GTA V - chcę to już teraz

Kilkadziesiąt minut temu do sieci trafił najnowszy trailer "Grand Theft Auto V". Więc... najpierw zobaczcie go sami:
Sam, gdy tylko zobaczyło informację o nim, od razu odpaliłem przycisk "play". Pieprzyć całą robotę, która na człowieka czeka, pieprzyć wszystkie obowiązki - jak jest coś związane z nowym GTA, to po prostu trzeba to sprawdzić NATYCHMIAST. Są ludzie, którzy czekają w tym roku najbardziej na konsole nowej generacji. Też jestem nimi zainteresowany, nie ukrywam. Nie zdziwię się, jeśli nowego Xboksa zgarnę w dniu premiery. Ale największym growym wydarzeniem tego roku jest wciąż dla mnie kolejne dzieło od Rockstar.

Odpaliłem wczoraj czwartą część tej słynnej serii. Aż się wierzyć nie chce, że miała ona premierę pięć lat temu. To ten czas aż tak szybko leci? Odpaliłem i zacząłem grać. Jest fajnie, bardzo miło i sympatycznie. Ale wiecie co? To jednak nie to samo, co te pięć lat temu. Do dziś pamiętam, jak niektórzy dostawali pre-ordery wcześniej ode mnie, inni mieli szybciej pirackie wersje, a ja wciąż czekałem na swoją płytkę. Wkurzenie sięgało zenitu.

Ale pewnego, jak dobrze pamiętam, dość pochmurnego dnia, powróciwszy do domu, zastałem tam czekającą na mnie paczkę. Chyba nawet obiadu nie tknąłem, tylko rzuciłem się, by jak najszybciej odpalić to cudo. A potem było "wow", a potem było jeszcze "łooooo jak Red", choć wtedy tego powiedzenia nie znałem. Czułem się tak, jakbym miał dostać na urodziny Ferrari i po miesiącach oczekiwania wreszcie do niego wsiadłem. Serio.

Teraz, gdy podchodzę do tego tytułu po raz któryś z kolei, wciąż czuję pewnego rodzaju magię, ale to jednak nie to samo co za pierwszym razem. Zresztą ostatnio mało miałem takich odczuć wobec gier. Każde kolejne "Asasyny", "Call of Duty" czy inne "Girsy" wyglądają tak samo. Ale wiem, że przy piątym "Grand Theft Auto" to się zmieni. Wiem, że rozerwę wręcz dostarczony mi pre-order, rozsiądę się wygodnie w fotelu i będę się rozkoszował całością.

A jest na co czekać. Nowy trailer zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jest - jak to mówił Cliffy Blesziński - "bigger, better and more badass". Nie wiem, co robi tu więcej: grafika (odpalcie "czwórkę" i porównajcie, niedowiarki), zajawki scenariusza, klimat, a może... muzyka? Chłopaki z Rockstar zawsze przygotowywali zajebiste, kultowe soundtracki. Ale tutaj przy "Radio Ga Ga" Queen i "Hood Gone Love It" Jay Rocka po prostu odpływam. 

Uwierzcie mi, GTA V zniszczy. Czekam z wiadomo czym, wiadomo gdzie.

0 komentarze:

Zniknięcie słonia

"Zniknięcie słonia" to najnowszy wydany w Polsce, zbiór opowiadań Harukiego Murakamiego. Jedną z poprzednich tego typu książek, "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta", miałem już okazję recenzować na blogu, podobnie jak mikropowieść japońskiego pisarza - "Na południe od granicy, na zachód od słońca". Jako, że mam za sobą również kilka innych jego utworów, zakup "Zniknięcia słonia", prędzej czy później, musiał stać się faktem. A że stało się to szybciej niż przypuszczałem, zapraszam dziś do recenzji nowego wydawnictwa autorstwa Murakamiego.

"Zniknięcie słonia", to zbiór siedemnastu opowiadań, a jednocześnie tytuł ostatniego z nich. Wszystkie one zostały napisane w latach 1983-1990, a więc w, według niektórych, najlepszym okresie twórczości Japończyka. Większość z nich nie zawiera elementów stricte fantastycznych, ale i takie można tutaj dostrzec. Czy jednak w związku z tym opowiadania te można nazwać "normalnymi"? Bynajmniej.

No bo jak można "normalnymi" określić utwory, w których małżeństwo rozpada się przez lederhosen (to te niemieckie spodenki na szelkach), facet z domu towarowego odmawia przyjęcia reklamacji produktu, pisząc do klientki długi list o kangurach i seksie, a jedna para postanawia koniecznie ukraść z McDonalda kilkadziesiąt hamburgerów? Niektóre tytuły też są wyjątkowo dziwne. Ot, choćby "Upadek cesarstwa rzymskiego, powstanie Indian w 1881 roku, napaść Hitlera na Polskę oraz świat miotany wichrem". Zdziwicie się, jak już przeczytacie, o co w tym chodzi.

Jest dziwacznie, jest trochę fantastycznie, jest czasem nie do końca zrozumiale. Więc czy to ma w ogóle sens? Jak to u Murakamiego - jak najbardziej. I nawet jeśli ktoś czasem może uznać jakiś fragment  za grafomanię, to ta grafomania i tak robi wrażenie świetnie zaplanowanego tekstu. Podczas czytania tych opowiadań czasem się człowiek uśmiecha, czasem robi wielkie oczy, ale i tak ma wrażenie, że tekst jakiś sens rzeczywiście ma. Nawet jeśli nie wie się jaki.

Można zresztą znaleźć łącznik pomiędzy (prawie) wszystkimi zamieszczonymi w "Zniknięciu słonia" utworami. Mowa o tematykę. W mniejszym lub większym stopniu, dotykają one bowiem sfery relacji międzyludzkich. Od niepozornych spotkań z nieznajomymi, przez wspominki o przyjaciołach, aż po różnorodne przejawy życia ze współmałżonkiem. A wszystko to polane nutką filozofowania (cytaty dobre do wrzucenia na Fejsbuczka included).

Każdy, kto czytał choć jedną z książek Murakamiego, po spojrzeniu na opowiadania ze "Zniknięcia słonia", automatycznie skojarzy je z tym autorem. Na pewno nie jest to najlepszy twór Japończyka, nie jestem nawet pewien, czy lepszy od zbiorku "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta". Całościowo jednak to twór dobry. Fani będą usatysfakcjonowani, a i niezaznajomionym z Murakamim czytelnikom polecam sprawdzić. Choć zawsze będę powtarzał - zacznijcie lepiej od powieści. "Kafki nad morzem" czy "Przygody z owcą" chociażby.

0 komentarze:

Raperzy czytają #16 - Mroku

Gościem szesnastego odcinka "Raperzy czytają" jest Mroku z Koszalina. Jego raperskie początki miały miejsce już ponad piętnaście lat temu. Od tamtego czasu zdołał on nagrać między innymi po cztery wydawnictwa z projektami 2 osoby i Bla-Bla, z czego ostatnia płyta tego drugiego została wydana legalnie, nakładem EMI Music. Największym sukcesem solowym Mroka jest jego ostatni album - "Bajki robotów". Początkowo wydany jedynie jako nielegal, doczekał się jednak w ostateczności wsparcia ze strony Fonografiki. Sprawdźcie koniecznie ten album, naprawdę warto.

A co nasz dzisiejszy gość ma do powiedzenia na temat książek?

Z książkami mam jeden problem, a mianowicie - choć sporo czytam, to mało pamiętam z tego co przeczytałem. Kiedyś byłem na przykład fanem thrillerów politycznych, a dzisiaj nie jestem w stanie wymienić choćby jednego tytułu. Zresztą, to może wina dzisiejszej polityki, która sama w sobie jest thrillerem i właściwie nie trzeba nic czytać.

No ale wracając do tematu. W głowie właściwie tkwi mi tylko kilka pozycji i o nich Wam w skrócie opowiem. Pierwszego tytułu nie trzeba specjalnie przedstawiać, bo jest nim trylogia „Władca pierścieni” J. R. R. Tolkiena. Choć książka jest rewelacyjna, to miałem z nią przeboje. Czytałem całość przez ponad 1,5 roku, nie mogłem przebrnąć przez pierwszą część, która kojarzyła mi się z niemiłosiernie nudnym „Panem Tadeuszem”. Ale po czasie mogę powiedzieć, że to pozycja, którą naprawdę warto przeczytać, bo większość zapewne zna historię tylko z filmów. Właściwie warto przeczytać, to za słabo napisane - tę książkę trzeba przeczytać! A jeśli jesteśmy w klimacie fantasy, to zdecydowanie polecam też cykl „Xanth” Piersa Anthony'ego. 

Kolejną książką, która przypadkiem trafiła pod moje oko i utkwiła w pamięci, jest „Witaj na świecie, maleńka” autorstwa Fannie Flagg. Kiedyś byłem w odwiedzinach u siostry, nudziłem się niemiłosiernie i postanowiłem coś z tym zrobić. Wziąłem pierwszą książkę z półki. To historia młodej dziewczyny, dziennikarki telewizyjnej, która wkracza w świat bezwzględnych mediów i choć marzy jej się wielka kariera, to jednak nie czuje się dobrze w tej rzeczywistości.

Polecę jeszcze klasyk cyberpunku - „Neuromancer” Williama Gibsona. Wielkie korporacje, wszczepy, sztuczna inteligencja, kowboje cyberprzestrzeni, spiski, czyli to co tygrysy lubią chyba najbardziej.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Indie Game: The Movie

"Indie Game: The Movie" udało mi się zgarnąć przy okazji jednej z akcji z cyklu "Humble Bundle". Cyfrowa wersja filmu leżała na moim dysku długie miesiące, bo jakoś nigdy nie miałem ochoty na obejrzenie akurat jego. Powszechnie wiadomo, że nie każdy dokument stoi na poziomie "Sugar Mana" czy "Jiro Dreams of Sushi" i czasem nawet dobry temat może nie zostać wystarczająco dobrze wykorzystany. Wreszcie jednak przełamałem się i sięgnąłem po "Indie Game: The Movie". Jak produkcja ta wypadła w moich oczach?

Zacznijmy od podstaw. Tak jak wspomniałem, mamy do czynienia z filmem dokumentalnym, jego tytuł wskazuje zaś na tematykę - niezależnie gry wideo (gry indie). Scenariusz opowiada zasadniczo historię czterech osób. Pierwsza z nich to Jonathan Blow, twórca słynnego w kręgach growych "Braida". Wywiad z nim został przeprowadzony już po wydaniu jego kultowego tworu, dzięki czemu możemy posłuchać między innymi o tym, jak zareagował on na pozytywne oceny graczy.

Kolejni bohaterowie to duet Edmund McMillen oraz Tommy Refenes, autorzy bardzo ciepło przyjętej platformówki "Super Meat Boy". W ich przypadku śledzimy bardzo długi okres czasu, począwszy od tworzenia gry, przez ostatnie szlify, aż po wydanie całości na Xbox Live Arcade. Ich historia chyba najbardziej przypadła mi do gustu. Ostatnim ogniwem filmu jest Phil Fish, twórca długo oczekiwanego "Feza". W "Indie Game: The Movie" śledzimy szczególnie walkę jego twórcy z byłym współpracownikiem, który po odejściu z firmy postanowił przeszkadzać dawnemu przyjacielowi w wydaniu projektu. 
Film ukazuje twórców gier w indie w naprawdę nietypowy sposób. Po obejrzeniu filmu, miałem wrażenie, że są oni bardzo zamknięci w sobie, niezbyt otwarci na jakiekolwiek życie społeczne oraz żyjący w całkiem dużym stresie. Najnormalniejszym człowiekiem wydaje się tu Edmund McMillen z Team Meat, który wygląda na wyluzowanego, naturalnego typa. I nawet ma żonę. Grubą i brzydką, ale zawsze coś.

W przypadku takiego filmu pojawiają się w głowie dwa zasadnicze pytania. Pierwsze brzmi: "czy ten film jest dobry?". Odpowiedź brzmi: "jak najbardziej". Dość nudnawy dla niektórych temat, został świetnie wykorzystany jako scenariusz. Sam film jest zresztą nie tyle opowieścią o tworzeniu gier indie, ale raczej ich twórcach i dokładnym przedstawieniu ich zachowań. "Indie Game: The Movie" niejednokrotnie wywołuje na twarzy błogi uśmiech, by po chwili zamienić go w zdołowanie. 

Drugie pytanie to: "czy ten film spodoba mi się, jeśli nie gram w gierki?". W tym przypadku odpowiedzi nie jestem do końca pewien, gdyż omawianą produkcję recenzuję z perspektywy gracza. Wydaje mi się jednak, że tytuł ten jak najbardziej może zainteresować osoby nie związane z branżą grową. Scenariusz robi tutaj  bowiem lepsze wrażenie niż sama tematyka filmu.

Żałuję, że po "Indie Game: The Movie" sięgnąłem dopiero niedawno, przedkładając nań inne produkcje. Bałem się, że dostanę raczej nudny dokument o procesie tworzenia gier indie, a zostałem miło zaskoczony. To produkcja o żywych ludziach z krwi i kości, którzy są cholernie wciągnięci w ukochany przez siebie świat. Jeśli kiedyś twórcy filmu postanowią stworzyć jego kontynuację, podejdę do niego na pewno bez dotychczasowych uprzedzeń. 

1 komentarze:

Krótko i na temat - LaikIke1 na klipie

Po tygodniach, a może nawet i miesiącach czekania, w sieci pojawił się wreszcie najnowszy wideosingiel z producenckiej płyty Szopsa - "Goodlife". Można rzec, że to wielki dzień dla całego polskiego rapu, ponieważ mamy do czynienia z pierwszym w historii klipem z udziałem kultowego już króla podziemia, czyli Laika. Raper ten, którego płyta swoją drogą gościła w moim ubiegłorocznym top 10, to główny wokalny oręż na krążku Szopsa. Poza nim, dużo tam będzie Bisza oraz kilku innych znanych artystów, w tym choćby Bonsona.

"Goodlife" to jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. Zniszczy, wierzę. Stosowna recenzja prawie na pewno pojawi się na blogu.

0 komentarze:

Paski nie dla każdej laski

Na samym początku chciałbym zaznaczyć: wiem, iż ten post dostał chyba najgorszy tytuł w historii bloga. Mam wrażenie, że mimo swojej słabości, ma on jednak jednocześnie coś, co każe mi go zostawić. Nie zmienia to niestety faktu, iż tytuł ten jest po prostu słaby. Chujowy wręcz. No ale nie on sam jest tematem dzisiejszego postu, przejdźmy więc do sedna.

Ostatnimi czasy wśród rodzimej młodzieży płci żeńskiej rozpowszechniły się legginsy w paski. Na początku były one dostępne tylko w co bardziej "hipsterskich" sklepach internetowych, ale wreszcie sięgnęły po nie również sieciówki. Nawet te mniej znane wrzucają teraz do swoich kolekcji paskowane spodnie. Moda taka jest, to nagle wszystkie dziewczyny rzuciły się na to i ich nogi są całe biało-czarne. Nie każda jednak pomyślała, że takie spodnie jej po prostu nie pasują.

I nawet nie mówię tu o jakichś stylizacjach, nie jestem w końcu szafiarką. Chodzi mi o to, iż niektóre laski są na te spodnie po prostu za grube. To, że pasują do Ciebie zwykłe legginsy, nie znaczy, że będziesz wyglądała dobrze w tych paskowanych. Dlaczego? Bo te czarno-białe krechy wyjątkowo mocno podkreślają każdą możliwą nierówność ciała. W tym, oczywiście, tyłek. Wielki, odstający tyłek.

Do tych całych paskowych spodni trzeba być po prostu szczupłym. Niekoniecznie być jakąś tykwą z najbardziej hardkorowych wybiegów, ale też i nie laską typu "Big Mac + Cola Light". Jeśli chcesz sobie kupić takie spodnie, to weź dziewczyno lustro, przymierz je i spójrz czy aby na pewno nie wyglądasz w nich na taką, co te kilka(naście) kilogramów za dużo ma. Wcale nie musisz wyglądać grubo w innych ciuchach, tu chodzi o ten jeden konkretny model. Do niego trzeba mieć wyjątkowo dobrą FIGURĘ.

Jakieś dwa lata temu byłem w Anglii. Poza wieloma fajnymi rzeczami, jakie tam zobaczyłem, były tam też ponad stukilogramowe kobiety w legginsach. Gdy się pochylały, widać im było kawałek nagiej dupy. Gdy taka ogromna baba stanie Ci przed nosem i zacznie sobie coś poprawiać u butów, odruchy wymiotne masz wręcz zapewnione. Tyłki wylewają im się z tych legginsów. Chwała bogom, że nie spotkałem żadnej takiej w tych pasiastych spodniach.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Jesteśmy egoistami?

Mówi się, że w dzisiejszych czasach zapanował totalny egoizm i brak zainteresowania innymi ludźmi. Jeszcze więcej zna się takich historii dotyczących Polaczków. Któż nie słyszał o klasycznym reprezentancie naszego narodu, zazdroszczącym sąsiadowi nowego auta. Pieniądze na nie na pewno ukradł/zdobył na kablowaniu/babra się w jakichś czarnych interesach. No nie ma możliwości, żeby zdobył to w pełni uczciwą pracą.

Wiele osób dziś też radzi: "zostań egoistą". Bo takim człowiekiem jest być łatwiej. Mieć gdzieś problemy innych, wykorzystywać "przyjaciół" do swoich celów, okłamywać dla zdobycia korzyści. I sam przyznaję, że w jakiejś mierze nie tylko sam jestem egoistą, ale i pragnę nim być. To samouwielbienie uniosło bowiem ogromy ludzi na szczyty. 

Ale gdy robię coś, co całkowicie zaprzecza idei egoizmu, w duchu czuję ulgę. Cieszę się nawet wtedy, gdy pomogę osobie, której najchętniej odpowiedziałbym szczere: "wypierdalaj". Takiej, na której się niejednokrotnie zawiodłem, która mi może się nigdy nie odwdzięczyć. Nawet pomoc komuś w rodzaju wroga może przynieść pewnego rodzaju satysfakcję. 

Jeszcze większą satysfakcję sprawia jednak dzielenie swej radości z sukcesem osób bliskich. Dziś przeżyłem dzień, w którym zdarzyła się taka właśnie sytuacja. Pojechaliśmy ze znajomymi do Łodzi wspierać naszego przyjaciela w konkursie kompozytorskim, a konkretniej - jego finale. Wspólna radość ciągnęła się już od samej podróży, przez wspólne spotkanie, wysłuchiwanie na żywo odgrywanego utworu, aż po ogłoszenie wyników. Drugie miejsce.

Widząc szczęście na twarzy bliskiego Ci człowieka sprawia niejednokrotnie radość większą, niż taką wywodzącą się z własnych sukcesów. To taka chwila, w której zapominasz o wszelakich troskach, bijesz brawo i uśmiechasz się ze wszystkimi wokół. Dla takich momentów warto żyć, warto mieć przyjaciół, warto wspierać ich przez cały czas. By przekonać się, że czasem można oderwać się od egoistycznego podejścia.

PS. Post ten dedykuję Dominikowi - zrobiłeś to Zuchu! :)
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Ja w świecie książek

Jeśli ktoś jeszcze nie wie, to na samym początku pragnę przypomnieć, że dzisiaj, to jest 23 kwietnia, obchodzimy Światowy Dzień Książki. Długo myślałem, o czym by z tej okazji napisać. O kolejnych statystykach ukazujących jak mało osób czyta? Znowu o tym, że wciąż najlepiej sprzedają się szroty pokroju "Pięćdziesięciu twarzy Greya"? Hell no. To w końcu święto książek, pomówmy więc o nich w radosny sposób.

Postanowiłem tym samym powspominać sobie, jak do tej pory wyglądało moje książkowe życie. Trwa ono tak naprawdę od mniej więcej dekady, bo zabrałem się za powieści niedługo po tym, jak nauczyłem się czytać w ogóle. Mogę się chyba nazywać reprezentantem tej całej ery "Harry'ego Pottera", choć przeczytałem pierwszy tom tej słynnej sagi, zanim stała się ona w Polsce jakoś wyjątkowo popularny.

Pamiętam po dziś dzień, jak pragnąc kupić pierwszy tom, ekspedientka w księgarni straszyła mnie, że to nie rzecz dla mnie, że tam jest magia, szatany i grzech. Na szczęście razem z matką rodzicielką udało się pokonać strażniczkę dziecięcej niewinności. Potem poszło jak z górki. Każdy kolejny tom połykany był przeze mnie, jak na tamten czas, bardzo szybko. Siódemkę zgarnąłem już w wersji angielskiej, bo nie mogłem się doczekać finału.

Saga o Potterze otworzyła mi drogę do świata fantasy, który przez jakiś czas uznawałem za lepszy od tego prezentowanego w realistycznych książkach. "Władca Pierścieni", "Hobbit", jakieś "Eragony" i inne tego typu tytuły - to wszystko łyknąłem w czasie, gdy większość dzieciaków nie miała za sobą ani jednej przeczytanej książki. No chyba, że mówimy o lekturach pokroju "Dzieci z Bullerbyn". Zresztą od większości utworów proponowanych przez nasz program nauczania trzymałem się z daleka. I chyba nawet tego zbytnio nie żałuję. Ale o tym może innym razem.

Wreszcie jednak moja przygoda z fantasy się skończyła. Cholera wie, z jakiego powodu. Chyba po prostu nagle zacząłem instynktownie sięgać po coś innego. Jasne, na początku to też były raczej różne bestsellery w rodzaju "Kodu da Vinci" czy, swego czasu uwielbianej przeze mnie, sagi "Opowieści rodu Otori". Ten pierwszy tytuł przeczytałem, gdyż już wtedy budziło się u mnie swoiste zamiłowanie do kontrowersji, a drugi z powoli kiełkującej we mnie miłości do Japonii. 

A teraz? Teraz za sobą mam wiele książek, po które kiedyś nie spodziewałem się sięgnąć. Wreszcie potrafię zarówno subiektywnie, jak i obiektywnie ocenić wszystko co wpadnie w moje łapska. I nawet taki "Harry Potter" już mnie nie zachwyca. Ale wciąż mam do tej serii szacunek, bo gdyby nie ona, mógłbym nie mieć za sobą całej gamy innych tytułów. Dziś moimi ulubionymi autorami są chyba Murakami i Bukowski. Ale kto wie, może za kilka lat będę to nich podchodził z dystansem, tak jak dziś do tworów Rowling.

Swoją drogą, po tym już pół roku z blogiem, stwierdzam, iż jego założenie było jedną z najlepszych rzeczy, jakich dokonałem w swoim literackim życiu. Dzięki temu, że piszę cotygodniowe recenzje książek, czytam regularnie, średnio chyba jedną powieść na tydzień. Jest to dla mnie ogromnym szokiem, biorąc pod uwagę, że codziennie mam mnóstwo innych rzeczy do zrobienia.

A wiecie co teraz zrobię? Oczywiście pójdę dalej czytać :) Wy też poświętujcie Światowy Dzień Książki, naprawdę warto.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Prześwietny raport kapitana Dosa

Gdy teraz o tym pomyślę, nie wiem szczerze mówiąc, dlaczego kupiłem "Prześwietny raport kapitana Dosa". Jasne, duża rolę grała tu promocja, o której swego czasu pisałem, ale czemu spośród wszystkich tytułów wybrałem właśnie ten? Co przyczyniło się do tego? Brzydka, choć mająca pewien klimat old-schoolowego science fiction okładka? Opis wydawcy? Fakt, że to twór Eduardo Mendozy, o którym słyszałem kilka pozytywnych opinii? Nie potrafię wskazać konkretnego argumentu. Wiem jednak, że mogłem wybrać inny produkt i raczej bym tego nie żałował.

Jak sama nazwa wskazuje, książka jest skrzętnie prowadzonym, swoistym dziennikiem z podróży, którą kieruje niejaki kapitan Horacio Dos. Na swoim statku kosmicznym ma on pod opieką, oprócz załogi, trzy różne grupki ludzi: Upadłe Kobiety, Nieprzewidywalnych Staruszków oraz Przestępców. Nikt jednak tak naprawdę nie wie, dokąd zmierza ta jakże nietypowa ekipa. Konkretne dane mają zostać udostępnione kapitanowi u kresu podróży. Powoli jednak kończą się zapasy wszelakich potrzebnych materiałów, począwszy od jedzenia czy czystej wody, po szampon i róż do policzków. Dos postanawia więc uzupełnić zapasy na najbliższej stacji kosmicznej. I tak zaczynają się kłopoty...

Książka ta ma w założeniach być humorystyczna, i to na szczęście Mendozie wychodzi nienajgorzej. I choć żarty tak naprawdę wciąż dotyczą jedynie nieudolności postaci, w szczególności cholernie ciapowatego Dosa, to jednak da się czasem uśmiechnąć pod nosem. Niestety, ta straszna głupkowatość głównego bohatera często po prostu aż prosi się o dokonanie teatralnego facepalma ze strony czytelnika. Z idiotyzmu kapitana da się czasem pośmiać, ale w większości przypadków powoduje on niestety, delikatnie rzecz ujmując, zniesmaczenie.

Tak gromko wychwalany Mendoza, okazuje się dodatkowo (przynajmniej w przypadku "Prześwietnego raportu") pisarzem niekompletnym. Trochę ponad 150-stronicowa książka przypomina raczej zalążek, szkic prawdziwej powieści, aniżeli coś przeznaczonego do sprzedaży. Rozumiem zamysł - stworzenie swoistego dziennika pokładowego, który nie dość, że ma z zasady być dość lakoniczny, to jeszcze prowadzony jest przez kogoś takiego jak Dos. Problem jednak w tym, że to się czyta po prostu słabo. Niczym streszczenie większej powieści.

A szkoda, bo sam zamysł fabularny jest o wiele lepszy od opisu, który prezentuje wydawca. Koncept w niektórych momentach naprawdę zasługuje na pokaźne wychwalenie. Nie będzie to może najbardziej obrazowe określenie, ale twór Mendozy skojarzył mi się trochę z "Małym Księciem". Takim, z którego wyciągnięto moralistyczne fragmenty i dorzucono dawkę humoru. Problem w tym, że hiszpańskiemu pisarzowi nie udało się zbyt dobrze przerzucić konceptu na dłuższy tekst.

Jeśli macie możliwość, to po prostu pożyczcie sobie od kogoś "Prześwietny raport kapitana Dosa". Jest ogrom lepszych książek niż ta, nawet w podobnym klimacie ("Autostopem przez galaktykę"?), ale jeśli  nie macie pomysłu, co poczytać, może jednak warto? To w końcu tylko 150 stron. W sam raz na wieczór czy dwa. Sam jednak nie jestem chętny do powtórzenia swojej przygody z tym tytułem. 

0 komentarze:

Raperzy czytają #15 - Hukos

Dzisiejszy gość, to chyba najbardziej rozpoznawalny raper, jaki do tej pory postanowił wziąć udział w "Raperzy czytają". Hukos jest reprezentantem wytwórni Step Records oraz ekip Panorama Paru Faktów i Fama Familia, współtworzonych między innymi z bohaterem siódmego odcinka naszej akcji - Cirą. Do tej pory białostocki raper ma na koncie dwa projekty solowe: podziemne "Ostrze moich oskarżeń" oraz legalną "Knajpę upadłych morderców". Swego czasu głośno było o Hukosie w związku z kawałkiem "Panie Prezydencie" z roku 2007, kierowanym do ówczesnej głowy naszego państwa, Lecha Kaczyńskiego. Lech Wałęsa przyrównał go wówczas do samego Kazika.

A co Hukos ma do powiedzenia w kwestii literatury?

Nastały takie czasy, że czytanie powoli jest w zaniku i trzeba propagować każdy przejaw czytelnictwa. Choć historia toczy się kołem i cichą nadzieję wiążę z wszelkiej maści tabletami, iPadami itp.

Książki miały duży wpływ na moje życie, gdyż nigdy jakoś specjalnie nie przejawiałem chęci do nauki, jednak właśnie dzięki temu, że od najmłodszych lat starałem się czytać jak najwięcej, i to pozycji z najróżniejszych dziedzin, to oceny w szkole zawsze miałem przyzwoite. Nawyk ten wyniosłem z domu i pomimo, że nie pochodzę z super elitarnej, inteligenckiej rodziny w stylu "ą, ę", to jednak książki od zawsze były stałym gościem w naszym domu. Do tego dochodził zwyczaj codziennego czytania prasy. 

W dzieciństwie moim ulubionym gatunkiem była literatura przygodowa. Wszelkiej maści opowieści o Indianach, kowbojach, czy podróżnikach pochłaniały mnie bez reszty. To był taki substytut podróży dla małolata wychowanego na betonowym, gierkowskim osiedlu z wielkiej płyty w czasach przedinternetowych. Pamiętam też, że mając 8 może 9 lat przeczytałem cała encyklopedię PWN. Fakt, że była to ta stara, dwutomowa wersja, a nie późniejsza ośmiotomowa, ale i tak wspominam to z uśmiechem. Wiele lat później dowiedziałem się, że Nas też czytał w młodości encyklopedie, by pisać lepsze teksty. Coś w tym jest, hehe.

W późniejszym okresie przeżyłem okres fascynacji literaturą wojenną i tutaj ogromny wpływ miały lektury szkolne, za co do dziś akurat mam wielki szacunek do naszego często nieudolnego systemu edukacji. 

W czasach, gdy już zacząłem zajmować się rapem, miałem fascynację literaturą nazwijmy to łajdacko-knajpianą, spod znaku wiecznie pijanego Bukowskiego, czy w krajowym wydaniu Jerzego Pilcha albo mało znanego Andrzeja Wydmińskiego. Polecam szczególnie jego "Hotel Pijany". Co do tego pierwszego autora, to do dziś odczuwam satysfakcję, że odkryłem go jeszcze zanim Mes zaczął go tak silnie propagować i znalazł w tym tabuny naśladowców. Obecnie chyba najchętniej sięgam po biografie znanych ludzi, gdyż z ich losów można wynieść dużo wniosków i przenieść je na własne życie. W ostatnich kilku miesiącach były to biografie Olbrychskiego, Danuty Wałęsowej, która swego czasu wywołała skandal, Marylin Monroe, Kennedy'ego, Marii Czubaszek, Himilsbacha i Maklakiewicza oraz genialna, brutalna biografia Andrzeja Iwana. W tym momencie przy moim łóżku leży zaczęta biografia Stanisławy Celińskiej, czytana równolegle z książką o rytuałach i wierzeniach Indian Ameryki Północnej.

Na koniec taka autentyczna anegdota zaczerpnięta z mojego życia na temat zgubnego wpływu książek. W klasie maturalnej omawialiśmy na lekcji coś z Witkacego. Nauczycielka wzięła mnie do odpowiedzi, więc poza standardowymi odpowiedziami dorzuciłem kilka faktów z jego życia, żeby błysnąć wiedzą nie tylko zdobytą z obowiązkowego zestawu lektur. No więc opowiedziałem całej klasie w soczystych słowach o jego zamiłowaniu do dziwek, alkoholu i narkotyków. Za to potem pani polonistka nie chciała mnie dopuścić do matury, na koniec roku postawiła mi 2, pomimo, że język polski był moim ulubionym przedmiotem. W prywatnej rozmowie w cztery oczy uzasadniła to tak, że owszem, docenia moją chęć zdobywania ponadprogramowej wiedzy, jednak przed maturą nie powinienem mieszać innym uczniom w głowach. Na maturze oczywiście spiąłem się, bo potraktowałem to honorowo i dostałem piątkę. Pokój.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja, zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Panaceum

Czasem mam wrażenie, że w przypadku kinematografii najgorszą sytuację mają filmy średnie. Dlaczego? Bo o nich się mówi najmniej. Dobre produkcje są polecane przez wiele osób, a te w dużej mierze odradzane mogą przyciągać właśnie swoją nikłą sławą. Bo niektórzy po prostu lubią sprawdzić, czy laureat Złotych Malin jest aż tak okropnym tworem. O takich typowych średniakach się z kolei po prostu nie mówi. Chyba, że ktoś wprost nas pyta o opinię na ich temat. I takim właśnie typem filmu jest niestety "Panaceum".

Scenariusz opowiada historię niespełna trzydziestoletniej Emily (Rooney Mara, "Dziewczyna z tatuażem"), której mąż (Channing Tatum) właśnie wyszedł z więzienia. Pomimo tego, iż powrót ukochanego powinien sprawiać dziewczynie ogromną radość, popada ona w depresję. Trafia wreszcie pod skrzydła doktora Banksa (Jude Law), który pragnie pomóc jej z problemem. Gdy Emily otrzymuje receptę na nowy, eksperymentalny lek, okazuje się, że jego skutki uboczne są katastrofalne. 
Każda bardziej szczegółowa próba opisania fabuły zwiększa drastycznie liczbę spoilerów, dlatego musi Wam wystarczyć to bardzo krótkie "streszczenie" pierwszej połowy filmu. Wyjątkowo nudnej swoją drogą. Początkowa godzina "Panaceum" ciągnie się jednak w pewien nietypowy sposób, bo mimo wszystko udaje się jej jakoś utrzymać widza w delikatnym zainteresowaniu. Dopiero druga cześć filmu prowadzi do szybszego rozkręcenia i tworzy swoiste "show". Mimo tego, jest ona - podobnie jak i pierwsza - strasznie przewidywalna. Nie w taki sposób, że wszystkiego można się domyśleć po pierwszych minutach seansu, ale na początku każdej sceny dobrze wiadomo, jak się ona skończy.

Jeśli miałbym podać jakikolwiek atut filmu, dla którego warto go obejrzeć, poza konceptem fabularnym, na pewno byłby to Jude Law. Swoją rolą facet naprawdę zjada całą resztę tej produkcji. Na początku co prawda nie jest to tak widoczne, ale wspomniana już druga połowa seansu, dostarcza mu ogromne pole do popisu. Nie da się nie sympatyzować z jego postacią i podczas jej każdego dobrego ruchu wykrzyknąć w myślach "fuck yeah!". 

Niektórzy ponoć jarają się także grą Rooney Mary. Ja niestety nie lubię typu postaci reprezentowanego przez Emily, dlatego nie potrafię się do tego jakoś wyjątkowo odnieść. Jeśli zaś chodzi o resztę aktorów, to wspomnę jedynie, iż Channing Tatum to taka męska wersja Kristen Stewart, a Catherine Zeta-Jones może uznać występ w "Panaceum" za swoją najmniej seksowną rolę. Pomimo jednej... ciekawej sceny ;)

Duży plus należy się filmowi za soundtrack. Oprawa muzyczna autorstwa Thomasa Newmana ("Skyfall", "Gdzie jest Nemo?") tak mi się wkręciła, że po powrocie do domu, od razu odnalazłem ją na Spotify. Poza pierwszą sceną zwraca się na nią uwagę co prawda rzadko, ale pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Minus leci z kolei za zdjęcia, które czasem są po prostu masakrycznie słabe. Najbardziej daje to o sobie znak podczas rozmów, kiedy śledzimy właściwie jedynie przeskakiwanie kamery z jednego bohatera na drugiego.

"Panaceum" obejrzeć można, ale wystarczy, że odpalicie je w domowym zaciszu. W kinie na pewno znajdziecie teraz coś lepszego. Ale jeśli bardzo chcecie sprawdzić tę produkcję na dużym ekranie, możecie iść. Jeśli zapomnicie o pierwszej połowie filmu, to jest duża szansa, że po końcówce wyjdziecie z kina bardzo zadowoleni. Ogółem jednak, to po prostu średniak. Taki najbardziej typowy.

0 komentarze:

Krótko i na temat - pierwszy singiel z nowej płyty Daft Punk

Taką sytuację, jak w przypadku nowego singla Daft Punk, rzadko się spotyka. W ubiegły weekend udostępniona została około minutowa reklama, która prezentowała fragment tegoż właśnie kawałka. Nowe filmiki z nim na YouTube pojawiały się w pewnym momencie co kilka sekund. Potem zaczęto tworzyć dłuższe piosenki poprzez loopowanie udostępnionych sampli i nazywanie takich produkcji "oficjalnymi". Daft Punk zrobiło tym samym jeden z największych szumów tego typu w ostatnim czasie.

Wreszcie jednak, do sieci wypłynęła rzekoma radiowa wersja "Get Lucky", która jednak... wciąż wzbudzała wątpliwości. Dlaczego? Szczególnie z powodu dziwnego zmasterowania niektórych partii wokalnych. Dziś postanowiono wreszcie rozwiać wszelkie wątpliwości. Kawałek w wersji znanej już internautom, zawitał oficjalnie na iTunes, SpotifyYouTube poprzez starania fanów i całą resztę tego typu usług. Pozostaje mi teraz odesłać Was do przesłuchania kawałka. U mnie śmiga on już non stop na ripicie. Teraz czekamy na wersję "zwykłą" oraz całą płytę :)

0 komentarze:

Czy zabierać samochody pijanym kierowcom?

Rzadko komentuję na blogu jakiekolwiek sprawy związane z polityką, bo staram się raczej od tego całego bajzlu trzymać na pewien dystans. Nie zmienia to jednak faktu, iż staram się być na bieżąco z najważniejszymi wiadomościami - przeglądam portale internetowe, Wykop, a czasem rozmawiam ze znajomymi na tego typu tematy. Dzisiejszy wątek podrzucił mi Adam (którego serdecznie pozdrawiam) i już od pierwszej wspominki z nim związanej, wiedziałem o czym dziś napiszę.

Solidarna Polska proponuje zabieranie samochodów pijanym kierowcom. Choć newsy na ten temat pojawiły się na większości ważnych portali, to jednak nie zostały one wyróżnione na stronach głównych. Trochę mnie to dziwi, biorąc pod uwagę, iż jest to najczęściej udostępniana dziś wiadomość z serwisu TVN24.pl. I jak internauci świetnie zaznaczyli, całej sprawie naprawdę warto się przyjrzeć.

Pierwsze wzmianki na temat pomysłu partii Ziobry pojawiły się jesienią ubiegłego roku, ale dopiero dzisiaj stosowny projekt ustawy został udostępniony w sieci. Tak jak już wspomniałem, czytamy w nim, iż Solidarna Polska chce zabierania aut kierowców, których stężenie alkoholu we krwi przekracza jeden promil. Jeśli zaś auto prowadzone przez zatrzymaną osobę nie należałoby do niej, musiałaby ona ofiarować państwu kwotę równą cenie samochodu.

Wiele osób ma wątpliwości, co do całego projektu. Pojawiają się liczne argumenty przeciwko niemu, począwszy od tych tworzonych przez internautów niemogących żyć bez kierowania autem po pijaku, przez bardziej rozsądne wytknięcie wad ustawy. I choć rzeczywiście usterek projektu można się doszukać, to jednak sama idea wydaje mi się wyjątkowo ciekawa. Jeśli dałoby się poprawić niektóre wątpliwości, byłaby to całkiem dobra opcja w walce z pijanymi kierowcami.

Od zawsze jestem zdania, że po alkoholu za kierownicę siadać się nie powinno i z zaciekawieniem obserwuję wszelkie próby przetrawienia tego problemu. Moja nieufność wobec polityków prowadzi mnie też jednak do rozmyślań nad tym, co zrobiliby oni z pieniędzmi, które otrzymaliby z zabranych pijaczynom samochodów. Bo w rozsądne ich wykorzystanie szczerze wątpię.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Tede elliminuje

Kolejnym muzycznym pre-orderem złożonym przeze mnie w tym roku po nowym krążku Justina Timberlake'a, było dziesiąte wydawnictwo solowe Tedego - "Elliminati". Single zapowiadające album porządnie wstrząsnęły rapowym światkiem. Jeszcze przed premierą niektórzy orzekali, iż "król wrócił", inni powstrzymywali się z wydaniem takiej opinii do czasu przesłuchania całości. A jak ja widzę najnowszą płytę TDF'a? Czy było warto złożyć pre-order? Sprawdźcie dalszą część recenzji!

Tym razem odpuszczę sobie omawianie każdego kawałka z osobna, jak zrobiłem w przypadku płyty Timberlake'a. Dlaczego? Bo "Elliminati" zawiera łącznie... trzydzieści cztery utwory. Tak, dobrze czytacie. Tede ponownie postawił na wydawnictwo dwupłytowe i, co ciekawe, wciąż zostały mu odrzuty (ich lista krąży gdzieś w sieci). Jak sam Jacek mówi, przed wysłaniem płyty matki do tłoczni, trzeba było dokonać konkretnej selekcji kawałków. Na pierwszym cedeku dostajemy tym samym dziewiętnaście tracków (w tym jeden remiks) stricte bangerowych, cholernie bujających głową, zaś na drugim do czynienia mamy z piętnastoma utworami bardziej "rozkminkowymi", spokojniejszymi.
Wszystkich kawałków opisywać nie będę, ale nie mógłbym sobie odmówić wymienienia moich ulubionych. Z płyty pierwszej warto wyróżnić, poza singlami ("Mainstream", "Charlie S.", "Nie Banglasz", "Xenon"), w szczególności utwory "To Ja Twój Syn", "Easy Rider" z świetnie dobranym samplem wokalnym Sitka w refrenie oraz przeklimatyczny "R.O.Y". Nie można też zapomnieć o remiksie "Tak Się Robi Hip Hop 2", w którym oprócz gospodarza usłyszymy także Pelsona, Dioxa, Obiego, VNM'a oraz Numera Raza. 

W przypadku płyty numer dwa dostaliśmy przedpremierowo tylko dwa single. Mowa o "WWA Żegna", w którego produkcji wykorzystano żywe instrumenty oraz ciekawy koncepcyjnie "Blokk". Poza tymi dwoma utworami warto szczególnie przesłuchać "Oni Wiedzą" z featuringiem wspomnianego już wcześniej Sitka, najbardziej klimatyczny track na całym "Elliminati", czyli "Tulipan" oraz "Szklane Domy", o których już wspominałem na blogu.
Wymieniam tutaj swoje ulubione kawałki, ale tak naprawdę jest to zestawienie bardzo subiektywne. Ze wszystkich ponad trzydziestu kawałków raptem ze trzy uznałem za drobne zapychacze. Nie przeszkadzają one jednak tak, by nie dało się "Elliminati" puszczać na ripicie. Wszystko jest tu naprawdę solidne i nie zdziwię się, jeśli większość odrzutów również trzyma podobnie wysoki poziom.

Na co trzeba być przygotowanym przed odsłuchem "Elliminati"? Cóż, na pewno na to, że to wciąż ten sam dobry Tedzik. Próbuje on coś kombinować z flow, jest zdecydowanie kilka leveli wyżej niż w przypadku swoich starych płyt, ale to wciąż ten sam rap, który może się niektórym po prostu nie spodobać. Nawet jeśli TDF'a strawić nie możecie, warto mimo wszystko sprawdzić tę płytę. Dla bitów chociażby, które po prostu miażdżą. Sir Michu odwalił kawał porządnej roboty i stał się dzięki temu jednym z moich ulubionych producentów w Polsce. Odnajduje się świetnie w tworzeniu każdego możliwego podkładu - od tych bardziej niuskulowych, po bardziej klasyczne. 

Nie żałuję, że zamówiłem "Elliminati" przedpremierowo. Dostałem to, czego oczekiwałem i jestem z tego w pełni zadowolony. Wstrzymałbym się od nazywania tego krążka na starcie "płytą roku", ale zdecydowanie zgadzam się z samym jej twórcą, który stwierdził, że w stosunku do tego wydawnictwa, jego poprzednie można uznać za demówki. To najlepsza płyta Tedego do tej pory. Must-check.

0 komentarze:

Jak zbić hajs na nowym papieżu?

Czas odkryć kulisy powstawania najnowszych bestsellerów książkowych w Polsce. Od teraz każdy z Was będzie mógł zarobić na kolejnych papieżach! Oto krótki, lecz jakże treściwy kurs:

1. Poczekaj na wybór nowego papieża. I przy okazji pomódl się, by okazał się on postacią ciekawą, a nie nijaką. 

2. Gdy już kolejny następca Świętego Piotra zasiądzie na watykańskim tronie, możesz wziąć się do bezpośredniego działania.

3. Na początek przeczytaj wszelkie artykuły na najsłynniejszych portalach. Rób notatki. Kierujesz swój produkt na rynek polski, więc warto sprawdzić, co mówią o nowym papieżu rodzimi dziennikarze. Oraz komentatorzy, szczególnie na Onecie. Oni zawsze inspirują. Zagraniczne portale też jednak warto sprawdzić, będziemy mieli większe rozpoznanie w odbiorze nowej głowy Kościoła w mniej katolickich krajach.

4. Masz już podstawowy szkic, zebrany z najświeższych doniesień na temat papieża. Teraz czas poszperać w Googlach, na temat wszelkich informacji o nim, spisywanych jeszcze przed jego przejęciem władzy w Watykanie. Prawdopodobnie na tym etapie angielski będzie już konieczny. Nie umiesz? No przecież zawsze jest genialny Google Translate! Nie wiesz, że on tłumaczy perfekcyjnie każde zdanie?

5. Nie szukaj kontrowersyjnych tematów, zostaniesz za to w naszym kraju zjedzony. Zamiast tego odkryj wszystkie najbardziej pozytywne i rozczulające historie z życia nowego papieża. Żył w biednej rodzinie? Zapisz. Jego rodzicielka była chora? Zapisz. Jego hobby było łapanie motylków? Koniecznie zapisz.

6. Wymyśl chwytliwy tytuł. Coś pozytywnego, ciepłego, katolickiego. Jak nie masz pomysłu, to wrzuć jakiś promieniejący cytat papieża. To zawsze działa.

7. Okładka? Standardowo - uśmiechnięty następca Świętego Piotra z ręką uniesioną w geście błogosławienia ludu Bożego.

8. Ślij do wydawnictw, najlepiej katolickich. Jak się pospieszysz, to będziesz jednym z pierwszych w Polsce autorem papieskiej biografii. Good job.

9. Zwijaj w ruloniki świeżutkie banknoty i wciągaj nimi kogs. Yyy... znaczy się, oddaj wszystko na cele charytatywne. Tak postąpiłby prawdziwy chrześcijanin.

Tekst z dedykacją dla wszystkich szybkich twórców biografii papieża Franciszka i piarowców wymyślających akcje typu "kup 2 encykliki, 3 dostaniesz gratis" :)
Źrodło: Flickr.com

0 komentarze:

Wybuchające beczki

Krzycha Gonciarza zna chyba każdy co aktywniejszy YouTube'owicz. Autor jednego z najpopularniejszych programów internetowych, czyli "Zapytaj Beczkę" oraz słynnych już postaci Gimbusa i Krzysztofa Kanciarza, zaczynał jednak zupełnie w innej branży. Growej, warto zaznaczyć. Gonciarz to chyba zresztą wciąż najbardziej kultowy ex-redaktor Gry-Online.pl oraz tvgry.pl. Do tej pory udało mu się także spłodzić dwie książki - "Wybuchające beczki" oraz "Webshows". Dziś biorę pod lupę ten pierwszy tytuł.

Założenia książki najlepiej obrazuje druga część jego tytułu, czyli "Zrozumieć gry wideo". Autor postanowił bowiem rozłożyć na czynniki pierwsze różnorodne zagadnienia związane z projektowaniem gier, w tym level design czy tworzenie scenariusza. Jak sam Krzysztof wspomina, po przeczytaniu "Wybuchających beczek" mamy lepiej zauważać niektóre rzeczy w produktach wirtualnej rozrywki, a nawet zupełnie inaczej całość odbierać. Brzmi ciekawie, czyż nie? A czy się udało? No cóż, chyba nie do końca. 

Rozdziały książki podzielone są dwa większe działy: "Treść" oraz "Rozgrywka". Wszystkie one w jakiś sposób łączą się nawiązywaniem do siebie, ale w rzeczywistości, po drobnej redakcji dałoby się z całej książki zrobić kilkadziesiąt pojedynczych felietonów. Właśnie za zbiór takowych można więc uznać "Wybuchające beczki". To trochę taka stricte growa wersja "Świata według Clarksona". Może to porównanie jest odrobinę na wyrost, ale kto czytał którąś z książek prowadzącego Top Gear, ten będzie wiedział o co chodzi. 

Dalej możecie myśleć, iż książka zapowiada się ciekawie. Niestety, nie jest tak różowo, jak jest nam obiecane. Bo całościowo książka jest po prostu nudna. Zdarzają się jakieś ciekawsze fragmenty, które skupiają uwagę, ale w wielu przypadkach musiałem się cofnąć o kilka zdań wstecz, bo po prostu podczas czytania zacząłem myśleć o czymś innym. To nie świadczy dobrze o produkcie. Kto wie, może jednak mój "problem" tkwi w tym, iż wszystko co zostało napisane w "Wybuchających beczkach", wydaje mi się oczywistością, zapewne z racji mojego pokaźnego stażu w świecie gier. 

Inne zarzuty? Trochę zbyt duże filozofowanie na temat gier. Szczerze przyznam, iż również uważam tę branżę za bardzo ambitną i najciekawszą ze wszystkiego, co kultura ma nam do zaoferowania, ale Krzysztof po prostu tutaj przesadza. Podczas czytania książki miałem wrażenia tworzenia w niej wizji gier wideo jako swoistego Chrystusa sztuki. Nie złapałem się na to, sorry.

Jest za to jeden konkretny atut "Wybuchających beczek", który rzucił mi się w oczy. Naprzeciw wszelkim hejterom i gwardii stojącej na straży dziewictwa języka polskiego, Gonciarz wysunął armaty nabijane makaronizmami. Facet rzuca w nas "gameplayami", "contentami" i całą resztą obcobrzmiących słów. Sam zresztą bym użył ich jeszcze więcej na jego miejscu. Czasem po prostu nie ma w polskim języku słowa, które tak dobitnie określiłoby jakieś zjawisko. That's it.

Jeśli szukacie jakiejkolwiek książki o grach, to po "Wybuchające beczki" warto sięgnąć. Jednak bardziej dlatego, że jest to jedno z nielicznych wydawnictw tego typu w naszym kraju, aniżeli z powodu wysokiego poziomu całości. Pomysł był niezły, ale nie do końca wszystko wypaliło. Wydaje mi się również, że twór Krzycha Gonciarza mógłby się spodobać osobom nowym w branży, dla których niektóre rzeczy zamieszczone w "Wybuchających beczkach", mogą się okazać czymś nowym. Sami oceńcie, czy warto sięgnąć po ten tytuł. Ja raczej już nigdy tego nie powtórzę.

0 komentarze:

Raperzy czytają #14 - Tymi Tyms

W czternastym odcinku "Raperzy czytają" gościem jest Tymi Tyms. To kolejny, po Bogu Bogdanie, członek ekipy Pol Hasz, który postanowił wziąć udział w akcji. Skąd można go kojarzyć? W dużej mierze z bitew freestyle'owych, w tym WBW oraz "Bitwy o Cynk". Z kolei w roku 2011 wypuścił on pierwszy longplay, wspólnie z również udzielającym się na majku Roką. Anno Domini 2013 przyniesie za to solowy debiut szczecinianina - album "Póki ten świat istnieje".

A co Tymi poleca do poczytania?

Nie czuje się żadnym znawcą literatury, ale od czasu do czasu coś sobie czytam. Raz mniej, raz więcej, zależy od tego, ile mam czasu i co się dzieje w moim życiu. Jaram się tym, co i jak pisze W. Łysiak... „Dobry” - klasyk, wiadomo. Poza tym „Cena” - świetny dramat, szczególnie dla tych, co choć trochę interesują się historią kraju, masakryczne zakończenie! Albo „Milczące psy” - najlepsze dzieła są nieukończone... „Statek” też świetna książka, pięknie pokazująca kurews... tzn. naturę kobiet. Żeby nie było, że to reklama Łysiaka, ze swojej polecam coś z pozycji Mario Vargasa Llosy ("Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki", "Miasto i psy"), kiedyś czytałem dużo S. Kinga, też masa świetnych książek: „Bastion”, „Wielki Marsz”, „Zielona Mila”. „Diler” Camerona White'a także dobrze się czytało... „Kobiety” Bukowskiego również świetne, ale na dłuższą metę nudzi jego twórczość. Jebać Coelho.

0 komentarze:

Imagine

Nie można ukrywać, iż kino polskie do najwybitniejszych nie należy. Jasne, mamy kilka perełek, ale większość z obleganych w kinach rodzimych tworów, to po prostu gnioty. Jeśli wydaje Ci się, że jest inaczej, to prawdopodobnie jesteś fanem "Kac Wawa" albo całej plejady komedii romantycznych. Wyjścia z tej sytuacji nikt jeszcze nie znalazł. Ale gdy weźmie się takie "Imagine", to nachodzi człowieka myśl: "a może by tak po prostu robić filmy bez polskich aktorów i miejscówek?".
Bo recenzowana dziś produkcja jest stworzona właśnie w większości przez Polaków. W całej liście aktorów natrafiłem jednak raptem na dwa rodzime nazwiska i to powiązane z rolami dzieci siedzących w kafejce. Na miejsce akcji wybrano zaś Lizbonę. Jako, iż Portugalią jaram się nieustępliwie już od pierwszych relacji z pobytu w niej Andrzeja Tucholskiego z jestKultura.pl, czuję się w tym elemencie usatysfakcjonowany.  Czego można chcieć więcej?

Może nietypowej fabuły? Ależ proszę bardzo. "Imagine" opowiada historię niewidomego nauczyciela Iana (Edward Hogg), który otrzymuje pracę w klinice pełnej osób z podobnym do jego upośledzeniem. Jego zadaniem ma być nauczenie ich poruszania się "swobodnie" po świecie bez używania, znanej chyba każdemu, białej laski. Oczywiście podczas swego pobytu w klinice, główny bohater poznaje także atrakcyjną blondynkę Evę (Alexandra Maria Lara). Również i ona jest niewidoma, co prowadzi do bardzo nietypowej historii miłosnej. 

Można więc krótko podsumować, iż pierwszym plusem "Imagine" jest na pewno jego fabuła. Co dalej? Oczywiście klimat wspomnianej już wcześniej Lizbony, który tworzy w głowie człowieka pragnienie natychmiastowego odwiedzenia portugalskiej stolicy. Odczucia te potęguje muzyka, która choć raczej skromna i będąca tłem dla reszty filmu, spełnia dobrze swoją rolę. W tym całym ciepłym, nadmorskim klimacie, zostajemy jednocześnie uderzeni życiem osób niewidomych. Częste najazdy na twarze pełne "pustych" oczu, a jednocześnie osnute promieniami gorącego słońca potrafią złapać za serce.

Oprócz miejscówek, wspomniałem we wstępie też o aktorach. Edward Hogg zniszczył. Tak po prostu. To dziwne uczucie, gdy tak mało znany aktor robi większe wrażenie niż wiele gwiazd kinowych. A gdy obok siebie ma niepozorną Alexandrę Marię Lara, dostajemy danie rozpływające się wręcz w ustach. Nawet te niewidome dzieciaki w jakiś sposób mnie zauroczyły, a to dziwne, bowiem zazwyczaj osoby w ich wieku grają wręcz tragicznie. 

Mógłbym wymienić wiele argumentów potwierdzających, że na "Imagine" do kina iść warto. Ale po co to wszystko, skoro ten film jest ogólnie rzecz biorąc po prostu bardzo dobry. Nie wiem, jakim cudem mógłby się on komuś nie spodobać. A teraz włączcie stronę najbliższego Wam kina i zarezerwujcie sobie bilet na film Andrzeja Jakimowskiego. Naprawdę, naprawdę warto.

2 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #2

Wiecie jaki jest najpopularniejszy tekst na blogu do tej pory? "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". Pomimo tego, że pojawił się on tak naprawdę w pierwszym miesiącu istnienia MajkOnMajk, zdążył on do tej pory zdobyć całkiem pokaźną liczbę ponad czterech tysięcy odsłon. Od listopada ubiegłego roku trochę jednak minęło, a w międzyczasie poznałem kilka nowych płyt do słuchania podczas czytania książek czy wertowania podręczników. Tym samym, przed Wami dziś kolejna piątka tego typu krążków. Mam nadzieję, że przyjmie się równie dobrze, jak ta pierwsza.

Nosaj Thing - "Home"

Nosaj Thing to amerykański reprezentant sceny elektroniki eksperymentalnej. Oprócz kilku materiałów tego typu, współpracował on również z raperami, w tym Kendrickiem Lamarem oraz Kid Cudim. "Home" to jego najnowszy twór, wydany na początku bieżącego roku, który potrafi uspokoić już za pomocą pierwszego kawałka. Wśród jedenastu kawałków znajdziemy dwa z udziałem wokalistów: w jednym jest to Kazu Makino, w drugim Toro y moi. Płytę możecie przesłuchać na Spotify.

Przykładowe utwory:
Bonobo - "The North Borders"

Najświeższy krążek na liście, bo wydany pod koniec marca bieżącego roku. Nie miałem jeszcze okazji zbyt wiele razy przesłuchać całości, ale elektronika od Simona Greena wkręca się już od pierwszego odsłuchu. A jak wam się spodoba i jakimś cudem znudzi, to macie do sprawdzenia całą dotychczasową dyskografię Anglika. A ta jest naprawdę pokaźna.

Przykładowe utwory:
The Jazzment - "After Soul"

Nie tylko elektroniką człowiek żyje i czasem do czytania warto puścić sobie coś innego. Ot, dla przykładu jazzowe bity produkowane przez holenderski duet The Jazzment. Chłopaki do tej pory wydali cztery większe materiały, z czego najbardziej podpadł mi właśnie "After Soul". Piękny klimat, który wcale nie tak łatwo jest uchwycić. Płytę możecie pobrać za darmo z Bandcampa The Jazzment.

Przykładowe utwory:
Pink Freud - "Horse & Power"

Jeden z najlepszych albumów jakie ostatnimi czasy wydano. Serio. Pink Freud to polski zespół jazzowy, który ostatnio robi sporą, światową karierę, szczególnie w Japonii. "Horse & Power" to zresztą inspirowana w dużej mierze Krajem Kwitnącej Wiśni płyta. Wspominałem o chłopakach przy okazji recenzji audiobooka "Blade Runner", na który nagrali prześwietne podkłady muzyczne. Od tego właśnie zaczęło się moje uwielbienie do Wojtka Mazolewskiego i ekipy. Płytę możecie przesłuchać na Spotify.

Przykładowe utwory:
Sigur Rós - "Valtari"


Do dziś nie mogę zrozumieć, jak mogłem zapomnieć wspomnieć o tej płycie przy okazji pierwszej odsłony akcji. Jeśli szukacie czegoś do słuchania podczas czytania albo nauki, to Sigur Rós jest po prostu opcją perfekcyjną. Nie wiem jak konkretnie nazwać to co robią Islandczycy. Chyba najbliżej temu do ambientu. Nie jednak zwykłego ambientu, ale takiego polanego ogromną ilością islandzkich motywów. To po prostu trzeba posłuchać. "Valtari" pochodzi z roku 2012, jednak już w czerwcu roku bieżącego doczekamy się kolejnego krążka tego nietypowego projektu. Płytkę można przesłuchać na Spotify.


Przykładowe utwory:

0 komentarze:

Magiczna podróż zagubionego laptopa

Pytają mnie się czasem ludzie: "Mikołaju, jak Ty to robisz, że wygrywasz internety?". Odpowiadam wtedy, iż dróg do powiększenia sobie e-penisa jest wiele. A najłatwiejsza? Cóż, zdecydowanie humor połączony z kontrowersją oraz luźne podejście do poważniejszych spraw. Ale często tak naprawdę decyduje czysty przypadek. Bo wygrać internety można choćby poprzez... zagubienie swojego laptopa.

Poznajcie Doma. To dorosły facet mieszkający na co dzień w Londynie. Czwartego lutego bieżącego roku ktoś włamał mu się do mieszkania i wykradł iPada oraz MacBooka Pro. Smutek, policja, zbieranie odcisków palców i cała reszta - oto następstwa tego haniebnego czynu. Sytuacja wygląda jak dotąd nieciekawie, więc zapytacie zapewne: "Co to wszystko do cholery ma wspólnego z wygrywaniem internetów?". Już odpowiadam.

Na swoim laptopie Dom zainstalował wcześniej aplikację Hidden. To taki mały programik, za pomocą którego możesz w razie kradzieży sprawdzić gdzie jest Twój komputer i co nowy właściciel na nim robi. Da się nawet uruchomić kamerkę. Do działania aplikacji konieczne jest jednak połączenie z internetem. Po miesiącu bez sygnału z MacBooka, ktoś wreszcie podłączył do niego sieć. Okazało się jednak, że elektroniczny kumpel Anglika wylądował w... Iranie. 

Nie wiadomo, czy Dom postanowił powiadomić o tym jakiekolwiek władze, ale zamiast tego dostaliśmy blog, na którym nowi użytkownicy laptopa zaprezentowani są całemu światu. Kręci Was młoda Iranka z małym ręcznikiem na głowie? Albo kapturem na głowie niczym mistrz Sith? Mnie raczej nie, ale można się chociaż pośmiać z całej sytuacji. 

Nietypowy Tumblr powoli obiega cały internet. Ja znalazłem informację o tej nietypowej akcji w serwisie Digg, ale zapewne nie tylko tam historia Doma robi szum. Postanowiłem Polakom ją przybliżyć najpierw podsyłając stosowny link na Wykop, a potem pisząc słowa, które właśnie czytacie. Mam nadzieję, że Anglik weźmie sobie do serca popularność i dalej będzie wrzucał najciekawsze rzeczy z właściwie całkiem typowego życia Iranki. Nie, nie chodziło mi o cycki, Wy zboki! Chociaż w sumie... why not?

AKTUALIZACJA: Nowi posiadacze laptopa skontaktowali się z Domem i okazało się, że nie są oni złodziejami. Tym samym wszelka beka poza opisem sytuacji zniknęła z Tumblra. 

0 komentarze:

Gears Can't Fly

"Gears of War" stało się jedną z moich ulubionych serii gier właściwie już od pierwszego zetknięcia z nią. Jest to jeden z tych shooterów, w których na plus zaliczyć można zarówno singleplayer, jak i multiplayer. I choć w przypadku tego drugiego zamierzenia twórców były czasem odmienne od tego, czego oczekiwali hardkorowi fani, to rozgrywka w sieci wciąż wciągała. Na pożegnanie aktualnej generacji konsol, Epic zleciło produkcję swoistego spin-offu serii polskiej firmie People Can Fly. 

Co dostaliśmy? Zarówno najgorszą singlowo, jak i multiplayerowo grę z tej serii. Dlaczego tak uważam? Odpuśćmy sobie tym razem schematyczne podejście do recenzji growych. Oto przed Wami krótkie podsumowania obu trybów rozgrywki.

Singleplayer: Ludzie z People Can Fly postanowili nie pójść na łatwiznę i stworzyli nowy system trybu dla jednego gracza. Wszystkie rozdziały podzielone są na malutkie etapy, których przejście zajmuje średnio około pięciu minut. Mamy możliwość nabijania punktów i gwiazdek za zabijanie przeciwników oraz ciekawe misje specjalne podczas każdego etapu. Te drugie zazwyczaj polegają na nałożeniu na nas pewnych ograniczeń (np. "używaj tylko shotgunów" albo "dotrzyj do końca poziomu w ciągu pięciu minut") lub zwiększeniu siły przeciwników (np. danie im do łapsk moździerzy). 

To przyjemne opcje, ale zostały źle wprowadzone. Etapy są za krótkie, czasem zbyt mało intensywne. Nie czuć kompletnie płynności, którą znamy z poprzednich części "Gears of War". Plus za kilka miejscówek,  bo klimat w nich udało się polskiej ekipie naprawdę dobrze przygotować. Scenariusz nie jest zły, ale zmartwił mnie jeden fakt. W "Judgment" dostajemy nowy oddział, w którego skład wchodzą jednak znani już Baird i Cole. Liczyłem na jatkę przemieszaną z ogromem gagów w ich stylu. Tymczasem blondyn jest przez większość czasu poważnym zgredem, a czarnoskóry osiłek prawie w ogóle się nie odzywa. Skandal drodzy Państwo, skandal.

Co ciekawe, oprócz głównego trybu fabularnego, dostajemy także "Pokłosie". Jest to trochę ponad godzinna przygoda w starym stylu, bez żadnych udziwnień. Nie jest to najlepsze co dostaliśmy w historii serii "Gears of War", ale poprzez zachowanie klasycznego systemu, zjada machinalnie podstawowy tryb fabularny.
Multiplayer: W porównaniu do trybu sieciowego z reszty odsłon jest po prostu słaby. System tu też został zmieniony, począwszy od takich podstaw jak pozwolenie na noszenie raptem jednej broni przy sobie. Poza tym wyważenie rozgrywki zostało po prostu spartaczone. Gracze już odkryli coś takiego jak "podwójny łokieć" podczas noszenia ze sobą Gnashera, który jest bardziej efektywny niż normalne strzelanie z bliska. Zresztą, tu i tak połowa ludzi łazi już z karabinami maszynowymi. Niespodziewanie, te też są bardziej efektywne niż shotguny!

W skrócie - zwykłe tryby online są po prostu spartaczone. Ale, ale! Jest jeden ogromny plus "Judgment". Mowa o nowym trybie, w którym jedna drużyna wciela się w żołnierzy COG broniących generatora, drugi team staje się z kolei armią Szarańczy. Cholernie wciągająca zabawa, w którą z miejsca wsiąkłem tak, że prawie w każdym meczu mam najwięcej punktów #skromność.

Podsumowując, pomimo moich pojazdów po tym tytule, nie uważam, że "Judgment" to gra słaba. Takiej się bowiem zrobić z "Gears of War" po prostu nie da. To trochę więcej niż średniak, z którego ambicji zostały gruzy. Drogie Poeple Can Fly, prawie perfekcyjnych systemów się nie zmienia, a na pewno nie w tak nieumiejętny sposób. Pokazaliście, że nawet rekonfiguracja sterowania może okazać się gwoździem do trumny (tak, jest gorsze niż w "normalnych" częściach). Największy plus to ewidentnie tryb Jatka. Można kupić "Judgment" tylko dla niego. Serio. Po zwykły multiplayer trzeba będzie wrócić do "Gears of War 3".

0 komentarze:

Sleep Cycle - czy to naprawdę działa?

Zapewne część osób spojrzała na tytuł dzisiejszego postu i pomyślała: "co to jest to całe Sleep Cycle?". Zacznę więc od wyjaśnienia. "Sleep Cycle" to zdaje się najpopularniejszy z programów, które w założeniach mają pomagać nam budzić się ze snu w odpowiednim momencie, tak by czuć się jak najbardziej wypoczętym.  Czy to działa? Postanowiłem to sprawdzić i od miesiąca testuję aplikację "Sleep Cycle" na iPhonie 4S. 

Uruchomienie całej procedury polega na włączeniu aplikacji i ustawieniu budzika. W tym przypadku jednak nie wybieramy konkretnej godziny, a bardziej ogólny okres, w którym chcemy być obudzeni. Osobiście ustawiony mam zazwyczaj przedział od siódmej do siódmej trzydzieści. Zasypiam po północy, więc zwykle przed sobą mam około siedmiu godzin snu. 

Po nastawieniu budzika, kładziemy telefon ekranem ku dołowi obok poduszki na łóżku. Przez całą noc aplikacja bada nasze ruchy podczas snu, z czego wyciąga własne statystyki i wnioski. Od razu wspomnę, iż twórca "Sleep Cycle" (swoją drogą Polak) rekomenduje, byśmy podczas korzystania z programu mieli non stop podłączony telefon do źródła zasilania. Sam jednak nie zawsze to robię, a mimo tego telefon ani razu mi się nie rozładował przez nocne badania. Ba, jednorazowy test pożera raptem trzydzieści procent baterii, które spokojnie można przywrócić przed wyjściem z domu. 

Jednym z plusów aplikacji są niewątpliwie specjalne dzwonki, mające nas lekko wybudzić ze snu. Mowa tutaj o krótkich, relaksacyjnych utworach, inspirowanych choćby odgłosami lasu czy szumem morza. Nie ma oczywiście problemu, by ustawić jako dzwonek jakąkolwiek piosenkę z naszej biblioteki muzycznej. Mimo tego, polecam korzystanie z przygotowanych odgórnie produkcji, to naprawdę przyjemna sprawa. Można również ich używać jako swoistego "usypiacza", czego jednak nie testowałem, gdyż zawsze przed snem słucham "normalnej" muzyki.
 Niewątpliwie ciekawą rzeczą są też statystyki dostarczane zawsze o poranku. Pozwalają one na dokładne prześledzenie naszego snu, dzięki czemu wiemy, o której zazwyczaj wpadamy w głęboki sen lub też... o której w nocy się obudziliśmy, nie wiedząc o tym :) Poza tym, aplikacja posiada też kilka "bajerów", jak choćby możliwość określania swojego humoru tuż po przebudzeniu czy zapisywania w pamięci telefonu przed pójściem spać niektórych rzeczy, które mogą wpływać na nasz sen (np. picie kawy, stresujący dzień). Ot, takie popierdółki.

Czekacie jednak zapewne na najważniejsze zdanie w tym poście, czyli odpowiedź na pytanie: "czy to do cholery działa?". Cóż, szczerze mówiąc... nie jestem pewien. Z jednej strony, bywało kilka poranków, podczas których po przebudzeniu czułem się, jakby magiczna pobudka od "Sleep Cycle" rzeczywiście coś dała. Z drugiej jednak strony, ostatniej nocy osiągnąłem "jakość snu" równą 73%. To jeden z moich lepszych wyników. Mimo tego, jestem aktualnie tak cholernie śpiący, że nawet wypicie energetyka słabo na mnie zadziałało. 

W sieci jest wiele komentarzy, których autorzy zarzekają się, że "Sleep Cycle" zmieniło ich życie i teraz nie mogą bez tego żyć. Albo to ja jestem nietypowym człowiekiem, przez co nie działa to na mnie tak magicznie, albo część ludzi jest bardzo podatna na efekt placebo. Jednak pomimo, że aplikacja ta nie działa na mnie w jakiś wyjątkowy sposób, i tak będę jej dalej używał. Dlaczego? Bo to przyjemny budzik, z ciekawą opcją budzenia w określonym okresie, a nie o skonkretyzowanej co do sekundy godzinie. No i ma fajne dzwonki. 

Zachęcam do sprawdzenia "Sleep Cycle" samemu. Kto wie, może na Was to zadziała?

PS. Jeśli szukacie odpowiednika na Androida, najlepszy jest ponoć "Sleep as Android".

0 komentarze:

The Walking Dead książkowo po raz drugi - Droga do Woodbury

Tydzień temu recenzowałem pierwszą z książek związanych z marką "The Walking Dead", "Narodziny Gubernatora", dziś zaś czas na obiecaną opinię na temat jej kontynuatorki. Mowa o powieści "Droga do Woodbury", która zresztą w Polsce miała premierę całkiem niedawno. Czy duet Robert Kirkman/Jay Bonansinga ponownie stanął na wysokości zadania? Zapraszam do dalszej części recenzji.

Tym razem główną bohaterką książki jest niejaka Lilly Caul, która wyrusza z czwórką znajomych w drogę ku przetrwaniu. W swojej radosnej zgrai ma ogromnego Afroamerykanina, w którym wchodzi w coraz to bliższe kontakty, starszego byłego lekarza wojskowego oraz swoją przyjaciółkę i jej chłopaka, ewidentnie lubujących się w ciągłym paleniu jointów i seksie w każdym możliwym miejscu. Nie jest to jakaś wyjątkowo stereotypowa grupka, choć trochę typowości w sobie ma.

Nie będzie zbytnim spoilerem, jeśli zdradzę, iż po kilku rozdziałach nasi towarzysze trafiają wreszcie do tytułowego Woodbury. Te rządzone jest już boską ręką naszego starego kumpla, Gubernatora. Sama tylna okładka polskiego wydania zapowiada, iż Lilly wraz z ekipą wreszcie postanowi zbuntować się przeciw twardej ręce przywódcy miasteczka. Nie ukrywam, iż element ten wyjątkowo przykuł moją uwagę do książki.

I rzeczywiście, wszelakie elementy ukazania procederów Gubernatora są naprawdę interesujące. Te fragmenty to swoista kontynuacja wątków rozpoczętych w "Narodzinach". Tym razem jednak, widzimy naszego starego przyjaciela w ostatecznym stadium jego zmiany psychicznej. Problem w tym, że chyba ponad połowa książki Gubernatora nie dotyczy.

Zamiast tego mamy przygody miłosne problemowej Lilly i jej romantycznego murzyna oraz pieprzącą się non stop młodzieńczą dwójkę. Ta pierwsza parka bywa szczególnie wkurzająca, ich historia przypomina czasem zombiakową wersję przygód bohaterów "Zmierzchu". Z kolei podstarzały wojak ma w sumie całkiem ciekawą rolę do odegrania i jego warto obserwować. Choć i on nie jest nakreślony jakoś wyjątkowo dobrze. Całe szczęście, że cała grupka tak szybko trafia do tytułowego miasteczka.

"Droga do Woodbury" to książka zdecydowanie gorsza od jej poprzedniczki. Nie ma tu ani żadnego wyrazistego głównego bohatera, ani ukazania mocnej psychicznej ewolucji któregokolwiek z nich. "Narodziny Gubernatora", choć nie są powieścią idealną, na gruncie tworów związanych z marką "The Walking Dead" postawiły poprzeczkę całkiem wysoko. "Drodze do Woodbury" daleko do niej. Mimo tego, jeśli jesteście fanami słynnej serii o zombiakach, warto skusić się na twór Kirkmana i Bonansingi. Choćby dla ukazania działania Woodbury i samego Gubernatora. 

PS. "Drogę do Woodbury" oraz "Narodziny Gubernatora" otrzymałem od Wydawnictwa SQN, za co jeszcze raz serdecznie dziękuję :)

0 komentarze: