Miły, młody człowiek - czyli rap bardzo alternatywny


Przez większość mojego dotychczasowego życia słowo "Nivea" kojarzyło mi się jedynie z kultowym kremem, używanym tak naprawdę do wszystkiego. Gdy byłem małym brzdącem, mama wsmarowywała mi go w twarz podczas zimy, choć ja wzbraniałem się przed tym wszelkimi siłami. Potem używałem go już sam, z własnej woli - choćby po moim pierwszym w życiu goleniu. Kilka lat temu w moim życiu pojawiła się jednak jeszcze jedna "Nivea" - tym razem nie przez "v", a "w".

Wojciech Bąkowski i Dawid Szczęsny - oto duet, który swego czasu w światku polskiej muzyki alternatywnej wywołał spory szum. Wszystko związane z tym zespołem można było zasadniczo określić jednym słowem: nietypowe. Od nazwy, przez teksty i sposób ich podania, na muzyce kończąc. Wojtek pisał i "śpiewał", Dawid produkował podkłady.

Nazwałem twórczość Niwei w tytule wpisu "rapem bardzo alternatywnym". I choć wiele osób wytknęłoby pewnie, że to z hip hopem nie ma zupełnie nic wspólnego, tak moim zdaniem, jakiś związek tu na pewno istnieje. No bo jak nazwać inaczej wyrzucanie z siebie słów przez Bąkowskiego, które w dużej mierze jest zwyczajnie lekko melodycznym mówieniem? Melorecytacja? Poezja śpiewana? Spoken word? A może właśnie "rap bardzo alternatywny" - post-rap?

Odpuśćmy sobie jednak to głębsze wnikanie w gatunkowe zagwozdki. Zajmijmy się tym, co jest w tym przypadku najważniejsze, czyli zwyczajnie słuchaniem muzyki. W roku 2010 wydany został pierwszy album duetu Niwea, zatytułowany po prostu "01". Dziesięć kawałków - nie za długich, a jednocześnie nie za krótkich. Dla mnie opcja idealna. A wśród tego zestawu prawdopodobnie największy hit zespołu - "Miły, młody człowiek".



Przyznam szczerze, że gdy pierwszy raz usłyszałem ten kawałek, byłem niesamowicie zaskoczony. To nawet i dziś brzmi bardzo nietypowo i oryginalnie. Początkowo nie wiedziałem, co o tym konkretnie sądzić. Czy bliżej temu do pseudosztuki czy sztuki prawdziwej? Szybko jednak złapałem rytm i urzekła mnie prostota tego kawałka. 

Przez pewien czas krążek "01" był jednym z najchętniej odpalanych przeze mnie albumów muzycznych. Szybko okazało się bowiem, że Niwea nie są artystami jednego hitu. "01" zawierało tak świetnie brzmiące kawałki, jak "Łaskoczące rzeczy" czy uwielbiany przeze mnie "Generał Hermaszewski". Cała płyta była wręcz idealnym połączeniem tych prostych, ale jakże wżynających się w mózg tekstów, z równie nieskomplikowanymi, ale i jednocześnie równie genialnymi podkładami. 

Nie ma co zaprzeczać, że jest to muzyka w jakiś sposób "hipsterska". Alternatywa uderza od duetu Bączyński-Szczęsny z pełną siłą, będąc w totalnej opozycji do mainstreamowych dźwięków. Takiego czegoś nie puszcza się w radiu, takiego czegoś nie gra się na imprezach. To muzyka, której słuchasz samotnie w ciemności albo spotykasz się z równie alternatywnymi co Ty znajomymi, bierzecie mnóstwo narkotyków, popijacie je alkoholem, a potem wszyscy siedzicie z wielkimi oczami wpatrzonymi z lękiem w przestrzeń i wsłuchujecie się w sztukę od zespołu Niwea.

Z drugim albumem duetu, zatytułowanym - cóż za zaskoczenie - "02", nie było już mi jednak tak po drodze. Jeśli dobrze pamiętam, w okolicach premiery był on bardzo trudno dostępny i nikt z nas, kaliskich fanów zespołu, nie miał do niego dojścia. Daliśmy więc za wygraną, ruszyliśmy w inne rejony muzyki i tylko od czasu do czasu przypominaliśmy sobie przy kieliszku o "Miłym, młodym człowieku" i recytowaliśmy całość od początku do końca.

Ostatnio jednak znów mi się zespół Niwea przypomniał. Jakoś tak zupełnie przypadkiem w głowie zagrały mi kultowe dla mnie rytmy. I postanowiłem - napiszę o nich na blogu. Zawsze wydawało mi się, że duet ten zna mnóstwo ludzi w Polsce, bo przecież wśród moich znajomych "Miły, młody człowiek" był trackiem rozsławionym po wsze czasy. A tu, w ramach szybkiego researchu, okazuje się, że "ten kawałek, którego nazwę wymieniłem już tu milion razy" ma raptem około stu pięćdziesięciu tysięcy wyświetleń. To zdecydowanie zbyt mało.

Zróbcie więc coś z tym, moi Drodzy Czytelnicy. Oczywiście - wiem, że nie każdemu z Was Niwea przypadnie do gustu. Ale jestem pewien, iż znajdzie się wśród tego tłumu Czytelników ktoś, kto tę totalnie alternatywną muzykę doceni równie mocno, co ja. Więc odpalajcie, słuchajcie, bierzcie z tego wszyscy.

No.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Interstellar

Jeśli uznamy "końcówkę roku" za okres od początku listopada do końca grudnia, to stwierdzić można jedno - nie ma w tej końcówce roku ważniejszej premiery filmowej od "Interstellar". Reżyser? Jeden z mistrzów współczesnego kina mainstreamowego - Christopher Nolan. Główny aktor? Matthew McConaughey, któremu rola w "Dallas Buyers Club" przyniosła nie tylko Oscara i Złoty Glob, ale również przeogromną rozpoznawalność i uwielbienie widowni. Do tego dorzućmy jeszcze człowieka, współpracującego z Nolanem już od paru lat - świetnego kompozytora filmowego, Hansa Zimmera. Czy ktoś jeszcze wątpi w istotność "Interstellar"?


O czym jednak ten film w ogóle opowiada? O zbliżającym się końcu ludzkości. Już w trailerze mówi się Widzowi, że w koncepcji Nolana nie zabrakło Ziemianom nowej technologii - zabrakło natomiast jedzenia. Kolejne rośliny umierają przez niszczycielski pył, ludzie utrzymują się przy życiu, jedząc praktycznie wyłącznie kukurydzę. Jest tylko jeden sposób, by nasz gatunek przetrwał - należy osiedlić się na innej planecie. By odnaleźć krainę zdatną do zasiedlenia, wysłana zostaje grupka czterech badaczy. Na jej czele stoi Cooper, czyli sam McConaughey.

Trochę podobnie jak w przypadku "Incepcji", Nolan balansuje tu pomiędzy efektownym kinem mainstreamowym, a nawiązaniami do tworów bardziej ambitnych. To nie "Gwiezdne wojny" ani "Strażnicy Galaktyki". Równie ważne co sama wyprawa i przetrwanie ludzkości, jest tu ukazanie natury człowieka. Cooper, opuszczając Ziemię, zostawia na planecie swoje dzieci. I właśnie związek między nim a córką w dużej mierze napędza fabułę "Insterstellar". Choć to nie jedyny pokaz człowieczeństwa, z jakim przyjdzie nam się spotkać podczas prawie trzygodzinnego seansu.

Bracia Nolan (bo Christopher tworzył scenariusz do filmu wraz z bratem, Jonathanem) to strasznie kreatywni faceci - i to w "Interstellar" widać. Bawią się z Widzem, nie pozwalają mu na nudę. Nawet, gdy jakiś element fabuły wydaje się przewidywalny, oni zawsze dorzucą tam coś takiego, co mimo wszystko potrafi zaskoczyć. Choć to wspomniane blisko trzy godziny, czas ten odczuwa się bardzo nietypowo. Ja po wyjściu z kina miałem wrażenie, jakbym obejrzał właśnie cały sezon jakiegoś cholernie dobrego mini-serialu na raz, zupełnie nie czując przy tym znużenia.

Rozpisywać się o aktorstwie przesadnie nie ma sensu. Oczywistym jest, że Nolan nie mógł dobrać sobie kogokolwiek złego do swojego filmu i rzeczywiście wszyscy tu świetnie spełniają swoje role. Na pierwszy ogień oczywiście wysuwa się McConaughey, któremu znów należą się pokłony i wydaje mi się, że może on ponownie dostać nominację do Oscarów. Ale inni też grają bardzo dobrze - jest przecież choćby Anne Hathaway ("Les Misarbles"), jest i Jessica Chastain ("Wróg numer jeden"). Wielu reżyserów mogłoby pozazdrościć Nolanowi takiej ekipy aktorskiej.

Co do muzyki, będę miał tu podejście nietypowe. Zimmer ponownie zarzuca na nas sieć świetnych dźwięków - to trzeba przyznać. Mimo wszystko, on jakoś już nie potrafi zaskoczyć. W "Interstellar" prezentuje się bardziej jako uznany rzemieślnik niż wielki artysta. O wiele bardziej interesujące jest dla mnie wykorzystanie ciszy. Nolan w kilku miejscach zrobił to naprawdę fenomenalnie, przywołując ma myśl podobny ruch Kubricka w "Odysei kosmicznej". Aż chciałoby się, by reżyser pokusił się o więcej takich zagrywek, bo mimo wszystko dość nieliczna ilość tej gry z ciszą, zostawia jednak poczucie niedostatku.

"Interstellar" ogląda się fenomenalnie. Naprawdę - podczas niektórych momentów łapałem się na tym, że siedziałem wyprostowany w kinowym fotelu z rozdziawionymi ustami, gapiąc się psychodelicznie na ekran. Miałem ochotę w kilu miejscach wykrzyknąć: "GENIUSZ! 10/10!". Bo rzeczywiście - podczas seansu ten film wydaje się może i nie idealny, ale na pewno świetny. Dopiero po wyjściu z kina zaczynasz coraz bardziej rozmyślać: "tu coś nie pasuje, to mogło być zrobione inaczej". Ale mimo wszystko - to następuje dopiero po napisach końcowych. Wcześniej natomiast, przez te prawie trzy godziny, Nolan nie daje Ci czasu na myślenie. Mówi po prostu: "patrz i podziwiaj". To działa.

I dlatego "Interstellar" ewidentnie trzeba nazwać must-watchem. To po prostu trzeba zobaczyć.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

7 powodów, dla których trailer siódmych Gwiezdnych wojen jest przekosmiczny


Wracam dziś do mieszkania, odpalam internety i pierwsze co widzę, to kilkadziesiąt osób udostępniających pierwszy trailer nowych "Gwiezdnych wojen". Drżącymi rękami udaje mi się najechać na niego kursorem i odpalić. Ekscytacja sięga niebotycznego poziomu, z ust cieknie mi ślina, przez głowę przelatują kolejne zdania pełne zachwytu. Mówiąc krótko: JARAM SIĘ!


Oczywiście dokładnie w tej samej minucie, w której pojawił się trailer, zaczęła się internetowa bitwa gwiezdnowojennych fundamentalistów, chcących zgnoić każdy element nowej części swej ulubionej sagi z tymi, którym zwiastun się zwyczajnie spodobał. Ja nie dołączam do tej wymiany wirtualnych uderzeń pięści i wzajemnego wyzywania się od najgorszych. Zamiast tego postanowiłem puścić swoisty list otwarty do wszystkich stron konfliktu.

Oto siedem powodów, dla których - moim zdaniem - zwiastun "Star Wars" jest przekosmiczny. 

Muzyka

I nie chodzi mi tu o główny motyw, znany wszystkim fanom "Gwiezdnych wojen". Jeszcze przed nim grzmią bowiem z głośników tak fantastyczne dźwięki, że wmurowały mnie one w fotel (a może raczej w karbonit?). Te smyczkowe kompozycje udowadniają, że John Williams - pomimo sędziwego wieku - dalej potrafi tworzyć świetną muzykę. 

Zdjęcia

Z jednej strony ujęcia bardzo różnorodne, z drugiej mające jednak w sobie coś wspólnego, łączącego je w spójną całość. Inne niż te, które dostawaliśmy w poprzednich częściach. Mam delikatne wrażenie, że twórcy są zainspirowani "Odyseją kosmiczną" Kubricka, choć to tylko takie moje luźne skojarzenie, wynikające szczególnie ze pierwszej sceny zwiastuna.

Klimat

Sprawa zdjęć wpływa tu automatycznie na klimat całości. Ponownie - zupełnie inny niż w którychkolwiek "Star Warsach". Nowe "Gwiezdne Wojny" zapowiadają się na zdecydowanie poważniejsze i mroczniejsze od poprzednich. A przecież Disney miał z tego zrobić bajeczkę dla dzieci, no nie?

Nowy miecz świetlny

Że te laserki po bokach są niepraktyczne? Że koleś na ekranie utnie sobie sam rękę prędzej czy później? I don't give a fuck! Ważne jest to, że nowy miecz świetlny wygląda HIPER-SUPER-MEGA-KOZACKO! Przypomina jakiś płonący krzyż z rajdów Ku-Klux-Klanu i do Sitha pasuje idealnie. Jaram się nim bardziej niż podwójnym ostrzem Dartha Maula.


R2D2 w wersji Pokeball

Kręcący się robot-kulka jest chyba najdziwniejszą rzeczą w tym zwiastunie. Nie wiem, o co chodzi, bo to niby wygląda na coś w rodzaju nowego Jar Jar Binksa, a jednocześnie scena z jego udziałem dzieje się w rytmie bardzo dramatycznej muzyki. Strasznie ciekawi mnie, co z tego ostatecznie wyjdzie.

Sokół Milennium

Jak dobrze Cię widzieć z powrotem, Staruszku! Rozwój technologii naprawdę Ci przysłużył, bo śmigasz po nieboskłonie zgrabniej niż kiedykolwiek wcześniej! Ostatni raz miałem taką zajawkę na widok pojazdu ze "Star Wars" w sierpniu, kiedy to miałem okazję na żywo zobaczyć wielki imperialny niszczyciel stworzony z klocków Lego.

Bohaterka na lewitującym pojeździe

Jest ładna, czyli spełnia podstawowe kryterium fajności bohaterki "Star Wars". Nie widać jej tu co prawda zbyt dużo, ale z twarzy wydaje mi się trochę podobna do Natalie Portman w roli Padme. Jeśli się nie mylę, niewiasta z nowych SW zwie się Daisy Ridley - można więc sobie pogooglować trochę na jej temat.

0 komentarze:

Kochaj mnie, nienawidź mnie

Emocje. Chyba dość często piszę o nich na blogu i w ogóle używam tego słowa. Nie bez powodu, bo przecież emocje to podstawa życia każdego człowieka. Nawet ludzie o kamiennej twarzy coś w głębi duszy czują, choć niekoniecznie to okazują. Dziś jednak będzie o emocjach na trochę innych zasadach niż zwykle. Nie będę bowiem pisał o tych, które sam odczuwam, a które odczuwane są w związku z moją osobą.

Wiele osób zarzeka się, że przez całe swe życie nie było kochanymi. Mnie wśród nich na pewno nie ma. Wielokrotnie czułem się kochany, lubiany, potrzebny komuś. Lubię się otaczać tymi ludźmi, którzy rzeczywiście żywią do mnie te najbardziej pozytywne odczucia. Wiem, że mogą sobie pozwolić na więcej z nimi niż z innymi osobami, że mam możliwość gadania o czymkolwiek chcę - oni i tak mnie wysłuchają.

Czy byłem kiedyś przez kogoś znienawidzony? Nie wiem. Nielubiany? Chyba prędzej. Chociaż nigdy nie zwracałem zbytnio uwagi na osobników nieprzepadających za mną, czułem w głębi duszy wobec nich wdzięczność. Wiedziałem bowiem, że wywołuję u kogoś emocje. Musiał mnie ten ktoś za coś znienawidzić, znielubić. I tym wywoływał u mnie uśmiech na twarzy. Czerpałem satysfakcję z jego wkurzenia - czułem się mentalnym sadystą. I to mnie kręciło.

Często miewam wrażenie, że jestem osobą, która szybko wywołuje JAKIEŚ wrażenia u nowo poznanych ludzi. Wydaje mi się, iż sporo osób zwraca od razu na mnie uwagę i wyrabia sobie o mnie jakąś opinię. Część ludzi szybko uśmiecha się do mnie po nawiązaniu znajomości, część natomiast ma na twarzy minę w rodzaju "co za dziwak". Obydwa te podejścia mnie satysfakcjonują.

Coraz rzadziej zauważam, by ktoś miał do mnie podejście neutralne. Nie - nie sądzę, że takich osób nie ma. Zwyczajnie mam ich gdzieś, nie zauważam ich. Jeśli ktoś na pytanie: "co sądzisz o tym całym Mikołaju?" odpowiedziałby "no, jest sobie - i tyle", to moja riposta jest krótka - dla mnie nie istniejesz. Bardzo szybko zapominam o ludziach, którzy mają do mnie neutralny stosunek. Nie są mi oni potrzebni. Wolę tych, którzy mnie nienawidzą.

Kocham wywoływać u ludzi emocje. Kocham tych, którzy kochają mnie, ale kocham również i tych, którzy mnie nienawidzą. Czy czuję się czasem pępkiem wszechświata? Może nie aż tak, ale trochę w tym tego typu myślenia jest. Megalomania? Całkiem możliwe. Ale uwielbiam to i czerpię z tego satysfakcję większą niż z ogromu rzeczy, które rzekomo powinny być dla mnie ważniejsze.

Kochaj mnie, nienawidź mnie - ale nigdy nie pozostawaj obojętnym.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Unsplash.com

4 komentarze:

Knajping: Glonojad

Choć miałem teraz zrobić małą przerwę od recenzowania wegetariańskich knajp i sprawdzenie jakiejś knajpy bardziej obfitującej w mięso, plan mój się nie udał. Oto bowiem postanowiłem z ciekawości raz w tygodniu robić sobie dzień, w którym nie będę w ogóle tykał się mięcha. Zacząłem więc szperać w sieci w poszukiwaniu kolejnych wegetariańskich restauracji w Krakowie.

Po "w sumie spoko" Green Wayu i fantastycznej Novej Krovie, która przewróciła do góry nogami moje poglądy o burgerach, przyszedł czas na Glonojada. W całkiem sporej mierze to właśnie nazwa tej knajpki namówiła mnie do zawitania do niej. "Glonojad" brzmi bowiem zabawnie, optymistycznie, pozytywnie. Poza tym, znajduje się ona niedaleko Rynku Głównego, a dokładniej na Placu Matejki, co było mi mocno na rękę.


Przekroczyłem więc glonojadowy próg dwukrotnie, za każdym razem we wtorek. W obu przypadkach były to okolice godziny czternastej, a więc pora mocno lunchowa. Za pierwszym razem przed Glonojadem były jeszcze wystawione letnie stoliki. Choć dzień - delikatnie mówiąc - nie należał do najcieplejszych, wszystkie one były zajęte. Jak się szybko okazało - nie bez powodu.

Glonojad okazuje się być bowiem miejscem odwiedzanym przez naprawdę sporą ilość ludzi. Część z nich zdaje się być bywalcami stałymi, część natomiast trafiła tu przypadkowo, podobnie jak ja - z ciekawości. Trzeba więc liczyć się z tym, że najprawdopodobniej będziemy musieli się do kogoś dosiąść. Wszyscy tu jednak są do innych jak najbardziej pozytywnie nastawieni i z uśmiechem na twarzy zapraszają do stolika. 

Wcześniej jednak wypadałoby coś zamówić. U mnie za pierwszym razem padło na dyniowe curry, rzecz intrygującą z samej nazwy. Było to chyba swoiste "danie dnia" (choć tydzień później na tablicy widniało dokładnie to samo), więc dostałem je praktycznie od razu po zamówieniu. Kawałki dyni polane lekko pikantnym sosem okazały się aż tak dobre, że tego samego dnia z euforią wręcz poinformowałem kilka osób, jaką to nieziemsko dobrą knajpę odkryłem w centrum Krakowa!

Pewnym krokiem powróciłem więc do Glonajada tydzień później. Tym razem zapragnąłem skosztować - cytuję - "placuszków warzywnych". Dwa dość małe "cosie" przypominają z zewnątrz swoistego dewolaja, pod panierką kryjąc dziwną, zieloną substancję. Choć można przez to poczuć się niepewnie, całość również mi posmakowała i z apetytem szybko ją pochłonąłem.


Oczywiście to nie jest tak, że dyniowe curry i warzywne "placki" otrzymałem bez żadnych dodatków. Do głównego składnika dania dorzucane są bowiem nam - w zależności od naszych preferencji - kasza, ryż lub ziemniaki. Spróbowałem tych dwóch pierwszych i wypadają może i nienadzwyczajnie, ale jak najbardziej okej. 

Poza tym, dorzucane nam są dwie, całkiem sporawe łychy surówek. Do wyboru jest za każdym razem bodajże osiem. I tu pragnę zaznaczyć, że choć jestem dość krytyczny wobec surówek, tak tu cała testowana przeze mnie czwórka dostaje ode mnie kciuk w górę. Nie wiem, z czego one były, -wybierając je, kierowałem się bowiem względami czysto estetycznymi. Wszystkie jednak okazały się jak najbardziej w porządku, za co Glonojad otrzymuje ode mnie sporego plusa.

Nie muszę chyba dodawać, że do tej przyjemnej knajpki jeszcze zapewne nie raz zawitam. Intryguje mnie parę rzeczy z menu, jak naleśniki (ponoć bardzo dobre) czy wegetariańskie quesadilla oraz burrito. Uwagę mam tylko jedną - dania mogłyby być mimo wszystko choć trochę większe. Co prawda po posiłkach w Glonojadzie czułem się najedzony, ale dość szybko (czytaj - tak po godzinie/dwóch) to uczucie umykało, ponownie przywołując głód. 

Poza tym, jestem jednak jak najbardziej zadowolony. Przyjemny klimat, przemiła obsługa, no i - co chyba najważniejsze - bardzo smaczne jedzenie. Do zobaczenia, Glonojadzie!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcia wykorzystane w poście pochodzą z fanpage'u Glonojada.

2 komentarze:

Papieros w ustach dziecka

Jestem człowiek dość liberalnym w kwestiach obyczajowych i chętnie pozwoliłbym na wiele rzeczy, jeśli tylko nie wpływałyby one negatywnie na mnie. Legalizacja marihuany? Proszę bardzo. Myślę, że nawet z twardymi narkotykami nie miałbym jakiegoś przesadnego problemu, bo to wybór samego człowieka, czy chce zaćpać się na śmierć, czy też spokojnie sobie egzystować.

Papierosy to jednak kwestia dość drażliwa. Mi one nie przeszkadzają i głosy propagujące ich zakazanie uważam za idiotyzm. Jeśli ktoś chce sobie palić - proszę bardzo. Tym bardziej, że tym nadwrażliwym idzie się coraz bardziej na przeciw, np. wymagając stworzenia oddzielnej sali dla palaczy we wszelkich restauracjach i knajpach. 

Na przystankach palić również nie można. A nawet jeśli już ktoś zacznie, to hej - możesz mu zwrócić uwagę, jeśli czujesz, że zaraz umrzesz od drobnego dymku. No chyba, że stoi przed Tobą wielki, barczysty typ, którego wzrok sugeruje, iż jakikolwiek kontakt z nim skończy się jego pięścią na Twojej twarzy. Wtedy możesz jednak zrobić rzecz prostszą - zwyczajnie odejść trochę dalej, by dymu biernie nie wdychać.

Więc niech sobie ci palacze żyją i trują, ja im tego zabraniać nie mam potrzeby. Ale, ale! Jak to zwykle bywa, również i w tym przypadku są wyjątki. Wyjątki, które zasługują nie na jakąś malutką naganę, ale na totalne potępienie. Wyjątki, sprawiające, że zaczynam buzować ze wściekłości i mam ochotę powiedzieć niektórym osobnikom parę przykrych słów.

Jadę ostatnio tramwajem, obserwując Kraków przez okno. Wreszcie pojazd zatrzymuje się na jednym z przystanków - jedni ludzie z niego wchodzą, inni do niego wchodzą. Mam więc czas, by dłużej przyjrzeć się ludziom stojącym na zewnątrz. Mój wzrok pada na faceta, któremu mam ochotę mocno przywalić w szczękę.

Facet pali papierosa - tego się już zapewne domyśleliście. Już oj tam, oj tam, że robi to przystanku. Jest rzecz gorsza - on robi to, opierając się jednocześnie o wózek dziecka. Przy okazji zagaduje do swojej kobietki (po brzuchu stwierdzam, że będącej zresztą w ciąży), namiętnie ją w pewnym momencie całując. A wszystko to - jakżeby inaczej - wśród pysznego, smolistego dymu.

Jedyne co mi się wydaje gorsze, to kobieta w ciąży paląca papierosy. Owszem, takie idiotki też na swojej drodze spotykałem. Dobrze przeczytaliście - "idiotki". Nie bójmy się używać tego słowa przy ludziach zupełnie pozbawionych mózgu. I serca też, bo przecież trują one własne dziecko, osobę, którą się powinno kochać ponad wszystko inne na świecie.

Dorosły człowiek może odejść, gdy obok niego stoi dryblas z bezfiltrową fają w ustach. A co może zrobić małe dziecko siedzące w wózku albo - co gorsza - płód w brzuchu matki? Zupełnie nic. Na dodatek bierne palenie wpływa nań jeszcze gorzej niż na dorosłego. Zdrowie w tym momencie leży wyłącznie w rękach jego wspaniałomyślnych rodzicieli.

Rodzicieli, których powinno się tępić i karać. To, co oni wyprawiają, jest jedną z nielicznych sytuacji naprawdę mnie wkurzających. A że mogę wyrazić swój "protest" na blogu, toteż postanowiłem to zrobić. Bo zawsze, gdy widzę taką sytuację, krew mnie zalewa.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

6 komentarze:

Pieniądze rosną na drzewach

Czterdziestolatka narzeka w internetowych komentarzach na to, że "państwo ją okrada". Zarabia minimalną krajową, nie może za to sobie praktycznie nic porządnego kupić. Pieniądze starczają jej na jedno - przeżycie. Kto jest winny? Rząd, premier, prezydent, Unia Europejska, Obama, Angela Merkel, Putin, Kim Dzong Un.

Zajrzyjmy do życiorysu Szanownej Pani. W szkole nigdy nie należała do najlepszych uczniów, bliżej jej było do tych, którzy cudem zdawali do następnej klasy. Na studia nie poszła, czuła, że "to nie dla niej". Postanowiła zamiast tego pójść do pracy. Dzięki znajomościom została sprzedawczynią w osiedlowym sklepiku.

Jej życie toczyło się dalej bez większych zmian. Idąc tropem młodzieży, kobieta powtarzała: "jest chujowo, ale stabilnie". Poznała męża, całkiem podobnego do niej. Pracował wtedy na budowie obok jej sklepu. Choć pieniędzy nie mieli dużo, pobrali się, spłodzili dwoje dzieci. Przez cały ten czas - poza macierzyńskim - kobieta pracowała w osiedlowym sklepiku. 

Nigdy jej nie było dobrze. To znaczy - mogło być gorzej, ale dało się przeżyć. Codziennie po pracy kobieta rzucała się na sofę i włączała wiadomości. Widziała polityków i wyzywała ich od najgorszych. Programy o ludziach sukcesu szybko wyłączała, mamrocząc coś jeszcze o "złodziejach". Do dziś lubi "Uwagę" i "Sprawę dla reportera", bo pokazywani tam są ludzie z problemami większymi od niej. Choć raz może poczuć się lepsza od innych.

Gdzie są więc te "pieniądze rosnące na drzewach", o których piszę w tytule? Czy one aby na pewno istnieją? Owszem. Pieniądze naprawdę rosną na drzewach - z tym, że chodzi o drzewa wysokie. To nie jest tak, iż podejdziesz sobie do nich, staniesz na palcach i narwiesz całą torbę. Musisz dostać się na sam szczyt, ale do tego potrzebujesz ruszyć tyłek z ziemi i zacząć się wspinać.

Kobieta z dzisiejszej historii postanowiła zostać na twardym gruncie. Gruncie bezpiecznym, ale nie zapewniającym niczego ponad normę. Zamiast zrobić coś ze swoim życiem, spróbować się wdrapać na drzewo, stała pod nim i narzekała: "zmniejsz się, do cholery!". A mogłaby wręcz wziąć siekierę i ściąć całą roślinę. Nawet tego nie chciało jej się jednak zrobić.

Może też liczyła na cud. Cuda się zdarzają, tak samo jak pieniądze rosną na drzewach. Z tym, że te cuda trafiają na nas rzadko. Może ktoś podejdzie do nas i podsadzi nas, byśmy mieli łatwiejszą drogę. Może ktoś użyczy drabiny, może ktoś przyjedzie całym wozem strażackim. Ale - jak powtarzano mi często - "morze jest wielkie i głębokie". 

Więc może zamiast tego samemu zacząć się wspinać?

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

8 komentarze:

Żyj wystarczająco dobrze

Ostatnio jakoś naszło mnie na drobne odchodzenie od beletrystyki i sprawdzanie innych gatunków literackich. Sięgam trochę po biografie, trochę po różne pozycje historyczne. Wreszcie postanowiłem także spróbować swych sił z literaturą popularnonaukową. Ostatecznie namówiła mnie do tego właśnie recenzowana dziś pozycja.

"Żyj wystarczająco dobrze" to dwadzieścia wywiadów przeprowadzonych przez dziennikarzy Agnieszkę Jucewicz i Grzegorza Sroczyńskiego z polskimi psychologami. Rozmowy sięgają do tematów naprawdę różnorodnych: od aktualnych zmor społeczeństwa, takich jak pracoholizm czy osobowość typu borderline, na pytaniach o problemy rodzinne kończąc. To zwięzły acz różnorodny przekrój współczesnego społeczeństwa. 

Trzeba jednak pamiętać przede wszystkim, że jest to tak naprawdę pozycja dla każdego. Napisana zgrabnym językiem, poprowadzona w odpowiedni sposób, by nawet osoba zupełnie niezaznajomiona z tematem, mogła go choć odrobinę zgłębić dzięki tej książce. Może i nie jest to tytuł przywołujący mnóstwo zupełnie nowych informacji, ale wiele rzeczy przedstawia w ciekawym świetle, zdecydowanie namawiającym do zastanowienia się nad psychologicznymi aspektami życia człowieka.

Oczywiście - jedne rozmowy są bardziej interesujące, drugie mniej. Nie ma jednak żadnej, która nie przyniosłaby ze sobą czegoś ciekawego. To, że zainteresuje mnie spojrzenie psychologów na kwestię egoizmu i narcystycznego podejścia w dzisiejszym świecie, raczej mnie nie zaskoczyło. Zdziwiony jednak byłem, jak wsiąkłem w rozdziały związane z rodziną, przywołujące naprawdę wiele problemów współczesnej familii.

Psychologowie chętnie bowiem dzielą się przykładami ze swojej własnej kariery. Niejednokrotnie poznamy tu historie, których występowania w ogóle byśmy się nie spodziewali. Dziennikarze zadają swoim rozmówcom pytania łatwiejsze i trudniejsze. Pojawiają się zagadnienia samobójstwa, niekochania własnych dzieci czy poczucia niższości. Ale jest też coś na drugim biegunie - ostatnia rozmowa w książce zatytułowana jest zwyczajnie: "Jak być szczęśliwym?". 

Nie jest to długa pozycja, trudno bowiem wymagać jakichś naprawdę wnikliwych i dokładnych analiz psychologicznych w książce popularnonaukowej. Każdy wywiad czyta się jak porządny, dłuższy artykuł w ulubionej gazecie i tak najlepiej te rozmowy traktować. Można poczytać sobie w tramwaju, podczas przerwy na lunch czy połknąć jeden rozdział przed snem. 

"Żyj wystarczająco dobrze" spełniło moje oczekiwania. Spodziewałem się, że dostanę ciekawy tytuł popularnonaukowy i taki też ostatecznie otrzymałem. To trochę taka książka "od psychologów dla normalnych ludzi". Każdy w wywiadach znajdzie tu część siebie, ale jednocześnie przestrogę, że jeden objaw jakiegoś zaburzenia psychicznego nie robi z nas od razu "świrów", którzy muszą jak najszybciej iść do psychologa. 

Warto jednak "Żyj wystarczająco dobrze" przeczytać, bo tytuł ten pokazuje wiele intrygujących spraw z zupełnie innej perspektywy, z jakiej raczej nie dane jest patrzeć przeciętnemu mieszkańcowi tej planety. Pozycja ta trochę uczy innego myślenia, trochę innego spoglądania na świat. A przy tym zwyczajnie dobrze się ją czyta. Czy można chcieć czegoś więcej?

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

4 komentarze:

Kartky - Preseason Highlights (recenzja + konkurs)

Zastanawiałem się jakiś czas, jak w ogóle ugryźć wstęp do recenzji Kartky'ego. Zawsze staram się zrobić w takich sytuacjach jakieś przyjemne wprowadzenie, narzucające klimat i dalszy ciąg tekstu. Tym razem jednak postanowiłem pójść od razu konkretem. Poznajcie więc pierwszy atut "Preseason Highlights" - ta płyta ma cholernie dobre wejście.

Przebrnięcie przez trzy pierwsze kawałki wrzuca Ci do głowy myśl: "damn, ależ dobrego materiału ja słucham!". Bo istotnie - początkowe trio jest porcją bardzo porządnej muzyki. Kawałek "'89" świetnie spisuje się jako swoiste intro i słucha się tego ze sporą satysfakcją. Inna sprawa, że sam Kartky nie robi tu zbyt wiele, a większość mięsa w tym tracku stanowi bit, będący w istocie piosnką "Lost It To Trying" Ryana Lotta, kryjącego się pod ksywką Son Lux. Nie sposób jednak nie uznać, iż słucha się tego zwyczajnie bardzo dobrze.

Więcej roboty główny bohater "Preseason Highlights" ma na trackach numer dwa i trzy. "Leverage" to bardzo szybko wpadająca w ucho kombinacja mocnego, niuskulowego bitu i celnych wersów nawijanych ze sporą energią. Już w tym momencie słychać, że Kartky to koleś z charakterem, którey zaserwuje na swoim krążku sporą porcję dobrego rapu. Potwierdza to zresztą szybko w ostatnim kawałku ze wspomnianego trio. "Shadowplay" to track spokojniejszy, na którym Kartky pozwolił sobie na więcej zabawy z rytmem.


Dlaczego tak podkreślam istotność tych trzech pierwszych utworów z "Preseason Highlights"? Bo jednocześnie są one jednymi z najlepszych kawałków z tej płyty. Dość szybko objawia się tu bowiem problem, z jakim boryka się większość wypuszczanych na świecie mixtape'ów - nierówność. Wydaje się, jakby część tracków była nagrana jako materiał na porządną płytę, część natomiast mogłaby być uznana co najwyżej za swoistą rozgrzewkę.

To znaczy - te kawałki wcale nie są złe. Na innej płycie mogłyby się wręcz i okazać jej najjaśniejszymi punktami. Tutaj jednak mocno bledną one przy najlepszych trackach od Kartky'ego i tworzą monotonną, stworzoną na jedno kopyto porcję średniego rapu. Oczywiście - nie dotyczy to całej płyty poza trzema pierwszymi kawałkami.

Mamy tu przecież choćby klimatyczne "Chciałbym" z jednym z moich ulubionych sampli wokalnych wykorzystanych w polskim rapie, gdzie przyczepić się można co najwyżej do zwrotki ostatniego gościa i wypadającego dość kiepsko nawiązania TrooMa do Kendricka Lamara. Są też na przykład "Noce i dni" nagrane na instrumentalu od AraabMuzik, "Revelation", które na pewno przypadnie do gustu fanom beatów ka-meala czy "Pan Śmierć" z wpadającym w ucho refrenem.

Te kawałki mają dwie rzeczy - bardzo dobre bity, które spokojnie mogłyby się pojawić na mainstreamowym, legalnym wydawnictwie, a także dobre linijki Kartky'ego. Ten ostatni udowadnia szczególnie, że można nawijać na niuskulowych podkładach o czymś innym niż wóda, imprezy i ćpanie. Do tego ma dobrze brzmiący głos, a także umiejętność zabawy muzyką i ciekawej artykulacji wersów. Część z nich wpada do głowy niekoniecznie przez swoją wartość merytoryczną, ale właśnie przez ciekawy sposób ich nawinięcia. Nawiązanie do "JBMNT" z "Leverage" jako pierwsze przychodzi mi tu do głowy.


Jako że jestem zwolennikiem krótkich, a konkretnych płyt, nie obraziłbym się, gdyby tracklistę "Preseason Highlights" zmniejszono o połowę. Wtedy dostalibyśmy praktycznie same naprawdę dobre kawałki, które nie musiałyby naprawiać niesmaku, jaki pozostawia średniawa, nijaka reszta. Kartky prezentuje się na swoim mixtapie jako raper ze sporym potencjałem, idący w jak najbardziej dobrym kierunku. Zdecydowanie czekam na jego kolejne materiały i mam nadzieję, że pojawią się na nich już wyłącznie te najlepsze tracki. Tymczasem wyrzucam z playlisty połowę "Preseason Highlights" i dalej jaram się pozostałą resztą. 

Oczywiście, nie mogłoby się w takiej sytuacji obejść bez konkursu. Tym razem jednak nagroda jest jeszcze lepsza niż zwykle. Na jakiegoś szczęśliwca czeka bowiem limitowane wydanie "Preseason Highlights", niedostępne już nigdzie indziej. Od standardowego różni się przede wszystkim ilością bonusów do niego dorzuconych. Co znajdziecie wśród nich? To niech pozostanie na razie małą tajemnicą. Szczęśliwego nabywcę uprzedzam jednak - zdecydowanie nie będziesz zawiedziony.

Co zrobić, by wygrać ten niecodzienny egzemplarz albumu Kartky'ego? Wystarczy odpowiedzieć na banalne pytanie: "Jaki utwór pojawia się na mixtapie <<Preseason Highlights>> w dwóch różnych wersjach, tj. oryginalnej i zremiksowanej?". Odpowiedzi ślijcie na miki77@xboxspot.pl. Na Wasze maile czekam do samego końca listopada, czyli do 30 dnia tego miesiąca, do godziny 23:59. Standardowo - zwycięskiego maila wybiorę osobiście, ponieważ według polskiego prawa losować nie mogę. W konkursie może wziąć udział dosłownie każdy.

Enjoy & get inspired!

AKTUALIZACJA: Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "Robb Stark" - kawałek, który na płycie pojawił się zarówno w wersji oryginalnej, jak i zremiksowanej przez Fouxa. Mocno limitowana edycja mixtape'u poleci natomiast do... <fanfary> Marcina Ch.! Gratulacje - sprawdź maila!

Ci, którym się nie powiodło, niech się jednak przesadnie nie smucą - już wkrótce na blogu kolejna okazja do wygrania ciekawej płyty rapowej z polskiego podwórka.

Wpis powstał we współpracy z labelem 3/4 UDGS. 
Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

6 komentarze:

Whiplash

Wyobraź sobie film, po którego seansie ludzie biją brawo przez dobre kilka czy nawet i kilkanaście sekund. Pewnie, to pokaz przedpremierowy, ale jednocześnie nie żaden festiwal. Na widowni nie ma reżysera, aktorów, nikogo, kto tworzył tę produkcję. A mimo tego ludzie są tak tym tworem poruszeni, że - chyba trochę podświadomie - zaczynają bić brawo, jakby właśnie usłyszeli najpiękniejszy koncert w swoim życiu albo obejrzeli najlepiej zagraną sztukę teatralną.

Po wyjściu z krakowskiego Kina Pod Baranami naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Byłem tak cholernie poruszony tym, co przed chwilą zobaczyłem, że miałem ciągle ciary. Wahałem się, czy najlepszą rzeczą w takim momencie nie byłoby upicie się w najbliższej knajpie. Potem jednak stwierdziłem, że swoje wrażenia muszę jak najszybciej spisać. Ruszyłem więc na przystanek.

Wybrałem mocno okrężną drogę. Czułem potrzebę przebycia kilkunastominutowego spaceru. Zimno powinno dawać mi się we znaki, ale jakoś go nie czułem. W głowie ciągle dudniły mi różne sceny z obejrzanego przed chwilą dzieła. Powoli na myśl przychodziły mi kolejne określenia jego świetności: "top 3 roku" szybko zmieniło się w "film roku", przechodząc w pewnym momencie na poziom "najlepszy film 2010-2014". Ba, przez myśl przeszło mi nawet "najlepszy film, jaki kiedykolwiek widziałem". Pewnie - to był efekt buzujących we mnie emocji, ale samo to daje dużo do myślenia.

W tramwaju wyjątkowo nie słuchałem muzyki. Nie miałem siły? Ochoty? Słuchawki leżały w kieszeni, a ja dalej po prostu wpatrywałem się w świat wokół mnie. Wróciłem do mieszkania, wepchnąłem szybko w siebie jakieś jedzenie, bo organizm się go domagał i zasiadłem przed komputerem. Popłynęły pierwsze litery tego tekstu. Postanowiłem zrobić wyjątek - jak już widzicie, to nie jest zwykła recenzja.


Ale ja, mimo wszystko, nie mógłbym sobie odpuścić choćby paru formalności. Oto więc mamy "Whiplash", film, na którego pokaz przedpremierowy napaliłem się tak naprawdę z jednego powodu - produkcja ta wygrała tegoroczny Sundance Festival. A ja wielokrotnie powtarzałem na blogu, że to zdecydowanie mój ulubiony event filmowy i już od jakiegoś czasu mam zapisane na liście marzeń, by odwiedzić amerykański stan Utah w styczniu.

O czym "Whiplash" jest? O chłopaku, któremu marzy się kariera perkusisty jazzowego. Chce być kimś wielkim, pragnie, by jego nazwisko było wymieniane przez każdego człowieka w Ameryce. I by osiągnąć ten cel, ma zamiar zrobić dosłownie wszystko. Nieważne jest dla niego cokolwiek ani ktokolwiek. Istotne jest tylko zostanie KIMŚ.

Chłopaka tego gra Miles Teller. Przemilczmy fakt, że zagrał on w kilku - delikatnie mówiąc - kiepskich produkcjach dla nastolatków. Dla nas zdecydowanie ważniejszy jest fakt, iż Miles był głównym bohaterem innego hitu z festiwalu Sundance, mocno chwalonego przeze mnie "A Spectacular Now". Już wtedy widziałem w nim dobrego aktora - teraz jednak jest on jeszcze lepszy. A że tuż obok niego mamy w "Whiplash" fenomenalnego J.K. Simmonsa, dostajemy duet praktycznie idealny.

Cóż jeszcze mogę powiedzieć o tym filmie? Że ma sporo naprawdę dobrych ujęć? Że trzyma w napięciu lepiej niż wiele hitowych thrillerów? Że nikt w kinie nie odzywał się podczas seansu, chociaż wszystkie miejsca były zajęte? No przecież nie będę pisał Wam oczywistości o fenomenalnej (przez duże F i pozostałe litery właściwie też) muzyce.

Ten film ma tylko jedną, jedyną wadę. Jego polska premiera odbędzie się dopiero drugiego stycznia 2015 roku. I serio - współczuję Wam strasznie, że musicie tyle czekać. Ale kiedy już film ten wejdzie do naszych kin, chcę Was widzieć wszystkich (bez wyjątku!) w kolejce do kina. Serio - on jest aż tak dobry.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

10 komentarze:

Drwal niedrwalowi kłodą

Lumberseksualność - słyszeliście już to określenie? Damn, jesteście ludźmi internetu, więc na pewno tak (a jeśli jakimś cudem nie, to wygooglujcie sobie to hasło na szybko)! Tym oto słowem żyje ostatnio dosłownie cała sieć, począwszy od takich portali jak BuzzFeed czy The Guardian, przez Pudelka i NaTemat, na niszowych blogach, mających jedno wejście dziennie, kończąc. Miałem tego nie komentować na MajkOnMajk - chciałem sobie po prostu stać z boku i z ironicznym uśmieszkiem przyglądać się kolejnej wojnie w sieci. Ludzie jednak znów się pogubili i z prośbą o zaprowadzenie porządku zaczęli wzywać Szeryfa Internetów. Moi Drodzy - oto więc przybywam.

Są zasadniczo dwie śmieszne rzeczy związane z tą całą "lumberseksualnością". Pierwsza z nich, to oczywiście zachowanie mediów. Ale nie, nie chodzi mi tu o to, że ktoś próbuje coś wetknąć ludziom jako głupi temat. Mnie po prostu strasznie śmieszy fakt, iż ktoś odkrył modę na zapuszczanie brody (aka stylizowanie się na drwala) dobre parę lat po rozpoczęciu się tego trendu.

Serio, ja już nawet nie potrafię wskazać, kiedy ten cały hype na bujne owłosienie na twarzy się zaczął! Już dobre parę lat temu na męskich, amerykańskich blogach modowych można było znaleźć tonę wręcz stylizacji z kolesiami o gęstych i długich brodach. Więc może to na polskim poletku jest chociaż coś nowego? Nope! Wystarczy cofnąć się ponad czternaście miesięcy do tyłu i przypomnieć sobie ubiegłoroczny, zimowy lookbook rodzimej marki Vistula.


Dostało się więc już mediom za spóźnienie się z tą zmieniającą życie każdego człowieka na świecie informacją. Teraz więc czas na wytoczenie dział wobec tych internautów, którzy informację o "modzie na drwala" odebrali jak zabójstwo ich ukochanego pieska. Mówiąc inaczej - czas powiedzieć parę cierpkich słów tym z bólem czterech liter.

Moi Drodzy, naprawdę - nikt Wam nie wtyka tu żadnej mody. Nikt nie każe Wam teraz wyrzucić wszystkich swoich maszynek do golenia i biec do galerii po pęk flanelowych koszul. NIKT DO NICZEGO WAS NIE ZMUSZA. Media po prostu zauważyły pewien trend, którego istnieniu zaprzeczać nie można i obserwacje zapisały w swoich głupiutkich artykułach. 

Tak jest z mnóstwem innych trendów. Weźmy na przykład modę na rap. Coraz więcej osób słucha obecnie gatunku, który jeszcze parę lat temu był zdecydowanie mniej mainstreamowy. Raperzy pojawiają się w mediach, ich kawałki są czasem puszczane w radiach. Ale to nie znaczy, że ktoś zaraz wyrwie Wam telefon z ręki i rzuci nim o ziemię, po czym podaruje Wam nowy smartfon, na którym będzie możliwość słuchania jedynie rapu.

Albo jeszcze inaczej - moda na Air Maxy. Ona już w ogóle zaszła tak daleko, że coraz częściej widzę na mieście dziewczyny nie w Najkach, a jakichś tandetnych podróbkach z Dajszmanów albo bazaru. Laski chcą po prostu wyglądać trendy, ale nie stać innych na oryginały - shit happens. Ale to, że panuje taka moda, nie znaczy, iż każdy MUSI Air Maxy nosić. Nie wbije Wam zaraz do domu przedstawiciel Nike i nie wyrzuci wszystkich butów, które tym konkretnym modelem nie są. Nieprawdopodobne, a jednak.

I dokładnie tak samo jest z tą całą lumberseksualnością (tak swoją drogą - strasznie głupie określenie, kojarzy mi się bardziej z dendrofilią niż "modą na drwala"). Trendy w społeczeństwie istnieją i trzeba to, do cholery, zaakceptować! Drogi Człowieku Z Drwalowym Bólem Tyłka - nie jesteś pępkiem wszechświata. To, że Ciebie jakaś konkretna moda nie dotknęła, nie znaczy, iż ona nie istnieje. 

Więc, Moi Drodzy - dajmy żyć w spokoju rosnącej populacji drwali. Odrzućmy negatywne emocje i pomyślmy raczej, jaki będzie kolejny trend w modzie. Czy warto doszukiwać się inspiracji w "Rolnik szuka żony" i spodziewać się najazdu farmerów? A może coraz mocniej będzie dawał o sobie znać mistyczny Dżender? Jeśli macie jakieś ciekawe koncepcje - podrzucajcie je w komentarzach!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

4 komentarze:

Jak w rok nauczyć się czytania książek?

"Nauczyć się czytania książek?!" - już widzę te Wasze zdziwione miny. No bo niby czego tu się uczyć, prawda? A jednak jest, choć może "nauka" rzeczywiście nie jest najtrafniejszym słowem. O co więc dokładnie chodzi? Zapraszam do dalszej części dzisiejszego postu.

Niejednokrotnie spotykałem się w życiu z ludźmi, którzy bardzo pragnęli czytać książki, ale nie mogli na to znaleźć czasu. Dla mnie już wówczas to było trochę niezrozumiałe, choć zdecydowanie nie byłem tak nałogowym pochłaniaczem literatury jak teraz. Bo przecież cóż trudnego jest w odsunięciu na bok komputera i przeczytaniu choćby rozdziału dobrej książki? 

Dziś jednak mam do tego podejście trochę inne. Zrozumiałem bowiem, że czytanie książek to kwestia przyzwyczajenia. Wcale nie jest łatwo na początku znaleźć na to czas, podobnie jak na każde inne nowe hobby. Nie można od razu zarzucić na siebie grubego tomiszcza, bo to może człowieka łatwo zdemotywować do dalszego poznawania literatury. Nie można także zagłębiać się wyłącznie w jeden gatunek literacki, bo on szybko się potrafi znudzić, a przez to zniechęcić do książek w ogóle. 

Przychodzę więc z pomocą dla tych, którzy chcieliby "nauczyć się" czytania książek. Postanowiłem opracować roczny plan przyzwyczajania się do wielbienia słowa pisanego. Każdy miesiąc to osobna porcja literatury do przeczytania. Spokojna, bezpieczna droga - od powieści krótkich, na tytułach, które przed podjęciem tego wyzwania mogą się wydawać wręcz "klocami" kończąc. Ten "kurs czytania" to także prezentacja naprawdę różnorodnej literatury: są tu zarówno powieści, jak i reportaże, swego rodzaju książki podróżnicze czy biografie. Ba! Znalazło się także miejsce na audiobooki, coby pokazać także inne sposoby podejścia do zapoznawania się z książkami.

Zbliża się początek kolejnego roku - czas, w którym wiele osób tworzy sobie postanowienia na kolejne dwanaście miesięcy, coby potem i tak ich nie dotrzymać. Może więc choć raz warto to zmienić i rzeczywiście zrobić coś fajnego ze swoim życiem? Jeśli masz na to ochotę i chciałbyś wreszcie na poważnie zacząć swoją przygodę z książkami - zachęcam Cię do podjęcia tego oto wyzwania. Nie jest ono trudne, a może wprowadzić wiele pozytywnych zmian do Twojego życia. I to naprawdę nie są puste słowa.

Źródło: Flickr.com
Styczeń
Haruki Murakami - "Słuchaj pieśni wiatru / Flipper roku 1973"

Nie mogłem sobie pozwolić, by na tej liście nie pojawił się Haruki Murakami, mój zdecydowanie ulubiony pisarz. Postanowiłem jednak umieścić go na początku nie tylko z tego powodu. 

Po pierwsze, "Słuchaj pieśni wiatru" oraz "Flipper roku 1973" to dwie różne powieści, w Polsce wydane raptem parę miesięcy temu jako jedna książka. Czy więc świetną motywacją nie będzie, gdy już w pierwszym miesiącu wyzwania przeczytasz aż dwa tytuły? Fakt, że są one bardzo krótkie, pomińmy. To przecież ciągle aż dwie różne powieści!

Po drugie, tytuły te są swoistym debiutem Murakamiego w literackim światku. Pomimo tego, czyta się je naprawdę dobrze i wprowadzają one świetnie w klimat literatury japońskiego mistrza. Pozwólcie więc poczuć się sobie choć trochę jak Murakami, człowiek niejednokrotnie brany pod uwagę jako kandydat do otrzymania literackiej Nagrody Nobla. Powieści, które dla niego były pisarskim debiutem, niech dla Was będą swoistym debiutem czytelniczym.

Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tej kompilacji przed jej lekturą, zajrzyjcie do mojej RECENZJI.

Luty
Charles Bukowski - "Kobiety"

Spora moda się zrobiła w Polsce na Bukowskiego. To dobrze, bo jest to zdecydowanie literatura, którą warto promować. Kontrowersyjna, dosadna, napisana nietypowym, prostym, acz w jakiś sposób urzekającym językiem - to cechy, sprawiające, że do powieści Bukowskiego przylega się natychmiastowo i nie można się od nich oderwać.

Na początek przygody z moim kolejnym literackim idolem polecam - moim zdaniem - najlepszą jego książkę. "Kobiety" to biograficzny (albo i quasi-biograficzny, trudno to jednoznacznie określić) opis życia Bukowskiego z tytułowymi kobietami. Poznajemy tu jego żony, fanki, przelotne miłości. Książka ocieka seksem, ale nie w sposób odpychający. Tak jak w przypadku używanego przez Charlesa języka - coś w tym wszystkim Czytelnika urzeka.

Od dawna krąży za mną chęć napisania oddzielnego postu (a może nawet i serii postów!) poświęconych Bukowskiemu. Może wkrótce nadarzy się jakaś okazja, by to wreszcie uczynić.

Marzec
Irvine Welsh - "Trainspotting"

Pozostajemy jeszcze trochę w klimatach kontrowersyjnych. Dlaczego? Bo - jak już wspomniałem - taka tematyka zwyczajnie wciąga. Jest coś przykuwającego uwagę w przyglądaniom się różnych sferom życiom w wersji niedostępnej większości śmiertelników. 

W "Trainspotting" mamy natomiast do czynienia z przygodami grupy szkockich ćpunów. Owszem, "ćpunów", bo "narkomani" byliby zdecydowanie zbyt delikatnym słowem. Dobrze przypasuje to Czytelnikowi, który właśnie co zaintrygował się literaturą Bukowskiego. Twórczość Welsha może i nie jest tak dobra, ale jego książki są równie krótkie objętościowo i wywołujące u czytających "syndrom jeszcze jednego rozdziału". Dla nieznających tego terminu - syndrom ten przejawia się tym, że pomimo, iż jest druga w nocy, a Ty musisz się obudzić o szóstej, siedzisz dalej przy zapalonej lampce i wertujesz kolejne rozdziały książki.

Więcej o "Trainspotting" w mojej RECENZJI.

Źródło: Flickr.com
Kwiecień
Ziemowit Szczerek - "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian"

"Kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy, trochę lata", prawda? Jeśli więc akurat pogoda na zewnątrz nie zachęca do wyjścia z domu, warto przykryć się ciepłym kocem i przenieść się wraz z Ziemowitem Szczerkiem na Ukrainę. I to Ukrainę zdecydowanie inną od tego, co ukazują nam media.

Ziemowit Szczerek jest bowiem człowiekiem, który niejednokrotnie odwiedził naszych wschodnich sąsiadów. I nie trafiał tam bynajmniej z grupką podstarzałych turystów, by pooglądać kilka zabytków. Zamiast tego, zapuszczał się on w głąb dzikiej Ukrainy, przyjmując niezliczone ilości tamtejszych narkotyków, popijając je różnorodnymi, dziwnymi trunkami. Można się pośmiać, można trochę pogłówkować nad refleksjami Szczerka.

Po więcej informacji na temat "Przyjdzie Mordor i nas zje" zajrzyjcie do mojej RECENZJI.

Maj
Mo Yan - "Kraina wódki"

Uwaga, uwaga! Na trasie naszej przygody pojawiają się coraz to grubsze książki! Prawie pięćset stron liczy sobie w polskim wydaniu "Kraina wódki" - cóż to jednak dla nas, prawda? Ruszamy więc z dumnie uniesionymi głowami w świat Chin spod pióra Mo Yana, literackiego Noblisty sprzed dwóch lat.

Tytuł tej pozycji jak najbardziej zachęca, prawda? Zapewniam Was, że tak jest i z główną treścią tej powieści. Historia pełna hektolitrów przelanego alkoholu nigdy nie została podana w taki sposób! Absurd goni tu absurd, choć ci, którym spodoba się szukanie w książkach nie tylko rozrywki, znajdą tu sporo prawdy o życiu we współczesnych Chinach. Od tej powieści zaczęło się moje uwielbienie dla Mo Yana, dzięki któremu sprawdzam każdą kolejną jego powieść wydaną w naszym kraju.

Więcej na temat tego tytułu znajdziecie w stosownej RECENZJI, napisanej przeze mnie jeszcze praktycznie na początkach mojej blogowej przygody.

Czerwiec
Marcin Bruczkowski - "Bezsenność w Tokio"

Wakacje tuż tuż, lato powoli się rozkręca. Czas więc całe dnie spędzać na dworze (wersja dla Krakusów: na polu), pijąc jak najwięcej wódki i... STOP! Nie można zapominać o swoim czytelniczym postanowieniu! By więc to ułatwić, przenosimy się jednym ruchem ręki do Kraju Kwitnącej Wiśni.

"Bezsenność w Tokio" jest chyba obecnie jedną z dwóch książek, które naprawdę mam ochotę przeczytać ponownie. Mój problem polega jednak na tym, że ciągle na głowę spadają mi kolejne nowości i nie mam czasu na odtwarzanie sobie "staroci". A żałuję niezmiernie, bo "Bezsenność" jest książką wyśmienitą, nieprzeznaczoną wcale tylko dla jakichś freaków ubóstwiających Japonię. To lektura, którą świetnie się czyta, niejednokrotnie się przy niej uśmiecha i wprowadza wiele pozytywnej atmosfery do życia każdego.

Na sam koniec odsyłam oczywiście do swojej RECENZJI.

Źródło: Flickr.com
Lipiec
Szymon Hołownia - "Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie"

Zdziwieni? Spokojnie, nie jestem w tym przypadku jakimś moherowym beretem, który stara się wszędzie wpychać religię. Hołownia jest bowiem zwyczajnie całkiem niezłym pisarzem, a jego twory czyta się przyjemnie niezależnie od preferencji religijnych.

"Last minute" to z kolei bardzo dobry reportaż na temat obecnej sytuacji chrześcijaństwa na świecie. Pozwala świetnie przenieść się z beletrystyki do świata realnego i pokazać go w intrygujący sposób. Z Hołownią wędrujemy do Stanów Zjednoczonych, Afryki czy Azji. Autor na całym świecie przeprowadził kilkanaście naprawdę porządnych wywiadów, które czyta się jednym tchem.

Więcej informacji w mojej RECENZJI.

Sierpień
Ignacy Karpowicz - "Balladyny i romanse"

Czas na dalsze brnięcie w polskiej literaturze - a co, w końcu trzeba pokazać ludziom, że mamy naprawdę zdolnych pisarzy! Ignacy Karpowicz był ostatnio zaplątany w strasznie dziwną aferę, to jednak nie zmieniło mojego podejścia do jego twórczości literackiej. Na każdym kroku ten facet udowadnia bowiem, że nie bez powodu jest jednym z najpopularniejszych współczesnych pisarzy polskich.

Jak to zwykle u Karpowicza bywa, w "Balladynach i romansach" dostajemy swoistą parodię polskiego społeczeństwa. Poza tym, pisarz serwuje nam jednak drugi świat - świat bóstw wszelakich. Jest Jezus, jest Zeus, jest Nike, będącą szefową słynnej firmy odzieżowej, a także choćby Ozyrys. To nietypowe połączenie Czytelnika przyjemnie rozluźnia i bawi. Powieść idealna na wakacyjny urlop.

Po więcej informacji na jej temat warto natomiast zajrzeć do mej RECENZJI.

Wrzesień
Philip K. Dick - "Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?"
+
Michel Houellebecq - "Mapa i terytorium"

Wrzesień - początek jesieni, a co za tym idzie, w wielu przypadkach tak zwanej "jesiennej deprechy". Warto więc zapełnić ją sobie książkami. Książkami przytłaczającymi, stawiającymi pod znakiem zapytania sens życia i namawiającymi Czytelnika do targnięcia na własne życie. Okej - trochę się zagalopowałem, ale wiecie, o co chodzi.

Zaczynamy też wreszcie brać na klatę więcej niż jedną powieść. Na początek jednak w sposób nietypowy. Gdy w domu będziemy sobie spokojnie czytać twór świetnego francuskiego pisarza, Michela Houellebecqa, w drodze do pracy czy szkoły odpalimy na słuchawkach audiobooka. Nie jednak takiego zwyczajnego, przeciętnego, a coś, co obecnie nazywane jest "superprodukcjami". To słuchowiska, do których między innymi angażowani są liczni, pierwszorzędni aktorzy, a także tworzona jest na ich potrzebę oryginalna muzyka. 

O "Blade Runnerze" poczytacie o TU, natomiast więcej informacji na temat "Mapy i terytorium" znajdziecie TUTAJ.

Źródło: Flickr.com
Październik
Stephen King - "Carrie"
+
Francis Scott Fitzgerald - "Wielki Gatsby"

Październik stoi pod znakiem dwóch książek już w "normalnym" wydaniu. Na początek leci słynny Mistrz Grozy, Stephen King. Chciałem tu ponownie polecić jego powieść "To", ale jest to dość sporawy kloc, którego grubość może u wielu niedoświadczonych Czytelników spowodować ból głowy. King jednak musiał się na tej liście pojawić, dlatego zjawia się on ze swoją krótką powiastką, zatytułowaną "Carrie". 

Gdy już ją skończycie, powinniście spokojnie znaleźć czas na drugi październikowy tytuł. "Wielki Gatbsy" to prawdziwa klasyka, książka pochodzi bowiem z roku 1925. Ciągle czyta się ją jednak przyjemnie i zdecydowanie warto ją znać. Każdy Amerykanin zaczytuję się w niej już w high school, nie chcecie być więc chyba od nich gorsi, prawda?

Więcej o "Carrie" możecie poczytać TU, natomiast szerzej o przygodach Gatsby'ego piszę TUTAJ.

Listopad
Jerzy Pilch - "Wiele demonów"

W listopadzie stawmy sobie za cel przeczytanie jednej książki, ale za to trochę grubszej. Prawie pięćset stron wypełnionych słowami Jerzego Pilcha - mojego ulubionego współczesnego pisarza polskiego. I oczywiście nie bez powodu określam go takim mianem.

"Wiele demonów" to najnowsza powieść Pilcha, wydana w ubiegłym roku. Intensywnie wprowadza w zimowy klimat, a do tego napisana jest pięknym wręcz językiem, na widok którego trudno się nie zachwycać. Pod tym względem to chyba najlepsza pozycja w tym zestawieniu. Polski język zdecydowanie zbyt rzadko jest tak świetnie wykorzystywany. Choćby i dlatego warto się z tym tytułem zapoznać.

Zachęcam oczywiście do przejrzenia mojej RECENZJI "Wielu demonów".

Grudzień
Walter Isaacson - "Steve Jobs"

Na sam koniec naszego wyzwania książka, która zapewne przerażać będzie każdego "niedzielniaka" swoją grubością. Liczba stron? Ponad siedemset. Treść? Zdecydowanie warta zachodu.

Powiedzmy sobie coś od razu - to nie jest książka tylko dla fanów Apple czy samego Steve'a Jobsa. Twór Isaacsona fenomenalnie pokazuje natomiast, jak powinna wyglądać dobra biografia. "Steve Jobs" wciąga jak dobra powieść, śmieszy jak fajna komedia, przygnębia jak porządny dramat, inspiruje bardziej niż spotkanie z psychologiem czy couchem. Jeśli miałbym komuś polecić jakąkolwiek dobrą książkę, to ten tytuł byłby na pewno jedną z pierwszych pozycji, jakie przyszłyby mi na myśl. 

Standardowo linkuję do mej RECENZJI.



Cóż mogę jeszcze napisać? Jeśli masz zamiar podjąć to moje małe wyzwanie, to pamiętaj, że trzymam za Ciebie z całej siły kciuki. Czytanie książek to świetna sprawa i niesamowicie miło by mi było, gdyby ktoś dzięki mnie zapałał miłością do literatury. 

Enjoy & get inspired!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

23 komentarze:

Mama miała rację

Jakimś cudem zdecydowana większość mam w Polsce ma parę powiedzonek, których używa nagminnie w stosunku do swoich dzieci. I to nie jest wcale tak, że one się czymś różnią - te ich motta brzmią dokładnie tak samo! Kiedyś nawet powstał fanpage przytaczający te teksty. To było bodajże coś w rodzaju "Typowa Mama".

I tam się wszyscy w komentarzach z tego śmiali, wspominając te klasyczne slogany. Ot, na przykład taki, iście kultowy dialog:

- Mamo, kiedy będzie obiad?
- Jak ugotują się ziemniaki!

Już wiecie o co chodzi? Założę się, że większość z Was niejeden raz miała okazję usłyszeć tę legendarną odpowiedź, która w żaden sposób nie wyjaśniała dziecięcego problemu. Był jeszcze wśród tych tekstów jeden taki, co to najbardziej zapadł mi w pamięć. Był on niejeden raz przytaczany na przerwach w podstawówce, gimnazjum czy liceum. Ba - nawet na studiach zdarzało się o nim poplotkować.

O co dokładnie chodzi? Przytoczmy przykładową sytuację:

- I co tam, synku, dostałeś z tego sprawdzianu z matematyki?
- Tróję.
- A Antek co dostał?
- No czwórkę...
- No i widać, że on się uczył, nie to, co Ty!

Znacie? No to weźmy jeszcze jedną, podobną, choć jednocześnie w sporym stopniu inną, wersję tego zdarzenia:

- I co tam, synku, dostałeś z tego sprawdzianu z matematyki?
- Tróję. Ale Antek dostał tylko dwójkę!
- Ty nie patrz się na innych, tylko się ucz!

Paradoks totalny. Ale ileż to razy go się w życiu przeżywało! I potem zawsze następowała ta zagwozdka: dlaczego rodzicielka raz bierze pod uwagę ocenę Antka, a za innym razem takie podejście uznaje za głupotę? Jak wielu mi podobnych - często po takiej rozmowie byłem przez kilka sekund naburmuszony i otępiały ze zdziwienia.

Przez długi czas ta sytuacja wydawała mi się kompletną głupotą i bezsensowną gadaniną. Ale w pewnym momencie dostrzegłem, że z tych maminych dogadywań można wyciągnąć przydatną prawdę życiową. Czy była ona tam zawarta specjalnie? Nie - myślę wręcz, że mało która mama zdaje sobie z tego sprawę. Ale prawda ta potrafi się naprawdę w życiu przydać.

Jak więc ona brzmi? Nie porównuj się do gorszych. To nie ma zupełnie sensu. Czego Cię to nauczy? Jakie wnioski z tego wyciągniesz? Antek dostał dwójkę, a ja trójkę - to żaden wyczyn. Może lepiej spojrzeć na Tolę, na której sprawdzianie widniała zamaszysta szóstka? Janek jeździ Polonezem, a ja mam piętnastoletniego Golfa. Nie lepiej zwrócić uwagę na to, że Jurek właśnie nabył nowego Merca prosto z salonu i to nie dlatego, że - jak rozgłasza upierdliwy sąsiad obok - jest on złodziejem? Andrzej waży sto kilo, a ja tylko dziewięćdziesiąt. Nie ma co głosić tryumfu, skoro obok przebiega wysportowany Roman z sześciopakiem - bynajmniej nie piwa. 

Spoglądanie na gorszych od nas służy tylko podbudowywaniu naszego kiepskiego ego. Chociaż przez chwilę możemy się od kogoś poczuć lepsi, to tylko chwilowe złudzenie. Dostaniemy bowiem kopa w tyłek od razu, gdy przesuniemy głowę o kilka stopni w lewo i zobaczymy kogoś radzącego sobie w życiu lepiej niż my.

Może więc zamiast zawiści, poczuć do niego respekt? Może lepiej postawić sobie zadanie: "chcę wziąć z niego przykład i zajść tak daleko jak on"? Może mama miała rację i należało patrzeć w szkole tylko na tych, którzy mają lepsze oceny od nas? 

Nie warto spoglądać się za siebie. Lepiej ruszyć z impetem do przodu.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Wataha - Mesjasz polskich seriali?

Właśnie na swoistego "Mesjasza polskich seriali" kreowany był nowy hit polskiej telewizji - "Wataha". Oczywiście nikt nie mówił tego wprost, taki wniosek można było jednak wyprowadzić z mocnej kampanii reklamowej. Bilboardy na mieście, promocja w sieci, nietypowa tematyka, no i wreszcie fakt, że całością postanowiło zaopiekować się samo HBO. A stacja ta - jak dobrze wiemy - bardzo rzadko sygnuje swoim logiem seriale słabe.

Straż Graniczna - słyszeliście kiedyś o tworze na temat tej nietypowej grupy funkcjonariuszy? Bieszczady - znacie jakieś dobre produkcje wykorzystujące porządnie potencjał tego pięknego polskiego rejonu? Na oba te pytania osobiście odpowiedziałem sobie w duchu: "nie". Samo to zaintrygowało mnie wystarczająco mocno, bym przełamał swoją niechęć do polskich seriali i sprawdził, czymże też ta cała "Wataha" jest. Obejrzałem pierwszy odcinek, wytrwałem do ostatniego.


Baza Straży Granicznej wylatuje w powietrze - dosłownie. Spośród przebywającej wówczas tego dnia grupy, przeżyć udaje się tylko jednemu członkowi bieszczadzkiej Watahy. Czy kapitan Wiktor Rebrow (Leszek Lichota) ma więc powody do radości? Niekoniecznie. Nie dość bowiem, że w wybuchu stracił przyjaciół oraz kobietę swego życia, to na dodatek praktycznie od razu jego "niebywałe szczęście" okazuje się być powodem, dla którego trafia on automatycznie na listę podejrzanych o wysadzenie bazy.

Cztery z sześciu odcinków tego miniserialu po prostu są. Nie ogląda się ich z przesadnie negatywnymi emocjami, ale też nie ma co porównywać ich do amerykańskich hitów. Choć twórcy zdają się usilnie coś z tym zrobić, ciągle na wierzch wyziera "polskość" tej produkcji - w negatywnym tego słowa znaczeniu. Część scen jest nijaka, a paru aktorów nie potrafi się jakoś odnaleźć w swoich rolach. Wkurza szczególnie pani prokurator (Aleksandra Popławska), zdająca się specjalnie grać tak sztucznie, że aż trudno w to uwierzyć. Do tego dochodzi garść kiepskich dialogów, których najlepszym przykładem będzie przekomicznie brzmiące: "jak ta sprawa wypłynie, to wszystkich nas wypłucze". 

Ja już miałem nawet przygotowane w myślach podsumowanie, jakie skrobnę na temat tego serialu na potrzeby bloga. Miało być o tym, że obiecano cuda wianki, a wyszło może nie "jak zawsze", ale na pewno nie tak, jak zapowiadano. Miałem przed oczami takiego typowego średniaka - może lepszego niż zdecydowana większość polskich seriali, ale ciągle niepodskakującego nawet i drugiej lidze amerykańskich show. Aż tu nagle zostałem zaskoczony.

Piąty odcinek "Watahy" okazał się bowiem świetny. W porównaniu do epizodów poprzednich wręcz fenomenalny. Akcja niby już od pierwszego odcinka utrzymywała mocne tempo, ale dopiero pod sam koniec serii ujawnił się atut tego podejścia. Piąty epizod był pełen zwrotów akcji, wprowadzania nowych mindfucków co parę minut i ogólnego "efektu wow". I nawet pani prokurator stała się znośna! Nie żartuję - siedziałem przed ekranem z rozdziawionymi ustami. "Wataha" wreszcie porządnie zawyła.

Na finał czekałem więc już w inny sposób niż na poprzednie odcinki. Skończyło się: "no, obejrzę sobie w wolnej chwili z ciekawości". Zamiast tego pojawiła się myśl: "chcę wiedzieć, jak to się skończy! Już!". Oczywiście miałem ciągłe obawy, że może jednak epizod numer pięć był tylko chwilowym przebłyskiem dobrych pomysłów twórców. Wolałem jednak trzymać się tego, że finał utrzyma poziom swego poprzednika.

Czy tak się stało? Myślę, iż tak. Tu nawet twórcy w kilku momentach jeszcze bardziej zaszaleli, wprowadzając mocno nietypowe podejście do prowadzenia akcji, które charakteryzowało się różnorodnymi, krótkimi scenami, niezawierającymi przesadnie wielu dialogów, a mocno napędzającymi fabułę. Było efektownie, różnorodnie, intrygująco. Finał "Watahy" zostawił mnie więc ze zdecydowaną satysfakcją i dobrymi wspomnieniami.

Zakończenie oczywiście to kwestia osobna, którą omówić choćby krótko trzeba, dlatego wszystkim nadwrażliwym na spoilery, zalecam opuszczenie tego akapitu. Reszta natomiast niech wie, że mi się ending "Watahy" podobał. Twórcy niby zostawili sobie miejsce na ewentualny drugi sezon, ale jednocześnie wystarczająco, mym zdaniem, wyjaśnili najbardziej nurtujące Widzów kwestie, by równie dobrze takim otwartym zakończeniem odpowiednio się pożegnać.

Przy podsumowaniu nie można jednak zapominać o tym, że mimo wszystko większa część "Watahy" była "taka sobie". Oglądało się ją z jakimś tam zaciekawieniem, ale mimo wszystko nie odczuwało wielkiej potrzeby, by odpalać kolejne odcinki od razu na premierę. Zmieniło się to dopiero z epizodem piątym, który okazał się naprawdę świetną produkcją, godną rywalizacji z niektórymi amerykańskimi tworami.

Finał serii utrzymał mnie natomiast w przekonaniu, że warto było "Watahę" obejrzeć. Ostatecznie to przecież całkiem dobry serial, niebędący co prawda zdecydowanie tym "Mesjaszem polskich seriali", ale udowadniającym, iż także w naszym kraju da się czasem coś niezłego w tej kwestii zrobić. Jeśli nie pojawi się drugi sezon, to ja co prawda płakać nie będę, ale nie miałbym też nic przeciwko przeżyciu jeszcze paru chwil z bieszczadzkimi Strażnikami. Bo to zwyczajnie naprawdę fajna sprawa.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Zdjęcia plenerowe to jeden z największych atutów "Watahy". 

4 komentarze: