą jedynie ręce bohatera.

A czy spoglądacie od czasu do czasu w dół, na podłoże wirtualnej planszy? Jeśli tak, na pewno kojarzycie, że czasem widzimy pod sobą jedynie... no cóż, podłoże wirtualnej planszy. Po którym nasza postać rzekomo stąpa, choć jej nogi dla naszego wzroku nie istnieją. Czy unosimy się w powietrzu? Czy dolna część ciała posiada systemy maskujące? Czy istnienie naszych nóg to tak naprawdę jedynie kłamliwe twierdzenie Iluminatów? Tego nikt nie wie.

Ja spoglądam w dół w przypadku każdego FPS'a, w jakiego dane jest mi grać. Lubię widzieć swoje nogi. A czasem ich tam po prostu nie ma. Ot, ostatni możliwy przykład - "Deus Ex: Human Revolution", o którym już coś tam pisałem. Gra wydana w wakacje roku 2011, twórcy pokusili się o pokazanie nam głównego bohatera na okładce, w kilku cutscenkach i podczas ukrywania się za osłonami. Wtedy widzimy go w całej okazałości. Ale gdy już spojrzeć w dół podczas normalnej rozgrywki - nogi magicznie znikają. Mindfuck.

Jasne, to nie jest rzecz wielka, która skreśla grę. Bo chociażby "Deus Ex" jest produkcją świetną. Problem tkwi w tym, że przy dzisiejszym zaawansowaniu technologicznym i chęci tworzenia wszystkiego nad wyraz realistycznie, brak nóg przypomina ubóstwo wizualne sprzed dekady. Mamy efektowne wybuchy rodem z najlepszych filmów akcji, samochody lśniące w słońcu jak prawdziwe, drzewa kołyszące się niczym w rytm realnego wiatru. Wszystko jest na swoim miejscu. Oprócz nóg.

Na szczęście niektórzy twórcy dzielnie ruszają do boju i nie tylko nogi pokazują w pełnej krasie, ale i zaczynają je wreszcie porządnie wykorzystywać w samym gameplayu. Najlepszy przykład? Spójrzcie na zdjęcie niżej - oto "Mirror's Edge". A konkretniej nogi (i nie tylko) bohaterki tej produkcji - cholernie zwinnej, czarnowłosej Azjatki Faith. Chodziłbym. Biegałbym. Skakałbym. No i... bym :)

0 komentarze:

Tato, gdzie jedziemy?

Jeśli jesteście już od jakiegoś czasu czytelnikami bloga, na pewno wiecie, że uwielbiam promocje książkowe. Pomimo tego, że aktualnie mam cały stos powieści czekających na przeczytanie, często przeglądam sklepy z ebookami oraz księgarnie stacjonarne. Jakieś pół miesiąca temu, trafiłem w jednej z nich na koszyk z książkami za pięć złotych. Nie wierzyłem, że znajdę w nim cokolwiek ciekawego, a jednak wyszedłem ze sklepu z reklamówką z dwoma nowymi nabytkami. Dziś o pierwszym z nich, nietypowej książce "Tato, gdzie jedziemy?".

Jej autorem, a także narratorem, jest Jean-Louis Fournier, francuski pisarz humorysta. To ojciec dwójki niepełnosprawnych (zarówno fizycznie, jak i psychicznie) dzieci - Mathieu i Thomasa. Życie wśród nich jest głównym tematem książki Fourniera. Jeśli jednak spodziewacie się tu jedynie umiłowania dla biednego potomstwa - to nie jest tytuł dla was. Podejście Jeana-Louisa pokazuje w szczególności jedno zdanie z książki. Mówi on do swoich dzieci: "Śmieszyliście mnie często i nie zawsze mimowolnie".

Fournier fenomenalnie rozprawia się ze stereotypem rodzica dziecka niepełnosprawnego, który jest zamknięty na stałe w swoim bólu. Mówi wprost o tym, jak bardzo śmieszyły go pokraczne ruchy synów, jak denerwowały go ich monotonne zachowania, jak podrażniał go widok normalnego potomstwa znajomych. Przyznaje, że najlepiej byłoby, gdyby Mathieu i Thomas się w ogóle nie urodzili - wszystkim żyłoby się lepiej.  Ale Fournier nie tylko obarcza winą synów. Ba, bardziej nawet zarzuca problem na samego siebie, oskarżając się o wydanie na świat takiego potomstwa.

Jean-Louis jest efektowny i efektywny zarazem w swym pisarstwie. Wybrał nietypową metodę tworzenia książki, poprzez przygotowanie bardzo krótkich, prezentujących pojedyncze sytuacje "rozdziałów". Każdy z nich przypomina luźny wiersz, przeniesiony na prozę. Nie ma tu zbytnich ozdobników, ale i bez tego Fournier świetnie uderza swym dziełem do głowy czytelnika. W ciągu godziny, bo tyle mniej więcej zajmuje przeczytanie recenzowanego tworu, czułem się jak po kilkusetstronicowej powieści, którą czyta się jednym tchem.

Pomimo ciężkiego tematu, autor zrobił z "Tato, gdzie jedziemy?" jedną z najbardziej pozytywnych książek jakie miałem okazję czytać. Chociaż nie, może określenie "pozytywnych" nie jest najlepsze... Ale jest w tym  dziele coś takiego, że uśmiechałem się podczas wertowania lektury. Cytując panią Christine Jordis: "Tato, gdzie jedziemy? to książka, po której ludziom robi się lepiej". I jest to czysta, brudna prawda.

Przeczytanie książki Fourniera, to bardzo wyjątkowe doświadczenie, które można zaliczyć w jedną noc. Jakkolwiek dwuznacznie to brzmi. Polecam. Jeśli znajdziecie za pięć złotych, tak jak ja - must-have.

0 komentarze:

Raperzy czytają #10 - Bogu Bogdan

To już dziesiąty odcinek serii "Raperzy czytają"! Tym razem naszym gościem jest szczeciński raper Bogu Bogdan, członek ekipy Pol Hasz. Najbardziej znany dziś ze swojej ostatniej, ubiegłorocznej płyty, "Wdech i Wydech" oraz występu w drugiej edycji popkillerowych Młodych Wilków. Warto jednak pamiętać o jego wcześniejszych solowych dokonaniach - choćby epce "Hajlajf!". Poza tym, w 2009 wypuścił on wspólną płytę z Hyziem pod szyldem "Prawda W Rymach". W bieżącym roku ma pojawić się kolejny krążek PWR oraz mixtape Pol Haszu, nad którym pieczę sprawuje właśnie Bogu.

Co poleca do przeczytania nasz dzisiejszy gość?

Przeczytałem wiele książek. Obecnie moje ulubione to Waldemar Łysiak - "Flet z Mandragory", oraz "Statek"; są to powiązane ze sobą książki, choć nie trzeba czytać jednej, żeby zajrzeć do drugiej i czerpać korzyści. Poza tym Franz Kafka - "Proces". Szkolna lektura, przeze mnie zignorowana w liceum, polecam każdemu. Charles Bukowski - "Kobiety"; choć nie lubię tego, co modne, to ta książka jest zajebista. Ludziom, co nie potrafią się odnaleźć poleciłbym cieniutką lekturę "Kto Zabrał Mój Ser?" Johnsona Spencera; raperom z kolei podręcznik do języka polskiego.

0 komentarze:

Pierwszy miesiąc ze Spotify

Zawsze po przebudzeniu sprawdzam najpierw telefon. Maile, powiadomienia z aplikacji i oczywiście SMSy. Dziś jeden z nich dotyczył ściągnięcia około dwudziestu złotych z mojej karty płatniczej. "Gdzie to hurwa poszło?", pomyślałem. Żadnej aplikacji na AppStore wczoraj nie kupiłem, nigdzie indziej też kasy nie wysyłałem. Po chwili jednak mi się przypomniało - przecież dziś po raz pierwszy automatycznie odnowiła mi się subskrypcja Spotify po darmowym miesiącu testów! Pomyślałem, że to świetny moment na - wreszcie - spisanie moich przemyśleń dotyczących tej jakże ciekawej usługi.

Na sam początek - czym Spotify jest? To szwedzki serwis pozwalający na streamowanie muzyki z odgórnej biblioteki. Innymi tego typu usługami, które możecie kojarzyć, są Deezer i WiMP. Swego czasu testowałem ten pierwszy, lecz nie przypadł mi do gustu. Ot tak, po prostu. Tym samym, nie sądziłem, że moja przygoda ze Spotify potrwa długo. Jak jednak widzicie, myliłem się.

Szwedzka usługa występuje w trzech wariantach. Za darmo otrzymujemy dostęp do wszystkich utworów (tego nie jestem pewien, ale nie znalazłem informacji, jakoby byłoby inaczej), jednak musimy się liczyć z ewentualnymi reklamami i gorszą jakością muzyki. Opcja "Unlimited" kosztuje 9,99 zł/miesiąc i po prostu znosi ograniczenia wersji free. Ja trzymam się z kolei wariantu "Premium". Za 19,99 zł miesięcznie otrzymujemy wszystko to co w "Unlimited", plus możliwość słuchania muzyki na urządzeniach mobilnych i pobierania ich do odsłuchu w trybie offline.

Szczerze mówiąc, najbardziej zależało mi na streamowaniu muzyki na iPhonie. Tę opcję zdecydowanie muszę pochwalić, bo aplikacja potrafi łatwo odtworzyć utwór czasem nawet i bez 3G. Mocny sygnał EDGE w zupełności wystarcza, co rzadko się zdarza przy innych funkcjach sieciowych. Spotify nie zżera również zbyt wiele transferu, to kolejny ważny w tej sytuacji plus. Od czasu, gdy zacząłem używać szwedzkiej usługi, coraz mniej płyt przegrywam z komputera na telefon. Część z nich bowiem znajduje się również w Spotify, a to mi wystarcza.

A jak jest z samą biblioteką muzyczną? Ta jest naprawdę spora. Podobno zawiera już ponad dwadzieścia milionów kawałków. Zdecydowana większość mainstreamowej muzyki jest dostępna, a i dużo mniej popularnych artystów odnajdzie tu swoje miejsce. Dla mnie największym zaskoczeniem było znalezienie "Materiału Producenckiego" Quiza oraz "Materiału Biograficznego" Na Pół Etatu. Łatwo tu też o nowości, choćby nową płytę Strachów na Lachy.

Na komputerze używam Spotify z kolei właściwie tylko i wyłącznie do jednej konkretnej rzeczy - słuchania jazzu. Biblioteka szwedzkiej usługi w tym przypadku mnie zachwyciła i potrafię spędzić kilka godzin z charakterystycznym gatunkiem w tle. Wszystko to zasługa radia tematycznego. Szkoda, że tych jest tak mało, dałoby się stworzyć ich o wiele więcej. Choćby takich na wzór Stereomood. Na szczęście jazz jest.

Komu polecam Spotify? Osobom, które chcą posłuchać za darmo (lub za niewielką opłatą) legalnej muzyki. No i tym, którzy koniecznie chcą mieć scrobblowane wszystko co słuchają na Last.fm. Tak, ta opcja też jest tu dostępna, w przeciwieństwie chociażby do Deezera. Mnie zapewne czeka jeszcze długa przygoda ze Spotify. Przede mną choćby dokładne sprawdzenie dodatkowych aplikacji desktopowowych (są np. newsy ze świata gwiazd, czy... wirtualne randkowanie z osobami o podobnych guście muzycznym) oraz dokładnie przetestowanie słuchania muzyki w trybie offline. Jak na razie płacenia abonamentu nie żałuję i Wam również polecam tę opcję. Wariant "Premium" możecie testować za darmo przez miesiąc.

0 komentarze:

Oh Google, why?

Jakieś dwa dni temu internet obiegła zatrważająca dla wielu informacja - Google wyłączy wkrótce swoją usługę Google Reader*. Dokładniej pierwszego lipca bieżącego roku. Ot, takie przyjemne rozpoczęcie lata. Informatyczny gigant zapewne spodziewał się drobnej wrzawy w sieci, ale ta okazała się jednak o wiele pokaźniejsza. 

W dwa dni zdobyto dziesięć tysięcy podpisów pod petycją o powstrzymanie Google przed zamknięciem Readera. Pojawiły się fanpage'a na Facebooku z hasłami nawołującymi do powstrzymania złego tyrana internetów. Najlepiej wrzawę wśród internautów moim zdaniem ukazuje jednak śmieszna scenka, której opis opublikowany został na jednym z blogów New York Timesa.

Autor tejże notki został zaproszony do znajomych na obiad. Domownicy zapytali już na samym początku gościa: "Wiesz co się stało?". Ten odparł: "Jasne, wybrali papieża z Ameryki Południowej". Jaką otrzymał odpowiedź? "Nie, nie chodzi o to. Google Reader zostanie zamknięty pierwszego lipca!". Już wiecie, co jest naprawdę ważne w kręgach informatyków :)

Sam też nie przyjąłem nowiny o likwidacji Readera z optymizmem, a raczej skłonny jestem bardziej do przyłączenia się do antygooglowej hordy. Mi bowiem usługa ta pozwala w łatwy sposób ogarniać najświeższe posty z moich ulubionych blogów. Wszystko mam w jednym miejscu, nie muszę wchodzić specjalnie na każdą stronę z osobna. Reader miałem podłączony pod aplikację Flipboard na iPadzie, która pokazuje wszystko z googlowej usługi w formie magazynu. Na szczęście jej twórcy mają już wyjście zastępujące współpracę z dotychczasowym liderem w sferze RSS.

Ani mój wylany na ten post żal, ani ogromna petycja czy facebookowe stronki nic jednak nie poradzą. Google podjęło decyzję. Według nich z Readera korzysta zbyt mało osób i lepiej siłę roboczą przenieść na inne sfery działalności informatycznej. Całe szczęście, że to nie jedyna tego typu usługa. Pierwszego lipca oficjalnie pożegnamy inicjatywę Google. Niech spoczywa w pokoju, dobrze nam służyła.

* Dla niekumatych: Google Reader to czytnik RSS'ów, czyli - mówiąc w najbardziej łopatologiczny sposób - swoisty zbiór newsów ze wszystkich subskrybowanych przez nas stron.

0 komentarze:

Film, który zabije Cię śmiechem

"Zabiją Cię śmiechem" - tak dokładniej brzmi jedno z haseł, wykorzystywanych przy promocji filmu "Turyści". Nie ukrywajmy, iż slogany tego typu pojawiały się już wielokrotnie w związku z innymi produkcjami. Nie zawsze miały one jednak rzeczywiste pokrycie z nimi. W przypadku tworu Bena Wheatleya jest na szczęście inaczej. Ten film naprawdę zabija śmiechem. Witajcie w świecie brytyjskich czarnych komedii!

Na "Turystów" trafiłem tak naprawdę przypadkowo. Podczas pobytu w Krakowie postanowiliśmy z Danielem (pozdro!) skoczyć na jakiś luźny film do kina. Na początku myśleliśmy o "Mamie" Guilermo del Toro, ale nie do końca odpowiadała nam odległość do któregokolwiek z kin, wyświetlających ten horror. Znaleźliśmy jednak informację, że jedno z krakowskich kin studyjnych w okolicach centrum puszcza "Turystów" właśnie. Obejrzeliśmy trailer. Od razu wiedzieliśmy, że to dla nas must-watch.


Fabuła? Cóż, całość kręci się wokół około trzydziestoletniej Tiny (Alice Lowe), która od jakiegoś czasu spotyka się z Chrisem (Steve Oram). Oboje postanawiają wybrać się na wakacje z przyczepą kempingową. Zapowiada się miło i sympatycznie - są czułe słówka, dobry seks, a kobieta coś tam potrafi ugotować. Po jakimś czasie jednak okazuje się, że naszego lowelasa dość mocno potrafią wkurzyć niektórzy ludzie. Czasem tak mu zawadzają, że postanawia ich... uciszyć.

Zostajemy wrzuceni w schizowatą, przerysowaną, morderczą i zabawną zarazem historię. To jednak nie film z radosną rzezią i hektolitrami krwi. "Turyści" to raczej klimatyczna (świetnie dobrane miejscówki, czuć UK na pierwszy rzut oka), trochę melancholijna przygoda, którą polano polewą z czarnego humoru w ilości dobranej idealnie. Na niektóre momenty patrzy się jak na klasyczną tego typu komedię, innym razem z nietypową dozą dramatyzmu. 

Nie jest to bowiem przygoda klasycznego, morderczego szaleńca. Chris to nie ktoś na wzór chociażby  samotnego bohatera "God Bless America", który wkurwił się tak, że postanowił wybić każdego, kto stanął mu na drodze. Rudobrody Brytol zabija bowiem jedynie wtedy, kiedy coś go rzeczywiście wkurzy. Nieważne w jakim stopniu. Z ludźmi dobrymi dla niego potrafi się on jednak całkiem nieźle zakumplować. Inaczej ma się sprawa z... A zresztą, o tym przekonajcie się lepiej już sami.

Jeśli chodzi o klasyczne kryteria oceny filmu, mało co wznosi się tutaj ponad standardy. Wyjątkowe pochwały należą się co najwyżej dla aktorów odpowiedzialnych za rolę Tiny i Chrisa. Dokładnie oddają to, czego od nich oczekujemy. No i plus za zdjęcia. Tak jak już wspomniałem, brytyjski klimat wylewa się tutaj strumieniami.

Czy to film genialny? Nie. Czy to najbardziej porąbany film, jaki widziałem? Nie. Czy to najlepsza czarna komedia, jaką widziałem? Również nie. Ale "Turyści" i tak powinni się u was znaleźć na liście "must-watch". Bo to produkcja bardzo dobra i nietypowa. Czarny humor w wydaniu, o jaki czasem ciężko. Bo to nie jest tylko komedia. Polecam.

0 komentarze:

5 zasad facebookowego idioty

Źródło: Flickr.com
"Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów" - tak rzekł kiedyś Stanisław Lem. Jest to chyba jeden z najbardziej odpowiednich cytatów dotyczących użytkowników sieci. Tylko tutaj idioci mogą łączyć się w grupki, pocieszać się nawzajem i odpierać argumenty inteligentniejszych ludzi. Internetowych głupców spotkamy wszędzie: na forach, Wykopie, w komentarzach zarówno wielkich, jak i mniejszych portali. Jednym słowem - wszędzie.

Największe skupisko tych dziwnych stworzeń większość z nas ma jednak tuż przed sobą. Możliwe, że słynny portal widnieje w jednej z waszych zakładek. Może nawet trafiliście tu właśnie za pośrednictwem biało-niebieskiego giganta. Mowa oczywiście o Facebooku, będącym zarówno bardzo pomocnym miejscem w sieci, jednym z najbardziej nietypowych uzależnień współczesnych czasów oraz, a jakżeby inaczej, największym skupiskiem debili. 

W dzisiejszym wpisie na blogu zaprezentuję wam pięć wyjątkowo dobitnych idiotyzmów popełnianych przez duża część społeczności Facebooka. Najlepiej takie "badania" przeprowadzić próbując wcielić się we wroga, zacząć myśleć tak jak on. Dlatego przed wami lista podstawowych kroków do dołączenia do grona sieciowych idiotów!

Zasada 1 - Daj się ponieść konkursom!

Któż z nas nie chciałby wygrać najnowszego iPhone'a? Dzięki naszemu wspaniałemu Facebookowi marzenia mogą stać się rzeczywistością! Jacyś idioci chcą rozdać tysiące telefonów od Apple! Wystarczy przecież tylko udostępnić jeden obrazek i dołączyć do wydarzenia. A do tego zawalczmy jeszcze w konkursie o facebookową bluzę i czapkę. O, a tutaj dają PlayStation 4 do przedpremierowych testów! Wybornie!

Cholera, a jeśli oni jednak oszukują i nic nie dostanę... Nie no, nie może być! Spróbować warto, ale na wszelki wypadek dopiszę w udostępnieniu: "To i tak fake, hehehe". Wyjdę z tego w razie czego bez skazy na honorze!

Zasada 2 - Komentuj pogodę!

Może inni śpią? Może są w innym kraju i chcą się dowiedzieć, co u nas? Może po prostu nie mają okien , bo mieszkają w podziemnym baraku, przygotowując się do trzeciej wojny światowej? Nie ważne! Faktem jest, iż za oknem pada śnieg/wyszło słońce/spadają z nieba samochody. A o tym na Facebooku trzeba napisać!

Nie ważne jest, co nam da wymarzona przez nas pogoda. Liczy się nasza radość! Piszmy więc lakonicznie, tak, by tylko ogłosić nieoświeconemu światu wspaniałą nowinę! "ŚNIEG!!!!11111oneoneone11! <3333".
Źródło: Flickr.com
Zasada 3 - Pomagaj chorym dzieciom i zwierzętom!

Co to za straszne stworzenie na tym zdjęciu? Czyżby to było dziecko z wodogłowiem? To takie smutne i okropne zarazem... Ale chwila! Tutaj napisali, że za jednego lajka ten stworek dostanie dolara, za komentarz trzy zielone, a za udostępnienie aż pięć! Szybko, udostępnię to dziesięć razy, dzięki mnie przetrwają biedni ludzie trzeciego świata!

A tutaj jakaś psinka cała we krwi... Jak ludzie mogą takie coś robić biednym zwierzątkom? Udostępnię, tu mówią, że Rex dostanie dzięki temu worek psiej karmy!

O, ktoś skomentował moje poprzednie udostępnienie! "To oszustwo, to dziecko-kosmita nic nie dostanie za Twoje szerowanie". Co?! Ty nieczuły kłamczuchu!

Zasada 4 - Klikaj we wszystkie aplikacje i linki!

"STRASZNE! WYCISKANIE WIELKIEGO SYFA!", "DAŁA DUPY NA DYSKOTECE! ZOBACZ CO ZROBIŁ JEJ CHŁOPAK!", "NIEWIARYGODNE! UMARŁA, A JEDNAK ŻYJE!".

Tyle ciekawostek, które wybrać?! Kliknę wszystko od razu! Karzą mi coś lajkować i udostępniać, żeby to zobaczyć? Nie ma problemu, przecież ja to muszę koniecznie obejrzeć! 

(po 5 minutach)

Nadal się nic nie pojawiło, o co chodzi? Miał być filmik z wyciskaniem wielkiego syfa, a tu cały czas mi widnieje jedynie zdjęcie nagiego murzyna z napisem: "Odkrył sekret powiększonego penisa. Branża porno go nienawidzi!". Nie mogli przecież mnie znowu oszukać....

Chociaż kumpel napisał, ciekawe o co chodzi. Na mojej tablicy pojawiają się udostępnione przeze mnie rosyjskie strony porno? Nie może być!
Źródło: Flickr.com
Zasada 5 - Zapraszaj wszystkich do gierek!

To już dziesiąty raz w miesiącu, gdy brakuje paszy dla moich koni w "Farmville"! Trzeba będzie znowu powysyłać ludziom zaproszenia, może ktoś tym razem je przyjmie. I jeszcze w "Songpopie" trzeba się przypomnieć tym dwudziestu osobom, które nie odpowiedziały na wyzwanie od trzech tygodni. Mają ze mną grać, czy tego chcą, czy nie!

Ej, ale czemu liczba znajomych zmniejszyła mi się o jeden? Roman mnie wywalił? Przecież dopiero wysłałem mu zaproszenie do nowej gry o wampirach! Myślałem, że będzie chciał dostać te bonusowe pięć litrów krwi na dobry początek...

Misja zakończona!

Jeśli spełniliście choćby jeden z wymienionych wyżej punktów, możecie się chociaż częściowo uznawać za facebookowych idiotów. Czyż to nie cudowne uczucie?

P.S. Mam jeszcze pod ręką dwa dodatkowe idiotyzmy popełniane często przez naszych szkodników, ale o tym prawdopodobnie w osobnych postach w najbliższym czasie :)
Źródło: Flickr.com

1 komentarze:

Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? - mój pierwszy audiobook


Bardziej pamiętliwi czytelnicy na pewno kojarzą post o zbliżającym się wówczas audiobooku na podstawie komiksów z serii "The Walking Dead". Projekt ten ujrzał już światło dzienne i mam go zamiar zakupić oraz ocenić w najbliższym czasie. Przed tym jednak, postanowiłem zrobić sobie pierwsze poważne podejście do tematu audiobooków. Na swój cel wybrałem "Blade Runner: Czy androidy marzą o elektrycznych owcach" Philipa K. Dicka, o którym napomknąłem już we wspomnianym poście. Jak przeżyłem ten eksperyment?

Zacznijmy od spraw związanych stricte z samą książką, a nie jej wykonaniem audio. Konkretniej - od fabuły. Ta skupia się w szczególności na historii Ricka Deckarda, agenta zajmującego się likwidacją zbiegłych z Marsa androidów, zwanych również andkami. Gdy główny egzekutor cyborgów w jego okolicy zostaje ranny, to właśnie nasz bohater otrzymuje bardzo ważne zadanie zlikwidowania sześciu cyborgów najnowszej generacji Nexus 6. Poza tym, część rozdziałów dotyczy wyłącznie drugiej ważnej postaci - J.R. Isidore'a, specjala, czyli osobę nie do końca sprawną psychicznie, będąca pod wpływem pewnego rodzaju choroby promieniotwórczej. Nazywany jest przez to często "kurzym móżdżkiem". Miło, nieprawdaż?

Akcja powieści umiejscowiona została w roku 2021*, w świecie post-nuklearnym, gdy drastycznie zmniejszyła się ilość ludzi oraz innych stworzeń. To dobry moment do wytłumaczenia drugiej części tytułu książki. Swoistym współczynnikiem bogactwa mieszkańców w opisywanym czasie jest posiadanie zwierzęcia. Nie każdego na to stać, przez co pojawia się biznes stworzeń elektrycznych, które mają zastępować oryginały. Sam Rick Deckard, jak dowiadujemy się na początku książki, posiadał prawdziwą owcę, jednak po jej śmierci zmuszony był do kupna wersji sztucznej.

Tytuł powieści wskazuje również wprost, iż nie jest to jedynie zwyczajne science-fiction z popierdółkowatą fabułą. Ta bowiem, to jedynie przykrywka dla prowadzenia długich przemyśleń filozoficznych. Czy to związanych stricte ze światem przedstawionym (dyskusja o istnieniu empatii, uczuciowości u androidów), czy też tych, mających powiązania również ze współczesnością (kwestie religijne, tutaj ukazane pod postacią merceryzmu). Poza tym, to także ciekawa wizja świata przyszłości, z takimi gadżetami jak swoisty regulator humoru czy klasyczne, latające samochody.

Jak już zapewne się domyślacie, samą treścią książki jestem wręcz zachwycony. To poważne, dojrzałe science-fiction. Jak jest jednak z jej wersją audio? Cóż... rewelacyjnie! Przed posłuchaniem nie sądziłem, że uda mi się w to wkręcić, a jednak z pasją czekałem na każdy kolejny rozdział. 

Niewtajemniczonym trzeba już na samym początku powiedzieć, iż nie jest to audiobook prowadzony jedynie przez lektora. Tutaj mamy całą aktorską obsadę! I to zresztą nie byle jaką, bo chyba nie posiada ona ani jednego słabego punktu. Poczynając od genialnego narratora w postaci Roberta Więckiewicza, przez twardego Andrzeja Chyrę jako Ricka Deckarda i jąkającego się Isidore'a, granego przez Łukasza Simlata, po Magdalenę Popławską wraz z jej Rachael Rosen.

No i ta muzyka. Do nagrania kilku podkładów postanowiono bowiem zatrudnić Wojtka Mazolewskiego i jego Pink Freud. Dzięki temu, w tle, wśród gąszczu dialogów i kwestii narratorskich, co jakiś czas gra nam cudowny, "kosmiczny" jazz, rodem z gwiezdnowojennej Kantyny. Są też i dźwięki w wersjach 3D, czyli różne stąpania butami, szmery, czy wystrzały z pistoletów. Zarekomenduję to przez przykład z życia wzięty - raz odwróciłem się na ulicy, bo myślałem, że w moim kierunku jedzie tir. Okazało się to jednak jedynie odgłosem ze słuchawek, z "Blade Runnera" właśnie.

Jedyne co mogę powiedzieć, to byście, podobnie jak ja, zaczęli swoją przygodę z audiobookami właśnie od dźwiękowej adaptacji powieści Dicka. Jeśli udało mi się was namówić, nie zapomnijcie kupić także porządnych słuchawek. To bowiem do takiego słuchania produkcja ta została przystosowana. Ale gdybyście nadal nie byli chętni do sprawdzenia audiobooka, a mimo tego macie ochotę poczytać "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach" - ruszajcie śmiało. Nie zawiedziecie się ani na wersji klasycznej, ani na słuchowiskowej. Bardzo, bardzo polecam.

* Jako ciekawostkę wspomnę, iż w pierwotnym wydaniu był to rok 1992, jednak później data ta została zmieniona.

0 komentarze:

Krótko i na temat - trzecia płyta She & Him nadchodzi

Wiem, że ostatnio "Krótko i na temat" to jedynie pojedyncze piosenki, ale takiej informacji nie mogłem sobie odpuścić. Tymbardziej, że o omawianym zespole pisałem już dwa razy (KLIK, KLIK). She & Him, bo to o nich mowa, wypuszczają siódmego maja nową płytę. Jaram się cholernie, bowiem to jeden z najlepszych bandów na letnie i wiosenne dni.

Zooey i M. Ward wypuścili przy okazji pierwszego singla. Wiecie co z tym zrobić.

0 komentarze:

Raperzy czytają #9 - Junes

Rapowe podziemie, podobnie jak mainstream, ma swoich pierwszorzędnych reprezentantów. Jest choćby Smarki Smark, Zkibwoy, Laik, Wankej, czy wreszcie gość dziewiątego odcinka "Raperzy czytają" - Junes.

Jak dotąd pojawiło sie od niego całkiem dużo materiału, począwszy od solowych EP ("Dosłownie", "Zaległości") i SP ("Jeden Junes"), przez luźne tracki, aż po wspólne dokonania z innymi artystami. W tym ostatnim przypadku mowa o takich projektach jak Bezsenni (z Soulpetem) oraz Radio Wolna Warszawa (z Jeżozwierzem i skillZem). Nie można też zapomnieć o kultowym już Rap Addix, który po paru latach nieobecności Junesa w rapgrze, powraca do naszych głośników. EP i LP spod znaku RA, w składzie Junes, Soulpete, Laik, Jeżozwierz i Kidd, jeszcze w tym roku. Podobnie jak nowy materiał solowy od naszego dzisiejszego gościa!

A co Junes ma do powiedzenia w kwestii literatury?

Jeżeli miałbym wybrać jednego autora i jedną książkę, którą miałbym polecić komuś, to od zawsze na zawsze byłaby to powieść Michela Houellebecqa – „Cząstki elementarne”. Samego pisarza polecił mi znajomy raper Pjus, który jest niesamowicie oczytanym typem z bardzo dobrym gustem literackim. Podczas jednej z naszych niekończących się rozmów na różne tematy, powiedział mi, że istnieje taki pisarz, którego proza jest bardzo zbliżona do mojego mizantropicznego rapu oraz specyficznego podejścia do życia. Długo nie zwlekałem po usłyszeniu tego i w zasadzie od ręki zaopatrzyłem się w dwie książki tego Pana oraz poczytałem sobie trochę o nim samym (wniosek: informatycy mają coś nie halo z głową, pozdrawiam Michel), czego efektem było to, że od pierwszego przeczytanego zdania pokochałem jego twórczość.

„Cząstki elementarne” są niesamowitym studium ludzkiej samotności we współczesnym, przegniłym świecie, w którym nie ma miejsca na szczęście i uczucia. Książka jest historią o dwóch przyrodnich braciach wiodących zupełnie różne życie, ale będących w ten sam sposób nieszczęśliwymi wytworami współczesności. Każde zdanie tej powieści wyrywa serce czytelnikowi, a po skończeniu lektury zostawia w emocjonalnej rozsypce. Dość długo odreagowywałem tę lekturę, ale było warto, jeżeli więc lubicie książki, które odciskają mocne piętno na Waszych poglądach i stosunku do świata, to zdecydowanie polecam zarówno „Cząstki elementarne”, jak i resztę dokonań Houellebecqa.

0 komentarze: