Mikołaj w świecie zwierząt


Są miejsca, do których ubóstwiamy chodzić jako dzieci. Gdy tylko o nich sobie przypomnimy, wołamy: "mamo, tato, jedźmy tam!". A potem nie dajemy rodzicielom spokoju albo dopóki nas tam nie zabiorą, albo dopóki nam narzekanie się nie przeje. Jednak jeśli już tam ostatecznie trafimy, jesteśmy uradowani od ucha do ucha i wdzięczni za przywiezienie do tak wspaniałego zakątka.

Dla mnie - i zapewne również dla wielu z Was - jednym z takich miejsc było zoo. Zoo zresztą jest właśnie ukierunkowane w dużym stopniu na dzieciaki i najwięcej zarabia pewnie właśnie dzięki nim i ich rodzicom. Kolejne maluchy są istnym zbawieniem dla ogrodów zoologicznych, w pewnym wieku bowiem wiele osób już o tym wspaniałym miejscu zapomina. Uważają się za zbyt "dorosłych", by do tak "prymitywnego" obiektu przychodzić i marnować nań swój czas. Lepiej obejrzeć kolejny film z Brucem Willisem, no nie?

Ja jednak nie jestem z tych, którzy uwielbienie do zoo porzucili. Wielokrotnie już podkreślałem, że ciągle jest we mnie mnóstwo z dziecka i pewnie to właśnie jest jednym z najlepszych tego przykładów. Lubię się szwendać wśród tych klatek ze zwierzętami, patrzeć się największym bestiom prosto w oczy, śmiać z wygłupów małp. Dla mnie to wciąż jest fantastyczny sprawa.

Do krakowskiego zoo chciałem się wybrać praktycznie od momentu, kiedy zacząłem tu studiować. Po raz pierwszy w życiu miałem to uwielbiane przeze mnie miejsce tak blisko siebie. Wystarczało wsiąść w komunikację miejską i już trafiało się do odciętego od reszty miasta świata. Długo jednak dane mi było zwlekać z ostateczną wyprawą. Letnie dni przyprowadziły jednak spełnienie tej kolejnej czynności z listy "to do in Cracow".

Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem. Znów czułem się jak małe dziecko spacerujące po nieznanym świecie, pełnym równie nieznanych stworów. Sam nie wiem, ile krążyłem po całym obiekcie, ale zobaczyłem chyba wszystko co się dało i zupełnie straciłem poczucie czasu. Wygoniła mnie ostatecznie jedna rzecz - głód. I jego jednak przez długi czas pokonywałem, pragnąc jak najdłużej zostać w mej wymarzonej krainie.

Zresztą w tym wypadku nie chodzi nawet o samo uwielbienie do takich miejsc, ale i poziom, jaki krakowskie zoo trzyma. Bo trzeba przyznać - jak na polskie standardy, jest naprawdę dobrze. Byłem w swym życiu w wielu różnych ogrodach zoologicznych, chociażby w Łodzi i Wrocławiu, żaden jednak nie wywołał u mnie tak pozytywnego wrażenia jak krakowski obiekt. Jest spory teren, jest sporo (różnorodnych) zwierząt, jest też i przyjemny klimat.

Jestem naprawdę zadowolony ze swojej małej wycieczki i na pewno jeszcze nie raz do krakowskiego zoo się wybiorę. To świetne miejsce, by ponownie poczuć się dzieckiem oraz pobyć w świecie oderwanym od typowego zgiełku miasta. Tym samym, byłem naprawdę szczerze zachwycony faktem, że nie byłem jedyną osobą w moim wieku, która zwiedzała tego dnia krakowski ogród zoologiczny. Dobrze jest mieć w sobie trochę dziecka.

Na koniec zaś zostawiłem sobie małą sesję fotograficzną. Oczywiście wciąż nie zainwestowałem w porządny aparat, toteż ograniczam się raptem do paru fotek strzelonych telefonem, na których "coś tam widać". Miało wyjść choć trochę zabawnie - mam nadzieję, że się udało.

Zaczęło się od śmieszkowania ze Snapchatterami.
Potem poczułem się trochę jak na Florydzie, dzięki tłumowi patrzących na mnie flamingów.
Sielankowy klimat delikatnie zburzyły POWAŻNE OSTRZEŻENIA PISANE DUŻYMI LITERAMI.
Wszystko trochę naprawiło zachęcenie do szanowania zieleni. Ja szanuję. If you know what I mean.
Jak się również okazało, turyści w zoo występują nie tylko pod postacią ludzką. Dla nich przygotowano tym samym renomowane, pięciogwiazdkowe hotele.
By podkreślić swą hipsterskość, ruszyłem w kierunku zagrody stojącej na uboczu, nieodwiedzanej przez nikogo. Tam spotkałem Andrzeja.
Andrzej zawołał kumpli, którzy - jak widzicie na załączonym obrazku - bardzo byli mną zainteresowani. Na końcu w moją stronę ruszył także szef szajki, Bogdan. Jego niestety nie sfotografowałem, ratując się ucieczką. 
Jesteście już duzi, nie muszą Wam tłumaczyć, po co Pan po lewej przybliżał się do tyłu Pani po prawej. Elżbieta nie była jednak zainteresowana zalotami Bonifacego i ciągle się od niego odsuwała. Żałuję tylko, że nie udało mi się sfotografować ewidentnie najzabawniejszej rzeczy w wykonaniu żyraf - cwału trzeciego z grupy, Juliusza.
Wreszcie trafiłem jednak do miejsca dla mnie idealnego.
Tam spotkałem mojego przed laty zaginionego brata - Bożydara.
Nie mogłem więc odmówić sobie zrobienia z nim wspólnego selfie. Czyż nie jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody?
Chcecie więcej? Cóż - w takim wypadku musicie już sami zajrzeć do krakowskiego zoo. Większość zwierząt niestety znajduje się w klatkach, co nie sprzyja robieniu zdjęć. Wiele z nich jednak i tak wygłupia się przed odwiedzającymi, doprowadzając ich do śmiechu totalnego. Uprzedzam ewentualne pytania - tak, są lemury.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :) 
Zdjęcie z góry postu pochodzi z serwisu Flickr.com

6 komentarze:

Moja batalia z betą Destiny


To już nie te czasy, gdy łapałem się każdej możliwej bety growej i testowałem ją do upadłego. Dziś do takich rzeczy zaglądam maksymalnie na parę godzin i to tylko w przypadku naprawdę intrygujących mnie pozycji. Czy "Destiny" jest jednym z tych tytułów, którymi jestem totalnie zajarany? Nie. Ale hej, to wciąż twór Bungie, autorów uwielbianego przeze mnie "Halo", dlatego żal byłoby nie wykorzystać otrzymanego od dobrej duszy (dzięki Mateusz!) kodu na betę. 

Muszę przyznać, że moja batalia z tym tytułem była dziwna i dość trudna. O "Destiny" coś tam wiedziałem, ale niestety mimo wszystko nie jestem tak na bieżąco ze wszystkimi grami, jak za "starych, dobrych lat". Jak się tym samym okazało, byłem zupełnie nieprzygotowany na spotkanie z tym tytułem. Pierwsze odpalenie bety zaskoczyło mnie totalnie.

Bo "Destiny" - tak jak zapowiadali twórcy - rzeczywiście dość mocno balansuje na granicy gry single- i multiplayer. Liczyłem na to, że w becie otrzymam (jak to zwykle bywa) jedną czy dwie mapki do gry sieciowej, po czym będę mógł postrzelać na nich do innych graczy. Rzeczywistość okazała się jednak zgoła inna. Oto bowiem grę zaczynam jako samotnik.

Początkowo traktuję to zwyczajnie jako krótką misję, która ma mnie wprowadzić w mechanikę rozgrywki. Przechodzę więc ją z dość dużą obojętnością, po czym trafiam do dziwnego miejsca, przypominającego swoistą bazę, gdzie krąży wokół mnie spora ilość innych graczy. Poczułem się trochę jak w typowym MMORPG. I choć ostatecznie to przeczucie się sprawdziło, przez jakiś czas ciągle nie było mi do śmiechu.

