Bieber? Bitch please, wrócił król Timberlake!

O nowej płycie Justina Timberlake'a wspominałem na blogu już przy okazji pierwszego singla z niej, który otrzymał nawet swoją oddzielną notkę. Na "The 20/20 Experience" niecierpliwie czekałem właściwie już od początkowych zapowiedzi. Było to pierwsze wydawnictwo muzyczne w tym roku, które koniecznie chciałem przesłuchać - poza A$AP Rockym, bo jego album chyba każdy znał już w grudniu, z powodu wycieku. Singiel zapowiadał bardzo dobrą płytę, dlatego bez zastanowienia złożyłem nań pre-order. No to jak wypada całość w moich oczach?

Już pierwszy, otwierający kawałek potwierdza, że dostaliśmy coś, na co wszyscy fani Timberlake'a czekali. "Pusher Love Girl" świetnie wprowadza w to, co zaserwuje nam Justin w ciągu najbliższych siedemdziesięciu  (!) minut. I choć piosenka ta nie jest bynajmniej moim faworytem, to nie mogę jej odmówić dużego uroku i zawsze chętnie wsłuchuję się w ten pozytywny vibe z niej płynący. Drugi na playliście jest wspomniany już pierwszy singiel, czyli "Suit & Tie" z Jayem-Z. Muszę szczerze przyznać, że nagła zmiana stylu w nim po kilkudziesięciu sekundach, po dłuższym przesłuchaniu wydaje mi się teraz wręcz niezbędnym elementem. 

Trzecim kawałkiem na płycie jest bardzo klimatyczne "Don't Hold the Wall". Dostarcza ono nam czegoś zupełnie innego niż dotychczasowe utwory, czuć pewnego rodzaju siłę, która rzeczywiście każe nam "nie podpierać ściany", tylko ruszyć na parkiet w rytm całości. Czwórka z kolei, to pierwszy z moich prawdziwych faworytów na "The 20/20 Experience" - "Strawberry Bubblegum". To wielobarwna kompozycja, która podczas całych ośmiu minut trwania serwuje nam wiele różnych podejść, zarówno ze strony producenckiej, jak i wokalnej. Nie ukrywam jednak, że zawsze najbardziej czekam na samą końcówkę kawałka, gdy rozbrzmiewa magicznie zaśpiewane "If you'd be my strawberry bubblegum, then I'd be your blueberry lollipop". To też swoją drogą, według mnie, jeden z najlepszych wersów na całej płycie. Genialny w swej prostocie i... słodki :)
Numer pięć na płycie to "Tunnel Vision", uznany przez wiele osób za najlepszy kawałek ze wszystkich. Nie ukrywam, że jest to również jeden z moich ulubionych tworów Justina. Przypomina on trochę klimatycznie "Don't Hold The Wall", ale jest jednak bardziej "bangerowaty" i "silniejszy". Świetnie wkomponowany sampel wokalny "I know you like it" i "flow" Timberlake'a szczególnie należy wspomnieć. Szóstka z kolei jest zdecydowanie najrzadziej słuchanym przeze mnie kawałkiem z płyty. "Spaceship Coupe" to przyjemny track, ale taki... zwyczajny. Nie porwał mnie szczególnie, ale nie skippuję go podczas odsłuchu całości. 

Kolejny mój faworyt kryje się pod numerem siódmym i nazwą "That Girl". Jest to najkrótszy kawałek na płycie (niecałe pięć minut), co nie zmienia faktu, że go uwielbiam. Klimat zamkniętego, ekskluzywnego występu, potęgowany przez wstęp oraz miłosny vibe robią tu świetną robotę. Niemożliwe jest, by podczas słuchania tego, nie pojawił się na twarzy uśmiech. Podobnie jest zresztą z kolejną piosenką, będącą pierwszą z "The 20/20 Experience", która mi się naprawdę wkręciła. Na samym początku słuchałem tego nonstop przez kilkadziesiąt minut. To najbardziej bangerowy kawałek, który ze znajomymi jednogłośnie nazwaliśmy "piosenką Wojtka Cejrowskiego". No wiecie, te bębny, trąbki i cała reszta dżunglowego klimatu ;)
Przedostatni track to "Mirrors", drugi singiel, do którego kilka dni temu pojawił się teledysk. Przyjemny, ponownie zmienny utwór, który puszczam od czasu do czasu. Choć najdłuższy na całej płycie (ponad osiem minut), nie jest moim faworytem. "Mirrors" to jednak miły przedsmak przed tym, co Justin przygotował dla nas na samym końcu. "Blue Ocean Floor" to bowiem genialne zakończenie albumu, pod postacią miłosnej ballady z hipnotyzującym podkładem. Wkręca się w każdej chwili - czy to na niebie widnieje słońce, czy też zakryte jest ono chmurami. Potrafi wprowadzić zarówno radość, jak i pewnego rodzaju melancholię. 

"The 20/20 Experience" to dojrzały, cholernie dobry album. Dostałem coś jeszcze lepszego niż się spodziewałem. W dużej mierze to płyta miłosna, bo przecież Justin niedawno znalazł "love of his life". Ale miłosna w pozytywny sposób, bez płaczków i całej reszty wprost z mainstreamowego gówno. Bo też trzeba przyznać, że Timberlake ewidentnie nie podążył za głównym nurtem, co szczególnie obrazują długości piosenek (tylko dwie trwają około pięciu minut, reszta siedem-osiem).  A na koniec - ogromny props dla Timbalanda. Wielu sądzi, że genialność tego albumu to zasługa wyłącznie jego produkcji. Takie nastawienie to zdecydowana przesada, ale nie można zaprzeczyć, że czarnoskóry współpracownik Justina stworzył cudowne podkłady.

Płyta roku? Bardzo możliwe. Polecam!

PS. Kawałki z wersji deluxe też są spoko, szczególnie "Dress On".

1 komentarz:

  1. dla mnie oba justiny sa na tej samej polce komerchy

    OdpowiedzUsuń