Otrzymałem bowiem ponownie do wykonania misję. Wylądowałem w miejscu nazwanym "Old Russia" zupełnie sam. Dostałem zadanie i mimowolnie ruszyłem by je wykonać. Nagle spotkałem innego gracza, który biegał sobie po mapie, nie zwracając na mnie przesadnej uwagi. Początkowo myślałem, że mamy przejść tę misję w kooperacji, ale szybko zrozumiałem, iż tak nie jest. On po prostu był na tej samej mapie co ja. Ponownie poczułem się trochę jak w MMO.


Ruszyłem więc w samotną trasę. Trochę postrzelałem, poobijałem kilka kosmicznych tyłków i ostatecznie zmierzyłem się z czymś w rodzaju minibossa. Walka nie była trudna, ale też i w dużej mierze całe to zadanie okazało się ostatecznie nudne. Jeszcze bardziej posmucił mnie fakt, że kolejna misja wyglądała całkiem podobnie. Walk z innymi graczami jednak ciągle nie widziałem. Postanowiłem odpuścić i wrócić do gry następnego dnia.

Ponownie podszedłem do całości dość sceptycznie. Kliknąłem kolejną misję i teraz totalnie czułem się, jakbym grał w kolejny tytuł singleplayer. Przygotowany byłem na to, że schemat ponownie będzie polegał na zrobieniu kilkuset wirtualnych kroków, przestrzelenia łbów kilkudziesięciu kosmitów, a ostatecznie trochę dłuższej walki z minibossem. Ale - co się okazało - całość wyglądała tym razem trochę inaczej! I, co najważniejsze, dość mocno mnie wciągnęła.

Zrobiłem jeszcze jedną czy dwie misje, a także pobawiłem się w namiastkę trybu sieciowego, w postaci swoistego trybu Hordy, z dwójką innych graczy. Aż wreszcie stała się rzecz niebywała - odblokowałem normalny tryb multiplayer! Nie dość więc, że ostatecznie polubiłem "Destiny" w podejściu singlowym, wreszcie mogłem postrzelać także do innych ludzi! Czy było warto czekać? Pewnie!

PvP w "Destiny" ma bowiem swój własny, bardzo przyjemny klimat. Strzela się przyjemnie, od początku szło mi całkiem nieźle, poczułem się więc spełniony. Na dodatek zaciekawił mnie głos lektora, czytającego różne informacje w czasie meczu. Jest on bardzo charakterystyczny, a na dodatek ma w sobie pewnego rodzaju siłę, która namawia do walki. W "Halo" było podobnie, czuję więc, że lektor z "Destiny" będzie kolejną rzeczą charakterystyczną od Bungie.

Tym samym okazało się ostatecznie, że przyjął mi się ten nowy, dość dziwny shooter. Ciekawe jest to nietypowe podejście, łączące cechy typowego FPS-a właśnie z pewnego rodzaju elementami MMORPG. Na tę chwilę nie jestem "Destiny" tak zachwycony, by pokusić się o pre-order, ale czuję w kościach, że będzie to tytuł, który sporo namiesza i pozmienia w growej branży. Kto wie - może i mnie ostatecznie przekona do siebie równie mocno co "Halo"? 

Na koniec natomiast, dla tych, którzy nie mieli okazji śledzić mojego live streamu z bety, podrzucam link do nagrania z tego wydarzenia - KLIK.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Dlaczego ona mnie rzuciła?

Oto magiczne pytanie, które codziennie zadają sobie tysiące/dziesiątki tysięcy/setki tysięcy - a kto wie - może i nawet miliony facetów na całym świecie. W dużej mierze odpowiedzi na to zagadnienie są proste: może to być na przykład zdrada lub zakochanie się w kimś innym. Poza tym jest jednak mnóstwo przypadków, które wielu facetom nie wydają się do końca jasne. Okazuje się jednak, że i tu odpowiedź jest prostsza niż można się tego spodziewać.

"Kochanie, co się stało?", "Kochanie, dlaczego jesteś ostatnio taka smutna?", "Kochanie, od dwóch tygodni nigdzie nie wychodziliśmy razem", "Kochanie, blabla". Jeśli na pewnym etapie związku padają takie pytania ze strony faceta, to nie wróży to nic dobrego. Wiele kobiet w tym miejscu będzie zaprzeczało i zapewniało, że wszystko jest okej, choć tak naprawdę wszyscy zainteresowani wiedzą, iż tak nie jest. Napięcie i rychłe zerwanie czuć w powietrzu na kilometr.

Skąd więc biorą się takie rozłożone w czasie problemy miłosne? W naprawdę dużej liczbie przypadków chodzi o jedną, konkretną rzecz - męską nadgorliwość i nadopiekuńczość. "Jak to w ogóle możliwe?" - ktoś może zapytać. "Przecież nie można być nadopiekuńczym! W związku chodzi o pełną i totalną miłość do drugiej osoby, na dobre i na złe!". W pewnym sensie tak, ale nie należy takich haseł brać maksymalnie dosłownie.

Wyobraź sobie bowiem, Drogi Mężczyzno, że kupujesz lub adoptujesz psa. Wychowujesz go, karmisz, stajecie się sobie totalnie bliscy, zamieniacie się wręcz w prawdziwych kumpli. Jest fajnie, masz z kim spędzić samotne chwile i do kogo odezwać się, jak to w ludzko-zwięrzecej miłości bywa. Nagle jednak w Twoim życiu pojawia się ktoś jeszcze.

Mogłaby to być na przykład druga połówka, ale by bardziej odpowiednio odnieść do reszty postu, powiedzmy, że trafiasz nagle do grupki kilku kumpli. Stajecie się razem istną męską watahą, chodzicie razem do pubów na męskie wieczory, jesteście sobie wzajemnie "skrzydłowymi" podczas wyrywania panienek, razem oglądacie mecze ulubionej drużyny. Jednocześnie wciąż masz dla swojego psa czas, by się z nim pobawić, ale nie jest to już to prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Pewnej nocy wychodzisz z baru, a przed nim stoi Twój pies. Jakimś cudem wydostał się z domu i przybiegł do Ciebie. Innym razem pies nie chce wyjść z Twojego pokoju, gdy przyprowadzasz na noc poznaną w klubie dziewczynę. Kiedy indziej zaczyna szarpać Cię za nogawkę, byś tylko nie wyszedł do pracy. Pomimo tego, że poświęcasz mu wciąż czas, gdy tylko jesteś w domu, on ma ciągle mało, bo przyzwyczajony jest do czegoś zupełnie innego.

Może zabrzmi to głupio, ale w związkach damsko-męskich jest podobnie. W tym przypadku jednak, to facet jest "przyzwyczajony" do takiej totalnej miłości 24/7 nie z powodu jakichś poprzednich przeżyć, ale własnej wyobraźni. U wszelkich współczesnych Werterów przejawia się chęć do ciągłego spędzania czasu ze swoją wybranką, nieodstępowania jej na krok, służenia jej we wszystkim niczym niewolnik. 

Przykład z psem miał pokazać, że choć brzmi to całkiem sympatycznie, tak okazuje się ostatecznie katastrofalne w skutkach. Znacie pewnie z ogromu filmów to słynne powiedzenie na zerwanie: "potrzebuję więcej przestrzeni" ("I need more space"). Brzmi trochę głupio, ale w pełni oddaje sens tego, co jest tu problemem - kobieta czuje się osaczona ze wszystkich stron, nie posiada wolnej chwili dla siebie samej.

Kobiety natomiast w większości nie chcą, byś stawał się jej niewolnikiem. Dlaczego? Bo pokazuje to, że - pozwolę sobie na dosadne sformułowanie - zamieniłeś się w cipę. Ona mówi "ponieś mi torebkę" - Ty ją niesiesz z uśmiechem na twarzy. Ona mówi "chłopaki byli po Ciebie, chcą się z Tobą spotkać" - Ty odpowiadasz, że wolisz po raz setny z kolei wieczór spędzić z nią. Ona się z Tobą droczy - Ty jej śmiertelnie poważnie wyłącznie odpowiadasz: "Kochanie, przecież ja Cię kocham, kochaniutka Ty moja!".

Gdzie się podział ten facet, który wykazał się odwagą i zaprosił ją na randkę? Gdzie się podział ten, który potrafił sobie zażartować na każdy możliwy temat? Gdzie się podział ten pewny siebie koleś, którego spotkała w knajpce, siedzącego razem z kilkoma kumplami? W jej oczach ten człowiek już zniknął - zniknął ten, w którym się zakochała. Ten Nowy natomiast ją wyłącznie odstrasza.

Niektóre kobiety mówią o tym wprost swoim facetom. Ci wtedy przerażeni zbliżającym się końcem związku wykrzykują: "Kotku, ja się zmienię, przysięgam!". Ale nie ma szans na zmianę. Jedyną możliwością jest tu zerwanie. I choć facet będzie po tym może nawet i płakał, jednego może się przynajmniej wreszcie nauczy - że jeśli wrzucisz do związku zbyt dużo słodkości, powstanie grymas na twarzy. Analogia do przesłodzonej herbaty jest tu jak najbardziej na miejscu.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

11 komentarze:

Żaby

Naprawdę polubiłem literaturę Noblisty sprzed dwóch lat, Chińczyka Mo Yana. Gdy tylko pojawia się nowość od niego w polskiej wersji językowej, rzucam się na nią głodny dobrego czytadła. W nadwiślańskim kraju najświeższym wydawnictwem tego autora są natomiast "Żaby", będące zresztą i ogólnie jego najnowszym tworem. Czy Mo Yan ciągle utrzymuje stały dla niego, wysoki poziom?

"Żaby" to historia opowiedziana z punktu widzenia chińskiego pisarza, którego marzeniem jest stworzenie dramatu na temat własnej ciotki. Ta uważana jest bowiem za istotną personę jego rodzinnej wsi, gdzie uznawana była za naczelną przedstawicielkę władzy w sprawach prokreacji. By wypełnić swoją misję, bohater opowiada jej historię w formie prozy swemu "mistrzowi", przesyłając mu listownie skrupulatne dzieje siebie samego, a także swej rodziny, w tym oczywiście ciotki. Staje się to preludium do ostatecznego dzieła pisarza - własnego dramatu.

Co jednak bardzo ważne, istotna jest tu również sprawa, która ciotce (oraz całej wsi) tak mocno zaprząta głowę. Chodzi oczywiście o rozsławioną na cały świat, restrykcyjną kontrolę rodzenia dzieci w Chinach. Jej historia pokazana w "Żabach" często bywa brutalna, pełna cierpienia i smutku bohaterów. Bezwzględność komunistycznych władz nie zna granic i zawsze dopina swego.

Dzięki temu Mo Yan mógł zrobić z tą historią to, co wychodzi mu najlepiej - połączyć tragizm z komedią. Choć tematyka całości nie należy do lekkich, chiński Noblista ponownie swoje dzieło ozdobił wspaniałym, zabawowym podejściem, pełnym gagów i żartów sytuacyjnych. Mo Yan nie lekceważy jednak trudnego tematu, a zwyczajnie sprawia, że czytanie o nim staje się przyjemniejsze i łatwiej zapadające w pamięć.

Ponownie więc autor pokazuje swoją niesamowitą klasę i charakterystyczny dla siebie styl. Powiem nawet więcej - wydaje mi się, że jest to jak dotąd jedna z lepszych jego pozycji, jakie miałem okazję przeczytać. To ambitna literatura, która jednak spodobać się powinna każdemu. Mo Yan ewidentnie jest mistrzem w swoim fachu i wie co robić, by zainteresować swoich Czytelników.

Tym samym "Żaby" czyta się naprawdę lekko i szybko. Historie tu pokazane przyciągają uwagę i - w przeciwieństwie do kilku potknięć w innych powieściach Mo Yana - nie nudzą choćby przez sekundę. Nie macie więc już chyba wątpliwości, że powieść ta warta jest poświęcenia jej czasu. Podobnie zresztą jak pozostałe, zrecenzowane przeze mnie książki Chińczyka: "Kraina wódki", "Obfite piersi, pełne biodra", "Klan czerwonego sorga" oraz "Bum!".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Polska rap płyta, której prawdopodobnie nie znasz

Pewnie - jest prawdziwy ogrom krążków rapowych, których nie dane jest każdemu z nas znać. Nawet i najpopularniejsi recenzenci hip-hopowego światku na pewno nie sprawdzają wszystkiego, co wychodzi na naszym rynku, tym bardziej tym undergroundowym. I nawet nie chodzi tu pewnie jedynie o brak czasu, ale również fakt, że większość z tych albumów jest zdecydowanie słaba. Dziś jednak opowiem Wam o pewnym wyjątku.

Omawiana dziś płyta pojawiła się w roku 2011 i zebrała popularność praktycznie jedynie na szczeblu lokalnym. I prawdopodobnie ja sam nigdy bym się o niej nie dowiedział, gdyby nie fakt, że ta "lokalność" odnosiła się do mego domowego okręgu kaliskiego. Od razu jednak uprzedzam - polecam Wam ten krążek nie z uwagi na jakiegokolwiek rodzaju lokalny patriotyzm. Zwyczajnie zdobył on moim zdaniem o wiele zbyt małą popularność w stosunku do tego, jak wysoki poziom ona prezentuje.

Autorem krążka "Kto to?" jest Famson, jeden z najważniejszych (a prawdopodobnie i obecnie najlepszy) reprezentant kaliskiej sceny rapowej. Sprawdzałem kilka jego innych materiałów, nagranych już raczej z ekipą dodatkowych MCs, które nie wkręciły mi się w ogóle. Przy swoim solowym projekcie Famson jednak odwalił naprawdę kawał solidnej roboty i do krążka tego wracam regularnie w różne pory roku.

Najczęściej natomiast dzieje się to latem. Dlaczego? Bo wtedy, podczas wielkich upałów i grzejącego słońca, zawsze przypomina mi się bezapelacyjnie najlepszy track na tym krążku - "Kali Swagger". Nie bądźcie przerażeni tytułem, którego druga część dziś już kojarzy się raczej pejoratywnie w rapowym światku. To w istocie bowiem nie niuskulowy banger, a idealny na letnie dni kawałek, nagrany z użyciem żywych instrumentów, pod które dorzucono nie tylko fragmenty rapowane, ale i śpiewane. Klimat niesamowity i nie spotkałem jeszcze osoby, której by się "Kali Swagger" nie spodobał.

Sam Famson jest zresztą raperem dość mocno wyróżniającym się, a przynajmniej właśnie na tym albumie. Ma jakiś pomysł na siebie, wyłamuje się z konwencji nawijania wszystkich zwrotek tak samo, jak to zdarza się pewnie ponad 90% polskich raperów. Czasem może trochę nudzi już to jego "wykrzykiwanie" kolejnych wersów, ale z drugiej jest to także jego atut, podkreślający to, czego ja w nawijce rodzimych zawodników często staram się doszukać, a znajduję rzadko - emocjonalność.

Oczywiście samo "Kto to?" nie jest albumem idealnym, ale - tak jak już wspomniałem - zdecydowanie zbyt niedocenionym poza lokalnym rynkiem. A przecież, już poza samym Famsonem, nie można przejść tu obojętnie także obok naprawdę dobrych bitów, które nie przypominają ani nudnych, samplowanych prób amatorskich producentów, ani też nie są w żaden sposób podobne do (wówczas jeszcze raczej raczkujących w Polsce) klimatów niuskulowych. Warto na początek sprawdzić - poza "Kali Swagger" - chociażby takie tracki jak "Miałem", "Nocne pisanie tekstów" czy "Sztorm".

Na koniec zaś kwestie formalne dla tych, których zainteresowałem dzisiejszym wpisem. "Kto to?" możecie sobie swobodnie w całości przesłuchać na YouTube o TUTAJ. Pobrać całość można natomiast STĄD. Odsyłam także na fanpage Famsona, gdzie ostatnio pojawiła się informacji o zbliżającej się, w pełni legalnej już płycie. Enjoy & get inspired!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

Frank

"Frank" zapowiadał się na drugi (obok "Grand Budapest Hotel") dość niszowy i pokazywany tylko w wybranych kinach film, który jednocześnie przyciągnąć może ogromną rzeszę pozytywnych opinii krytyków. Szalona, abstrakcyjna wręcz fabuła oraz rola Michaela Fassbendera zapowiadały bardzo przyjemny kąsek dla wszystkich fanów dobrego kina. Przyznam szczerze - takiej okazji przegapić nie mogłem.


Frank (w jego roli właśnie Fassbender) jest mężczyzną niezwykłym. Nosi on bowiem wielką, sztuczną głowę, która zastępuję jego prawdziwą twarz. Nikt z jego obecnych znajomych nie widział go nigdy bez tego znaku charakterystycznego. To jednak nie koniec dziwactw w wykonaniu Franka. Okazuje się on bowiem także liderem nieokiełznanej, mocno eksperymentalnej grupy muzycznej, w której skład wchodzą również nie do końca normalni ludzie.

Gdy ekipa ta traci dotychczasowego klawiszowca, dość przypadkowo zastępuje go niejaki Jon (Domhnall Gleeson). On z kolei jest młodym, ambitnym człekiem, próbującym osiągnąć sukces w branży muzycznej, a także - co bardzo ważne - narratorem całej historii. To z jego perspektywy przez prawie półtorej godziny obserwujemy Franka i resztę zespołu. Sam Jon natomiast będzie próbował zmienić swą pozycję w bandzie z pogardzanego nowicjusza na istotny element całości.

Twór Leonarda Abrahamsona to na pierwszy rzut oka komedia. Już sam fakt, że Frank jest nierozłączny ze swoją ogromną, sztuczną głową, porządnie bawi. Gdy do tego dodamy masę innych, bardzo absurdalnych sytuacji, otrzymujemy porządną porcję śmiechu, posypaną czarnym humorem. Ale nie wszystko jest tu tak różowe, jak się może na początku wydawać.

To co mi się bowiem naprawdę bardzo spodobało we "Franku", to inteligentnie dorzucone elementy dramatyczne. Właśnie w tych miejscach czarny humor najbardziej rzuca się w oczy. Szczególnie widać to pod koniec filmu, gdzie całość zamienia się w pewnym sensie w tragikomedię. Kontrast jest widoczny, ale prezentuje się tu on w pozytywny sposób - nie ma się w tym przypadku do czego przyczepić.

Z "Frankiem" mam jednak ostatecznie podobnie, co z "Grand Budapest Hotel". Nie podpisuję się pod najbardziej zachwalającymi opiniami, mówiącymi, że całość to "super-hiper-mega film"/"arcydzieło"/"film roku". Nie - "Frank" jest po prostu spoko. Nic ponad to, nic poniżej tego. Pod koniec nawet trochę przynudzał (pomimo ciekawego zwrotu akcji, powodującego wspomnianą tragikomedię), ale to akurat nie jest tu ważne. Ten film zwyczajnie jest "tylko" spoko.

Czy więc warto go obejrzeć? Pewnie! Wielka szkoda, że jest to film odsuwany przez mainstreamowe kina na bok i w wielu mniejszych miastach pewnie w ogóle nie będzie okazji jego zobaczenia. Jeśli więc Wy macie okazję "Franka" sprawdzić - zachęcam do zrobienia tego. To naprawdę dobry film, który zostanie pewnie uwzględniony w wielu tegorocznych rankingach.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

10 płyt na lato - edycja 2014


Lato w pełni - to jedyna rzecz, jaka przychodzi mi na myśl, gdy patrzę przez otwarte okno na płonący wręcz słonecznym żarem świat zewnętrzny. Z jednej strony chce się z domu wyjść koniecznie, z drugiej dobrze wiadomo, że rozsądniej jest poczekać jeszcze parę godzin, do choćby drobnego obniżenia się temperatury. Pozostaje więc przesiedzenie tych kilku pozostałych chwil w czterech ścianach, znajdując sobie coś kreatywnego do roboty.

W takie dni nie jest nawet łatwo pisać na bloga, bo wysiada sama funkcja produktywnego myślenia. Gdy więc tylko pojawia mi się jakaś idea w głowie, staram się ją od razu przerzucić na post, by gorączka nie ostudziła (cóż za paradoks!) mojego zapału. Tym samym, gdy tylko przypomniało mi się, jak spore zainteresowanie wywołało moje przypomnienie na fanpage'u bloga o poście sprzed roku, zatytułowanego "10 płyt na lato", natychmiastowo postanowiłem zrobić ponownie tego typu radosną listę muzyczną. 

Okazało się, na szczęście, że skompletowanie kolejnej dziesiątki wakacyjnych krążków nie było wcale tak trudne. Oto więc i one - niech dobrze przygrywają Wam w tę cudowną pogodę!

Brodka - "Granda"

W pierwszej edycji "10 płyt na lato" wymieniłem Izę Lach z jej krążkiem "Krzyk". Teraz postanowiłem nadrobić jeden brak, klimatycznie dość podobny do tworów współpracowniczki Snoop Dogga. "Granda" jest już swoistym klasykiem dla wielu ludzi, którzy mimochodem odpalają go co jakiś czas. Czy spotkałem kogokolwiek, komu by się ten krążek nie spodobał? Nie! Trudno się jednak dziwić, gdy pokonuje się kolejne kilometry z "jadę miastem szybciej niż się da" hukającym z głośników.


Calvin Harris - "18 Months"

Prawdopodobnie najbardziej mainstreamowa pozycja z całego zestawienia. Wielu pewnie psioczyć będzie, że to przecież "muzyka z Eski". Ja jednak nie widzę w tym nic złego, gdyż "18 Months" jest zbiorem naprawdę bardzo energetycznej muzyki, łatwo wpadającej w ucho. Ja Calvina znałem jeszcze przed wydaniem tego krążka (#sohipsta), zanim brzmiał aż tak bardzo mainstreamowo. Bez wstydu jednak przyznaję, że czasem puszczam sobie takie "Feel So Close" czy "We'll Be Coming Back". No kurczę - przecież to totalnie buja!


Crystal Fighters - "Cave Rave"

Choć Crystal Fighters znam już od jakiegoś czasu, tak wciąż nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, cóż to za gatunek oni swą muzyką reprezentują. Nie jest to jednak tak naprawdę istotne. Ważny jest sam fakt, że muzyka tego szalonego zespołu automatycznie wywołuje uśmiech na twarzy i namawia nogi do tańca. Najlepszy przykład? Moim zdaniem zdecydowanie "Love Natural"!


Epidemic - "Somethin' For Tha Listeners"

Do tej pory były same raczej znane albumy, teraz czas natomiast na coś mocno niszowego. Epidemic to grupa rapowych zajawkowiczów wprost z amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża. "Somethin' For Tha Listeners" to natomiast zestaw kilkunastu ich tracków, emanujących letnim klimatem na wszystkie strony. Niech za przykład posłuży tu chociażby kawałek "One Life". Ja natomiast przypominam sobie Epidemic tym przyjemniej, że jeden z członków tej grupy, Hex One, postanowił swego czasu wziąć udział w moim cyklu "Raperzy czytają". Odcinek z jego udziałem znajdziecie TUTAJ.


J. Cole - "Cole World: A Sideline Story" 

Krążek ten miałem ochotę wpisać już w zestawieniu z ubiegłego roku, lecz ostatecznie się z tym wstrzymałem. Dlaczego? Tego już niestety nie pamiętam, przybywam jednak, by tym razem zaległość nadrobić. "Cole World", choć wydane prawie trzy lata temu, buja ciągle z tą samą pozytywną energią i wydobywa się z moich głośników chyba wciąż częściej niż ostatni album Cole'a. Zdziwienie jednak przemija, gdy przypominają się takie letniaki jak "Work Out" czy "Can't Get Enough"


Kanye West - "The College Dropout"

Nie żebym był antyfanem tego albumu Westa, ale przyznać muszę, że przez jakiś czas nie uważałem go za nic nadzwyczajnego. Moje podejście zmieniło się dopiero w ubiegłe wakacje, gdy zupełnie przypadkowo zacząłem mu się lepiej przysłuchiwać. Wtedy dotarło do mnie, jak idealnym krążkiem na lato jest "College Dropout". Pomijam już tu nawet kultowe "All Falls Down", choć istotnie jest to jeden z najlepszych kawałków z tej płyty. Poza nim jest również jednak sporo innych wartych sprawdzenia pozycji, jak choćby "Spaceship" czy przezabawne "The New Workout Plan".


Panama - "Always EP"

To moje całkiem niedawne odkrycie, jednak spodobało mi się ono tak bardzo, że postanowiłem umieścić je na tej liście. Panama jest zespołem łączącym elektronikę z elementami indie rocka, który może nie wyróżnia się przesadnie na tle innych tego typu bandów, jednak tą epką zadomowił się w moich słuchawkach na dłużej. Czy podobnie byłoby, gdybym odkrył ten materiał zimą? Pewnie nie, bo jest to krótki zbiór utworów panujących stricte do słonecznego lata. Na czele tej kompilacji stoi zaś tytułowy kawałek "Always".


Pezet - "Muzyka Rozrywkowa"

Z tym albumem mam mniej więcej tak: w wakacje potrafię go katować przez parę dni z rzędu, w pozostałe pory roku natomiast zupełnie zapominam, czemu mi się on podoba. Idealnie on wpasowuje się bowiem jedynie w wakacyjną porę, a szczególnie podczas melanży z hektolitrami alkoholu. Może nie jest to "tylko hit na lato", ale w tę część roku słucha się tego zdecydowanie najprzyjemniej. "Lubię gdy tańczysz na barze, eeej!".


Pharrel Williams - "Girl"

Przyznam, że stosunkowo długo przekonywałem się do tego albumu. Liczyłem na coś, co zaskoczy mnie swoją przebojowością od pierwszego odsłuchu - nic takiego jednak się nie zdarzyło. Okazało się po jakimś czasie, że tu do każdego kawałka trzeba się oddzielnie przyzwyczaić. Wtedy natomiast całość objawia się jako naprawdę konkretny krążek, trochę old-schoolowo brzmiący, ale i idealny na lato. Jeśli podobało Wam się "Happy", także "Gush", "Marilyn Monroe" i cała reszta powinna Wam przypaść do gustu.


Summer Heart - "About A Feeling"

Zestawienie kończy zaś album zdecydowanie na... cóż - zakończenie dnia. Odpalenie tego przy zachodzie słońca, siedząc na balkonie z drinkiem z palemką w ręku będzie ewidentnie podejściem idealnym. Spokojny krążek, pozwalający odpocząć od zgiełku codziennego życia, ale i przywołujący wiele nostalgicznych wspomnień. Gdy tylko usłyszycie "I Wanted You To Stay On The Other Side", na pewno zabujacie się w nim bez pamięci.


Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie z góry tego postu pochodzi z serwisu Unsplash.com.

3 komentarze:

Nie daję miłości z litości

Gdy piszę te słowa, zacząłem właśnie oglądać trzecią generację serialu "Skins". W ostatnim wpisie poświęconym temu serialowi, podkreślałem, że tej jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem, toteż była ona dla mnie wielką niewiadomą. Zupełnie nie byłem przygotowany na to, czego mam się spodziewać. I po pierwszym odcinku muszę szczerze przyznać, że jestem raczej zawiedziony.

Ogromnie nie spodobała mi się bowiem bohaterka, która jako pierwsza została przedstawiona w tym sezonie. Pomijam już fakt, że jest ona strasznie dziwna, drętwa i odrzucająca. To mógłbym jeszcze pewnie jakoś zdzierżyć. Problem jest zgoła zupełnie inny - jest ona totalnym nieudacznikiem, którego widzowie mają polubić jedynie z litości.

A ja takich zagrywek cholernie nie lubię. Uwielbiam śledzić losy postaci, które mają konkretne cele, są ambitni, odważni etc. Nie żywię też pełnej nienawiści do nieudaczników. Jeśli bowiem mimo wszystko walczą oni ze swoim losem, to zwykle nawet są ciekawszymi bohaterami od tych, którzy od samego początku są super-hiper-mega. Ale dlaczego mam kogokolwiek polubić z litości?

Podobne pytanie krążyło mi po głowie, gdy przed kilkoma tygodniami polski internet został zbombardowany przygodami Smutnego Autobusu. Wiele kłótni się wokół tej postaci odbyło, więc ja już tym bardziej nie mam ochoty rozdrapywać ran i mówić, co na ten temat myślę. Na potrzeby tego postu od razu pomyślałem jednak o przywołaniu tu tej właśnie postaci.

Dlaczego? Bo to kolejny przykład bohatera, którego mamy polubić z litości. Nie prezentuje on sobą zupełnie nic, poza tym, że jest stary, wyśmiewany i smutny. Nie ma czym zaimponować, nie walczy z przeciwnościami. Widz ma natomiast polubić go tylko dlatego, że jest smutny i należy mu okazać litość. Sorry, na mnie to nie działa.

Historia zna wiele wspaniałych postaci, które były społecznymi wyrzutkami, a mimo tego spotkały się z uwielbieniem rzeszy ludzi. Oni jednak cechowali się swą walką o zauważenie przez innych, walkę z przeciwnościami losu. Zaczęli jako wyrzutki, ale dotarli wyżej niż ktokolwiek by się tego spodziewał. A taki Smutny Autobus wyłącznie zginął. Nie mam powodu, by za nim płakać.

I tylko mam nadzieję, że ta bohaterka "Skinsów" zostanie ostatecznie pokierowana dobrą ścieżką fabularną. Jeszcze ma szansę na rehabilitację i mam nadzieję, iż z niej skorzysta. Bo ja nie mam zamiaru litować się nad nią tylko dlatego, że wszyscy wokoło się z niej śmieją.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Gratisography.com

2 komentarze:

Co się stanie, gdy posolisz ananasa lub melona?

Naprawdę chciałem to wiedzieć. Znalazłem na Facebooku taki właśnie post z dołączonym linkiem i stwierdziłem, że jest to prawdopodobnie jedna z tych totalnie niepotrzebnych i idiotycznych informacji, które potrzebuję poznać. Kto wie - może kiedyś na taką ciekawostkę uda mi się wyrwać jakąś dziewczynę. Klikam więc na dołączony link i czekam na oświecenie.

Oczywiście (nieskromnie powiem, że tak naprawdę tego właśnie się spodziewałem), nikt nie chce dać mi tej informacji ot tak. Podlinkowana strona mówi: "okej, zaraz otrzymasz tego Świętego Graala internetów, ale najpierw musisz dać mi swoje dane z Fejsbuka i możliwość publikowania postów na Twoim wallu". Mnóstwo ludzi pewnie nawet tego nie przeczyta. Kliknie "okej, spoko, jestem idiotą", bo są kulawymi Indianami Jonesami o jednej nodze, albo Larą Croft o jednej piersi. 

A potem lądują na ich postach tablicach pierdyliardy postów z dołączonymi obrazkami i tekstem: "Hehe, ale śmieszne! Kliknijcie i obczajcie jakie super ;DDD". Wszystko oczywiście generowane przez hiperinteligentny system. Kolejni idioci klikają i tylko jedna osoba nagle się z szeregu wyłamuje i pisze do delikwenta: "stary, coś Ci dziwnego pojawia się na tablicy". Tamten natomiast standardowo pyta: "JAK TO MOŻLIWE?".

Nie, nikt Ci nie "zhakierował" konta. Przypomnij sobie tę sytuację sprzed tygodnia, kiedy tak bardzo zależało Ci na dowiedzeniu się, co się stanie gdy posolisz cholernego ananasa lub melona, że miałeś głęboko gdzieś wszelkie środki bezpieczeństwa. Zostałeś wtedy zgwałcony przez internet. I to nawet nie za pieniądze, a za głupią informację o soleniu owoców.

Uzyskać taką magiczną wiedzę można przecież w o wiele prostszy i bezpieczniejszy sposób. Nie wiem, czy kojarzysz, ale jest ktoś taki w internecie jak Wujek Google. To taka wyszukiwarka treści, w którą wpisujesz dowolną frazę i otrzymujesz miliardy odpowiedzi na zadane pytanie w mgnieniu oka. Nieprawdopodobne, a jednak!

I ja tak właśnie zrobiłem z tym nieszczęsnym soleniem ananasa i melona. Wpisałem sobie to w Google, bo postanowiłem nie dawać dupy w internecie za tak głupią (choć przyznaję - jakże intrygującą!) informację. Wujek dostarczył mi w przybliżeniu 23 900 wyników w 0,32 sekundy. Imponujące.

By ułatwić życie tym równie dociekliwym co ja, odpowiadam ostatecznie na pytanie z tytułu dzisiejszego postu: po posoleniu ananasa lub melona, owoc ten stanie się jeszcze słodszy. Podobno. Wolę nie próbować.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Gratisography.com

4 komentarze:

Jestem oazą spokoju, czaplą na tafli jeziora

Wczoraj zgubiłem klucze do mieszkania. Totalny autentyk. W pobliżu nie było nikogo, kto miałby kopię, ja pozostałem więc zupełnie odcięty od wszystkiego, włącznie z telefonem, z którego mógłbym zadzwonić do kogoś o pomoc. Balansowałem gdzieś na granicy totalnego wkurzenia i zapytania: "i co je teraz mam zrobić?!".

Wyszedłem z domu, żeby pobiegać. Zamknąłem drzwi, sprawdziłem, czy aby na pewno wszystko jest okej, zbiegłem po schodach i ruszyłem w trasę. Muzyka gra na słuchawkach, słoneczko świeci na niebie - idealna wręcz sceneria na poranny jogging. Klucze, jak zawsze, wrzucam do kieszeni. Po pokonaniu dwóch kilometrów uświadamiam sobie, że nie czuję ich ciężaru, ani nie słyszę charakterystycznego brzękania. Klucze wyparowały.

Zszokowany sprawdzam drugą kieszeń, sprawdzam wszystko dokładniej niż policjant szukający narkotyków. Wytrzeszczam oczy ze zdumienia, przez chwilę nie wiem, co mam zrobić. Szybko jednak gryzę się w język i tłumaczę sobie jedno - muszę zacząć myśleć i odsunąć emocje na bok. Tylko w ten sposób mogę coś zdziałać, panika nie da zupełnie nic.

Jak dobrze, że stało się to akurat wtedy, gdy biegałem. Pisałem na blogu jakiś czas temu o tym, jak bardzo ta czynność uspokaja i odrzuca wszelkie przeciwności na bok. Tym samym postanawiam nie iść, a przebiec dotychczas pokonaną przeze mnie trasę, mimo prędkości starając się jak najdokładniej obserwować grunt pod stopami.

Docieram do drzwi mieszkania. Niby jestem na skraju załamania, ale staram się myśli przesunąć także na inne rejony. Pamiętam nawet o tym, by wyłączyć na chwilę aplikację Nike+, mierzącą czas i pokonane kilometry, po czym zrobić jeszcze jedną rundkę po trasie, na której zaginęły klucze. Tym razem podbiegam do paru osób spotkanych na drodze i pytam ich, czy nie widzieli aby mej zguby. Większość z pewnego rodzaju smutkiem odpowiada, że niestety nie. Jeden facet szorstko zaprzecza i prycha z pogardą. Nie wyprowadza mnie to jednak z równowagi. W końcu muszę być pieprzoną oazą spokoju.

Przygotowywałem jednocześnie plany awaryjne - wyważenie drzwi, kalkulowanie, ile wyniesie mnie wymiana zamka. To nie były odpowiednie myśli na ten moment, trochę starały się zaburzyć moją próbę jak największej koncentracji i nie popadania w panikę. Ale ta historia ma happy ending - znalazłem klucze. Leżały mniej więcej w połowie trasy. Nie zauważyłem ich za pierwszym razem, ale za drugim rzuciły mi się w oczy od razu.

Odetchnąłem z ulgą. I to naprawdę mocno. Nie jestem bowiem mimo wszystko mistrzem zen, którego w ogóle nie obchodzi fakt, że będzie miał prawdopodobnie problem z dostaniem się do własnego mieszkania. Moje starania, by zachować koncentrację i porządnie się skupić, okazały się jednak wystarczające, pozwoliły mi myśleć rozsądnie i wyjść zwycięsko z zaistniałej sytuacji. Kolejny raz mój spokój ducha się przydał.

Całkiem jednak możliwe, że sytuacja ta ma również inny, o wiele prostszy morał: głupi ma zawsze szczęście. Na całe szczęście. 

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Ja na tafli jeziora.
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

W jednej osobie

Już od jakiegoś czasu chciałem zabrać się za książki Johna Irvinga. Niech najlepszym przykładem potwierdzającym to będzie fakt, że książka, którą dziś mam okazję zrecenzować, przeleżała u mnie na półce dobry rok. Wreszcie jednak znalazłem odpowiednią chwilę, by na moment odrzucić czytanie na Kindle'u i zabrać się za nadrabianie zaległości papierowych. Tym oto sposobem wreszcie sięgnąłem po "W jednej osobie" - tytuł, o którym słyszałem wiele dobrego.

Podkreślić trzeba już na samym początku, iż jest to powieść dość mocno kontrowersyjna,. To prawdopodobnie zresztą najbardziej kontrowersyjna z pozycji, jakie miałem okazję recenzować na tym blogu. Na czym się ta kontrowersja opiera? Na samym głównym bohaterze, którego całe życie obraca się wokół jego nietypowej orientacji seksualnej - biseksualizmu.

Billy Abbott sam jest narratorem "W jednej osobie", opowiadając o swoim życiu już od czasów dzieciństwa. Jego historia to nieustanna chęć odkrycia samego siebie, swych pożądań oraz uczuć mniej przyziemnych. To także w pewnym sensie pokaz jego walki z otaczającym go środowiskiem. Okazuje się bowiem, że nienawidzą go wszyscy - odrzucają go zarówno ci heteroseksualni, jak i homoseksualni. Dla obu tych grup wydaje się on dziwadłem, którego trzeba unikać.

I choć wszystko to rzeczywiście napędzane jest właśnie przez orientację Billy'ego, tak nie zawsze jest to główny temat całości. Temat ten okazuje się bowiem motorem napędowym do przyjaźni zawartych przez bohatera w całym swym życiu, a także ich wspólnych problemów. Znajduje się tu ich spory przekrój: od problemów z akceptacją mniejszości w początkowych latach historii bohatera, przez liczne ich problemy, powiązane chociażby z HIV, aż po współczesny świat. Yup - słynny gender też znalazł tu swoje miejsce.

Wystarczająco pokazuje to chyba więc, że nie mamy do czynienia z powiastką emanującą seksem. Tu nie o to chodzi, by bohaterowie wtykali sobie kulki analne co stronę, jak to zapewne bywa w książkach pokroju "50 twarzy Greya". Tu chodzi bardziej o pokazanie wnętrza bohatera, jego historii i rozterek. Irving robi to natomiast z taką klasą, że od "W jednej osobie" oderwać się naprawdę trudno.

Mi powieść ta dość mocno skojarzyła się z wybitnym "Wyznaję" Cabre. Nie jest to porównanie jednak powiązane wyłącznie z pewnymi podobieństwami narracyjnymi czy fabularnymi, ale i samym poziomem powieści. "W jednej osobie" to bowiem również twór naprawdę świetny, który przyciąga od razu i powstrzymuje przed odwróceniem od siebie wzroku aż do ostatniej strony. Nie pozostaje mi tym samym nic innego, jak zakończyć tę recenzje jednym słowem: polecam!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Raperzy czytają #75 - Jan Robak

Dziś w "Raperzy czytają" gość całkiem nietypowy. Jan Robak, bo o nim mowa, nie jest bowiem typowym MC, podobnym do większości polskiej sceny. To człowiek łączący w swej twórczości wiele różnych stylów - poczynając oczywiście od rapu, ale przechodząc także chociażby w klimaty bliższe reggae. Dużo u niego podśpiewywania, nadającego charakterystyczny klimat. Ostatnio natomiast został on doceniony przez dość mocno rozsławioną na rynku alternatywy wytwórnię SP Records, która ostatecznie podpisała z Janem kontrakt.

Co zaś dzisiejszy gość ma do powiedzenia na temat książek?

Jak zapewne większość raperów nigdy nie miałem zbytnio chęci na czytanie, wolałem szukać tych przygód w realu, ale jeżeli już złapałem książkę w rękę, to była ona czymœ więcej niż tylko zwykłą książką. Bardziej od zwykłych, wymyślonych powieści czy też opowiadań, zdecydowanie wolę te, w których zawarta jest konkretna informacja, która pomaga mi zrozumieć otaczający mnie świat, a zarazem odblokowuje we mnie to, co już tak naprawdę wiedziałem od zawsze, tylko nie umiałem tego opisać. Przytoczę wam kilka tytułów, które naprawdę warto znaæ, książki, które mogą raz na zawsze zmienić wasze podejœcie do życia i samospełnienia.

Pierwsza, a zarazem najważniejsza w moim życiu, jest "Potęga podświadomości" autorstwa Josepha Murphy'ego. To ona jako pierwsza wpłynęła na moją życiową drogę. Czytając ją, zacząłem rozumieć rzeczy, które całe życie tak naprawdę latały w mojej głowie. Znałem już te fakty, ale zazwyczaj uważałem je za efekt mojej wybujałej wyobraźni. Na szczęście pan Joseph pokazał mi, że się nie mylę i, co ważne - mój sposób myślenia od zawsze szedł w dobrą stronę. Pisząc w ogromnym skrócie - książka ta nauczy cię, jaki ogromny wpływ na nasze życie i nie tylko ma nasza podświadomość. Jak prosto można się nauczyć jej używać i widzieć niesamowite tego efekty. Jeżeli myœlisz, że to, co chodzi po twojej głowie zostaje tylko w niej, to grubo się mylisz. Każda myśl kreuje twoje otoczenie, a kiedy potrafisz te myśli skupić na konkretnym celu, nie będziesz miał wielkiego problemu, żeby go osiągnąć. Nasz mózg to cholernie skomplikowana maszyna, warto starać się poznaæ jego możliwości, które są przeogromne.

Kolejnym tytułem będzie coś, co jeszcze bardziej wpłynęło na mój sposób postrzegania. Samą książkę poznałem kilka lat po "Potędze podświadomości". Dodam tu, ze od zawsze czułem się strasznie inny, miałem swoje wyobrażenie na temat każdego aspektu życia, czy to chodzi o kosmos, czy o wiarę w Boga, czy też o sens samego istnienia. Przez wiele lat nie spotkałem nikogo, kto by myślał tak jak ja, więc starałem siê to dusić w sobie, aż do momentu, kiedy na moim biurku ktoś położył "Zwiastuni Świtu - Nauki Plejadian" Barbary Marciniak (Amerykanki z polskimi korzeniami). Czytając to, poczułem strasznie przyjemną euforię, tak jakby ktoś mi powiedział "stary, wcale nie jesteś sam, a twoje myślenie nie jest dziwne, wręcz przeciwnie!", poczułem jakby ktoś wyrwał wszystkie dotychczasowe myśli z mojej głowy i zapisał w tej właśnie książce. Uwierzcie mi, że to niesamowite uczucie, kiedy nagle czytasz coś, co wydawałoby się, że napisałeś sam, ale jest zupełnie inaczej. Nie będę wam tłumaczył kim są Plejadianie, czy w nich wierzê, czy nie, wiem jedno - z pewnością mamy całe mnóstwo wspólnych cech i ten sam tok myślenia, wychodzący ponad dzisiejsze normy. Z tej książki dowiedzie się, co tak naprawdę aktualnie dzieje się na świecie, czym jest dobro, a czym zło, w którą stronę powinniœcie się kierować, jak rozumieć znaki dawane wam na codzieñ od życia. Jeżli do tej pory nie możecie odnaleźć swojego sensu istnienia, to bardzo polecam się zapoznać z tym materiałem. Moje zafascynowanie tą książką było na tyle duże, że przeczytałem też kilka kolejnych tytułów pani Barbary, które uzupełniały pierwszą część jej dzieła.

Na koniec dla tych, którzy nie boją się prawdy, polecę "Jan van Helsing - Ręce precz od tej książki". Kolejny tytuł, który na zawsze utkwił w mojej pamięci. Książki tego pana były zakazywane na świecie, ze względu na zawarte w nich fakty... Sam tytuł sugeruje, aby jej nie czytać, a zrobią to tylko ci, którzy lubią łamać zasady i tak jak już wspomniałem, nie boją się prawdy! Jest to obowiązkowa lektura dla ludzi chcących coś zmienić, bo aby pokonać wroga, trzeba najpierw poznać jego naturę. Jan van Helsing opisuje szczegółowo cały system działania światowej gospodarki, mediów itd. Odkrywa przed nami fakty, przez które już nigdy nie spojrzysz tak samo na nasz system.

To by było na tyle ode mnie, zachęcam oczywiście do czytania książek, bo to świetna zabawa. Oprócz tych, które opisałem, przeczytałem oczywiście kilka innych jak np. "Anioły i demony", czy też "Kod Leonarda da Vinci". Sporo w życiu podróżowałem, dzięki czemu to, co wyczytałem w tych książkach, znalazło oparcie w życiu codziennym. Jeśli myślicie, że Karma to wymysł ludzi obłąkanych, to bardzo się mylicie, trzeba umieć ją dojrzeć, a później patrzeć, jaki ma przeogromny wpływ na nasze życie. Aha, w sumie, to tak podróżując po świecie, sporządziłem pamiętnik podróżny, a po powrocie napisałem też własną książkę. Mam nadzieję, że już wkrótce będę mógł się jednym i drugim wam pochwalić :)

Pozdrawiam,

Jan Robak

Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają" i chcesz być na bieżąco z nią oraz resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

1 komentarze:

Dziękujemy za palenie

Kolejny tydzień bez dobrej premiery kinowej ponownie zmusił mnie do sięgnięcia po jeden ze starszych tytułów, których wciąż jeszcze nie widziałem. Ich lista jest oczywiście ogromna, toteż znów stanąłem przed ogromnym dylematem z cyklu: "po co sięgnąć tym razem?". Padło na "Dziękujemy za palenie" - produkcję, o której usłyszałem po raz pierwszy bardzo niedawno, choć jej premiera miała miejsce w roku 2005. Czy warto było się cofnąć o tę prawie dekadę?


"Thank You for Smoking" opowiada historię Nicka Naylora (Aaron Eckhart), lobbysty koncernów tytoniowych. Zdecydowanie dobrze idzie mu w pracy - wygrywa każdą dyskusję, w jakiej się udziela, jest ulubieńcem szefostwa. Ma dobre kontakty ze swojej nastoletnim synem, nie ma problemów z pieniędzmi ani wyrzutów sumienia, że promuje papierosy. Są jednak ludzie, którym nie podoba się dobra passa medialna Nicka i będą chcieli przerwać ją za wszelką cenę.

Film ten ewidentnie jest komedią. Nie ma tu tony gagów, ale Nick jest takim typowym pewnym siebie, ironicznym człekiem, którego rozmowy z innymi ludźmi automatycznie bawią. Miło patrzeć, jak masakruje on słownie swych przeciwników, opierając swoje "ciosy" w dużej mierze na żartach właśnie. Poza tym sporo jest tu również dobrze wykorzystanego humoru sytuacyjnego, podkręcającego zabawność całości.

Warto jednak nadmienić, że nie jest to humor, z którego będziecie "ryczeć" na cały dom. Ja praktycznie przez cały film się uśmiechałem, ale głośno nie zaśmiałem się ani razu. Można by powiedzieć wręcz, że jest to taki poziom śmieszności w rodzaju dobrych filmów familijnych, ale ten argument psuje trochę cała tematyka, przez którą całość delikatnie ociera się nawet i o czarny humor.

Przyznać także trzeba, iż nie ma tu zupełnie miejsca na nudę. Całość - czyli jakieś półtorej godziny - przemija bardzo szybko. Czułem się jakbym nie obejrzał jednego, oddzielnego filmu, a odcinek jakiegoś dobrego serialu. Przyznam szczerze: myślałem, że będzie gorzej. Okazało się jednak, iż całość jest naprawdę przyjemnym tworem, który nawet jeśli ma jakieś wady, to swą przyjemną atmosferą je kompletnie zasłania.

"Dziękujemy za palenie" będzie świetnym wyborem filmowym właściwie w każdym momencie. Poprawi humor, gdy złapie smutek, podwyższy poziom wesołości po dobrze spędzonym dniu, a także nada się idealnie na wspólny seans ze znajomymi czy dziewczyną/chłopakiem. Nie jest to twór wybitny, acz zwyczajnie przyjemny i pozostawiający dobre wspomnienia. Polecam, warto obejrzeć.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze:

Nakręcić własne porno

Już kilkukrotnie na blogu pokazywałem, że lubię pisać o ciekawych inicjatywach, które w jakiś sposób mnie zainteresowały. W przypadku polskiego crowdfundingu, mówiłem o inicjatywie Wooloo.pl, pod postacią wpisu "Rób komuś zakupy i zgarniaj za to pieniądze". Dziś ponownie wchodzimy do fajnie myślących, polskich głów, zagłębiając się jednak w rejony bardziej kontrowersyjne.

Czy zastanawialiście się kiedyś jak wygląda kręcenie porno? Mi na pewno gdzieś podczas ziemskiej egzystencji taka myśl przez głowę przeszła, choć na pewno nie była ona przesadnie zagmatwana ani szczegółowa. To było pewnie raczej coś w rodzaju: "hmmm, ciekawe jak oni to zrobili?". Wczoraj jednak naszła mnie zdecydowanie bardziej zaawansowana myśl w tym temacie.

Dlaczego? Odkryłem bowiem fantastyczny projekt, który automatycznie mnie: 1) rozbawił; 2) cholernie zaintrygował; 3) zyskał moją totalną sympatię. Niejaki Antoni z Gdańska, z wykształcenia filmoznawca i historyk, właściciel sex shopu oraz - jak sam o sobie pisze - autor prawdopodobnie pierwszej w Polsce pracy magisterskiej na temat porno, wpadł na pomysł ułatwienia życia Polakom, pragnącym zrobić karierę w erotycznym światku. Jak konkretnie to postanowił zrobić?

Poprzez przetłumaczenie, opracowanie, a ostatecznie także publikację polskiej edycji książki "Let's Make a Porn" Eriki Lust. Całość ma zawierać około stu dwudziestu stron pełnych porad na temat całego procesu powstania filmów erotycznych. Autorka daje konkretne porady na temat pisania scenariusza i unikania w nim schematycznych rozwiązań, przeprowadzania castingu, a nawet zgłaszania swojej produkcji do festiwali!

Ekipa do całego projektu jest już zebrana, do jego realizacji potrzeba jednak ponad czterech tysięcy złotych. Czy uda im się tę kwotę zebrać? Przewiduję, że zdecydowanie tak! Pieniądze zbierane są od paru dni na PolakPotrafi.pl i już teraz uzyskano całkiem pokaźną część całości. Ja sam mam zamiar wesprzeć projekt drobnym podarkiem, w postaci paru złociszy. 

Co bowiem, moim zdaniem, najciekawsze - całość (podobnie jak oryginał) będzie dostępna za darmo do pobrania z sieci! Nawet jeśli ostatecznie nie wesprzecie tego projektu, i tak będziecie mogli później przeczytać całość kompletnie za free. Ja natomiast zapewniam Was, że postaram się tytuł ten zrecenzować jak najszybciej po premierze polskiej edycji. A potem, kto wie - może i zamienię karierę blogera na karierę reżysera porno!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Na jednej scenie z idolem

Czasy mojego wielkiego jarania się cięższymi brzmieniami dawno za mną, wciąż jednak czasem lubię je powspominać. Nie odwróciłem się od tych wówczas uwielbianych przeze mnie zespołów i wciąż wiele z nich czasem puszczam w wolnej chwili. I choć obecnie w moich słuchawkach częściej płyną zupełnie inne rytmy, tak ciągle mam szacunek za ukształtowanie mojej otwartości muzycznej dla takich zespołów, jak chociażby Metallica.

To właśnie do tych siwiejących już kolesi wracam prawie najczęściej. Ewidentnie nie jestem z tych, którzy wykrzykują: "Metallica skończyła się na wiadomo czym". Chyba, że dla żartu. Tym samym nie tylko słucham ich kawałków, ale i staram się od czasu do czasu poczytać trochę o ich najnowszych dokonaniach. By to narzucone sobie zadanie spełniać, śledzę chociażby fanpage oficjalnego polskiego klubu Metalliki - Overkill.pl.

Wiedziałem tym samym, że w ostatnich dniach w Polsce odbył się kolejny już koncert tego słynnego bandu. Traktowałem to jako ciekawostkę, bo dziś nie oddałbym już nerki za pojawienie się na takim show. Cieszyłem się jednak szczęściem tych największych fanów, dla których na pewno było to wydarzenie nie lada gratką. Tym bardziej dla pewnej wyjątkowej dwójki, z których udziałem filmiki wprawiły mnie w osłupienie.

Oto bowiem członek cover bandu Alcoholica, a także "number one Polish stalker", otrzymali możliwość zapowiedzenia ze sceny po jednym kawałku Metalliki. Zgadza się - chłopaki stali obok swoich muzycznych idoli, zamienili z nimi parę zabawnych zdań, a na końcu mogli z wielką werwą ogłosić kolejny utwór, jaki będzie zagrany na scenie. Filmiki z tego wydarzenia po prostu musicie zobaczyć i znajdziecie je TU oraz TU.

Jak już wspomniałem, materiały te wprawiły mnie w szczere osłupienie. Pomyślałem tylko krótkie: "wow". Bo to dopiero musi być coś! Pojawić się na scenie obok swoich idoli i móc zapowiedzieć ich kawałek. Spełnić marzenie, które kiedyś pewnie wydało się tym facetom nieprawdopodobne. Zostać docenionym za bycie fanem najwyższego kalibru.

Tak jak pisałem na początku, nie jestem już tak wielkim fanem Metalliki jak kiedyś. Ale wciąż, gdybym dostąpił takiego zaszczytu, pewnie wpadłbym w totalną ekstazę. To w końcu tak jakby wystąpić na scenie z Kanye czy The Weekndem. To jakby zbić piątkę z Jordanem albo DiCaprio. Jak strzelić selfie z Zooey Deschanel. Jak wylądować w łóżku z Emmą Watson. Ekhem, no dobra, tu się może trochę zagalopowałem. 

Ale dobrze wiecie o co mi chodzi. Niesamowicie gratuluję tym dwóm prawdziwym fanom na dobre i na złe, że otrzymali tak gigantyczne wyróżnienie. Mi pozostaje wierzyć, iż będę miał kiedyś okazję przeżyć coś podobnego... lub też samemu zostać idolem, który będzie mógł spełnić tego typu marzenia swoich fanów. Obie te opcje brzmią super!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Źródło: Flickr.com

0 komentarze: