Thank You For Reading, czyli ostatni post na MajkOnMajk


Odkładałem pisanie tego postu już od wielu, wielu dni, choć wiedziałem, że on wreszcie powstanie i zostanie opublikowany. Teraz jednak nastała pora, kiedy nie ma już czasu na odwracanie głowy. Dziś kończy się rok 2015. Kończy się jednak też coś jeszcze - blog MajkOnMajk. To ostatni post, jaki tutaj uświadczycie. Nie ma w tym żadnego chwytu marketingowego, nie ma dziwnych zagrywek. Dziś kończę swoją działalność blogerską na MajkOnMajk.

Dlaczego? Czuję się zobowiązany to wytłumaczyć.

Zakończenie działalności bloga chodziło za mną już od dłuższego czasu, pomysł ten zaczął się jednak bardziej klarować na przełomie lata i jesieni tego roku. Powód był prosty - zacząłem być zmęczony tą formułą pisania. Codzienne skrobanie tekstów do samego końca nie sprawiało mi problemów. Potrafiłem znaleźć na to czas, potrafiłem znaleźć temat. Ale zacząłem czuć się wypalony taką formułą. Ostateczna decyzja została podjęta w okolicach listopada. Jednego więc możecie być pewni - nie jest ona ani nagła, ani nieprzemyślana.

Możecie mimo tego spytać: "dlaczego więc nie zmieniłeś formuły bloga, Majk?". Odpowiedź jest prosta: nie chciałem. MajkOnMajk od początku miał być codziennie aktualizowanym blogiem o tym, o czym chciałem pisać. Nie było tu praktycznie żadnych barier tematycznych, a teksty czasem wylatywały ze mnie w kilkanaście minut. To mi odpowiadało i sprawiało sporą radość. Do czasu.

Wielu osobom się na blogu spodobało - za to wszystkim Wam, Drodzy Czytelnicy, dziękuję. Wiem, że po dziś dzień są tu tacy, którzy odkryli MajkOnMajk trzy lata temu, u jego początków. Wiem, że są też tacy, co dochodzili z czasem. Wreszcie - wiem i o tych, którzy przybyli tu dopiero niedawno. Nie wiem, która z tych grup będzie najbardziej zawiedziona moją decyzją. Wszystkim Wam jednak serdecznie dziękuję za to, że posty czytaliście i komentowaliście - niezależnie od Waszego czytelniczego stażu.

MajkOnMajk w internecie zostaje. Z bazą ponad tysiąca tekstów, w tym wielu nieustannie popularnych i czytanych pomimo upływu sporej ilości czasu od ich publikacji. Dalej znajdziecie na MajkOnMajk wszystkie odcinki takich serii jak "Raperzy czytają" czy "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". Zostają też setki recenzji książkowych i filmowych. Nie mam zamiaru tego z internetu usuwać. Przez najbliższy rok wszystko dalej będzie leżało pod adresem MajkOnMajk.pl. Jeśli po tym czasie nie przedłużę domeny - korzystajcie z MajkOnMajk.blogspot.com.

Co dalej? Jednego możecie być pewni - to nie koniec mojej obecności w sieci. Nie mam zamiaru na razie wracać z blogiem pokroju MajkOnMajk, ale może kiedyś - kto wie? Tymczasem biorę się za parę innych projektów, o których będę na bieżąco informował na swoim prywatnym Facebooku (LINK). Śledźcie go, bo szczegóły dotyczące pierwszego projektu ujawnię już w pierwszych dniach nowego roku. Część czytelników MajkOnMajk zdecydowanie powinien on zainteresować.

A jeśli ciągle szukacie stricte blogowych wrażeń, odsyłam Was w trzy miejsca - trzy blogi aktywnych czytelników MajkOnMajk. Tomek Racki pisze fajne rzeczy na Jest Czytelnie, Mateusz Sidorek przeprowadza świetne wywiady na Tako Rzecze Mateusz, a Michał Małysa recenzuje książki o TUTAJ. Powodzenia, chłopaki!

Jeszcze raz, na sam koniec - dzięki wszystkim za czytanie MajkOnMajk. Świetnie było prowadzić ten projekt przez ponad trzy lata z taką ekipą ludzi "po drugiej stronie monitora". Udanego Sylwestra i jeszcze lepszego Nowego Roku!

Mam nadzieję, że widzimy się znów już wkrótce w innym, równie ciekawym miejscu internetu :)

May the Force be with You!

24 komentarze:

Fuck Christopher Columbus


Jakiś czas temu w sieci znalazł się filmik*, na którym nagrano reakcje Indian (choć w USA to określenie jest niepoprawne politycznie) na hasło "Krzysztof Kolumb". Były one dość jednoznaczne, choć "hardkorowość" wypowiedzi się wahała. Od "zagubiony", przez "fałszywy", kończąc na "jebać go". A przecież w szkołach (także amerykańskich) uczy się, że to taki wielki odkrywca!

Nie ma się co dziwić rdzennym Amerykanom, że nie lubią (delikatnie mówiąc) Kolumba. To nie on pierwszy wylądował na nowym kontynencie, ale to on rzeczywiście odkrył go dla oczu Europejczyków. Nam przyniosło to radochę, prestiż i masę pieniędzy. Native'ów (jak ja lubię nazywać w "pongliszu" Indian) spotkały jednak z tego powodu praktycznie same problemy.

Można próbować bronić Kolumba. Że, okej, on otworzył Amerykę dla Europejczyków, ale to dopiero jego następcy zrobili prawdziwą rzeź na Nowym Lądzie. No dobra - pewnie sprowadził też jakieś choroby, na które Indianie nie byli odporni. Ale przecież nie zrobił tego umyślnie! (Nie)stety, w pewnym momencie dalsza obrona "wielkiego odkrywcy" nie ma po prostu sensu.

Kolumb był złym człowiekiem. Już po pierwszym spotkaniu Indian zaznaczył, że są to ludzie idealnie nadający się na niewolników. W późniejszym czasie potwierdził swoje słowa, zniewalając niejednego napotkanego autochtona. Poniżania rdzennych Amerykanów jest jednak ciąg dalszy. Kolumb nakazywał zabijać Indian, abgwałty na "czerwonoskórych" kobietach traktował jako nic wielkiego. Z jego dzienników i innych relacji ma się wręcz wrażenie, że mówił on do swoich ludzi coś w rodzaju "róbta co chceta". Z nimi - z innymi ludźmi.

Czy reakcje współczesnych Indian są przesadzone? Pewnie trochę tak. Szczególnie, gdy widzi się stawianie Kolumba na tym samym poziomie co Hitler albo sugerowanie, że nasz drogi Krzysztof zabił osobiście... 100 milionów ludzi. Ale oburzenie rdzennych Amerykanów nie bierze się znikąd.

Po pierwsze - Kolumb ciągle pokazywany jest w wielu szkołach jako po prostu "odkrywca Ameryki". W Polsce też tak jest. Good Guy Krzysztof. Co prawda pamiętam, że w późniejszych etapach nauki ktoś tam napomykał z nauczycieli, że odkrycie Kolumba nie było wcale takie cudowne dla Indian, ale nie było mowy o dokładnym wytłumaczeniu, jak bardzo złym kolesiem on był.

Po drugie - Amerykanie obchodzą oficjalnie Dzień Kolumba. Dwunastego października odbywają się imprezy, oficjalne uroczystości, wszelkiego rodzaju świętowanie. W niektórych regionach podobno zmienia się nazwę tego święta, by była ona bardziej neutralna. Np. w tym roku w Południowej Dakocie Native American Day wypadł dokładnie tego samego dnia co Dzień Kolumba.

Słynny Krzysztof na pewno nie jest idealnym symbolem "Wielkich odkrywców". I nie - tu nie chodzi o jakąś wielką poprawność polityczną. Należy zwyczajnie dać do powszechnego zrozumienia, że Kolumb nie był wcale aniołkiem, który zbawił świat. W tym, co zrobił i co zapoczątkował, więcej jest tak naprawdę złego niż dobrego. Należy więc po prostu powiedzieć o tym od czasu do czasu wprost. Dlatego robię to dziś i ja.

* Obejrzycie go TUTAJ.

3 komentarze:

Własność 2.0 - mieć wszystko i nie mieć nic


Od jakichś dziesięciu lat kolekcjonuję gry wideo. Kiedyś kupowałem ich zdecydowanie więcej, dziś mam o wiele mniej czasu na ślęczenie przed telewizorem. Podczas przeprowadzki do Krakowa moja głupota nakazała mi wziąć ze swój cały growy dorobek życia, wioząc w kartonach coś koło dwóch setek gier.

Lubię mieć gry. Nie lubię się z nimi rozstawać, nie lubię sprzedawać, wymieniać, cokolwiek. Chce móc mieć możliwość wrócenia do nich kiedyś, choć całkiem możliwe, że w przypadku większości tytułów nigdy to nie nastąpi. Ostatnio jednak coś sobie uświadomiłem - chcę gier, ale już niekoniecznie pragnę płyt i pudełek z nimi.

Początkowo dość niepewnie podchodziłem do cyfrowej dystrybucji. Nie mogłem dotknąć fizycznej wersji gry, sam program wgrany na konsoli był dla mnie rzeczą wyjątkowo ulotną. W pewnym momencie zacząłem się jednak do tego przekonywać, bowiem najlepsze promocje na gry trafiały się właśnie w cyfrowej dystrybucji. 

Taki totalny przełom nastąpił jednak u mnie dopiero niedawno. Szukałem "Wiedźmina 3" na Xbox One w okolicach premiery. Nie było go praktycznie nigdzie. Empiki, Media Markty, Saturny - półki były puste. A ja chciałem w to cholerstwo wreszcie zagrać. Zwróciłem się więc do cyfrowej dystrybucji. Ale nie jakichś kodów z Allegro, które pozwalały na dorwanie gry trochę taniej, choć tak naprawdę nie do końca legalnie. Wszedłem na Xbox Live i kupiłem "Wiedźmina". Za dyszkę mniej niż wersja pudełkowa. I jestem z tego cholernie szczęśliwy.

Zero wkładania i wyciągania płyty po każdej rozgrywce. Zero kurzu zbierającego się na pudełku. Zero dokładania kolejnej cegiełki do rzeczy, które wkrótce będę musiał przetransportować do innego mieszkania. Mam tę grę - a jednocześnie jej nie mam.

Tak samo było z książkami. Coraz rzadziej zdarza mi się kupować cokolwiek w wersji papierowej. Robię wyjątki naprawdę rzadko, ostatnio np. dla "Pieśni Lodu i Ognia", którą chciałem mieć na półce. Poza tym - biorę na Kindle'a wszystko co się da. Jeśli mam wybór między wersją fizyczną a cyfrową - wybieram praktycznie zawszę tą drugą. 

Dlaczego? Bo czytnik jest wygodniejszy, poręczniejszy, lżejszy. Bo nie kurzy się jak tona ksiąg na półkach i tysiącstronicowa książka nie zajmuje w wersji cyfrowej pół torby. Bo Kindle pomieści w sobie więcej książek niż niejedna półka. I dlatego przy ostatniej przeprowadzce jakieś 95% swoich książek papierowych, które miałem w Krakowie, odesłałem do rodzinnego domu. Podobnie zrobiłem ze sporą rzeszą gier.

Wreszcie - muzyka. Jeszcze niedawno postanowiłem: "chcę zacząć składanie własnej kolekcji płyt". Dziś kupuję tak naprawdę 2-3 krążki w wersji fizycznej na pół roku. Mam Spotify z dostępem do zdecydowanej większości muzyki, jakiej potrzebuję. Zero przegrywania krążków na komputer, a potem na telefon. Po prostu odpalam aplikację, gdziekolwiek jestem, na jakimkolwiek urządzeniu. I już - mam całą potrzebną muzykę.

Kiedyś byłem przeciwny cyfryzacji wszystkiego, przenoszeniu się mediów do internetu. Chciałem dalej móc dotykać książek, gazet, książeczek od gier i płyt muzycznych. Dziś tego nie potrzebuję. Jeśli Wam zależy - kupujcie fizyczne wersje, nie przeszkadza mi ich istnienie. Ale ja już teraz czuję, że nie potrzebuję każdego produktu kupować jako osobnego "czegoś". Mam telefon, tablet, komputer, czytnik i konsolę. Pięć urządzeń, na których mogę trzymać całą bibliotekę, cały sklep z grami, całą muzykę świata.

Ba, nie potrzebuję nawet tych rzeczy mieć na swoich urządzeniach. Wystarczy, że będę miał do nich nielimitowany dostęp. Chmura - oto kolejna era cyfryzacji wszystkiego co się da. I do tego właśnie zmierzamy - do wygody i minimalizmu. I mi, pełnemu doświadczeń w kwestii tego, jak fizyczne rzeczy potrafią w życiu zawadzać, to wszystko się jak najbardziej podoba.

0 komentarze:

Sprawiedliwość. Jak postępować słusznie?


Książka Michaela J. Sandela to idealny przykład publikacji, która początkowo odstrasza. Odstrasza przez swoją tragiczną wręcz okładkę, utrzymaną w klimatach wydawnictw sprzed wielu, wielu lat. Do tego nie do końca wiedziałem, czego się po tej pozycji spodziewać, będąc w zasadzie dość sceptycznie do niej nastawiony. Ostatecznie jednak, dzięki licznym rekomendacjom w sieci, postanowiłem po "Sprawiedliwość" sięgnąć. Dziś sobie za to dziękuję, bo książka ta jest jedną z tych, które mnie w tym roku najbardziej pozytywnie zaskoczyły.

Publikacja Sandela, profesora Uniwersytetu Harvarda, jest dość nietypowym przeglądem poglądów filozoficznych. Wszystko kręci się tu bowiem wokół jednego - tytułowej Sprawiedliwości. Choć istnieje słownikowa definicja tego wyrazu, postrzeganie sprawiedliwości na świecie jest zgoła różne. I nawet, jeśli teraz pukacie się po głowie, myśląc: "ale po co mam o tym w ogóle czytać?!", odpowiedź nadejdzie, gdy tylko zabierzecie się za publikację Sandela.

Po pierwszy - autor uczy. Wprowadza nas do świata różnorodnych filozofii, patrzących zgoła inaczej na te same sprawy. Poznajemy klasyczne myślenie Arystotelesa, poglądy utylitarystów czy wreszcie główne założenia libertarianizmu. Przy omawianiu każdej filozofii Sandel podaje naprawdę sporą ilość różnorodnych przykładów, pokazujących dane myślenie w praktyce.

To wiążę się z kolejną ważną rzeczą w "Sprawiedliwości" - autor prowokuje. Wrzuca nas w wir często bardzo radykalnych poglądów, które każdy z nas pojmować może zupełnie w różny sposób. Gdy czyta się o koncepcji stworzenia obowiązkowych przytułków dla żebraków, by nie obniżali oni poziomu szczęścia w miastach, jedni się z tego powodu oburzą, inni zobaczą w tym całkiem ciekawą teorię. I dobrze, że opinie związane z jedną sprawą są tak rozbieżne, bo to udowadnia, że książka Sandela w jakimś stopniu pomaga nam bardziej skonkretyzować nasze własne poglądy i przez to lepiej zrozumieć samego siebie.

Przy okazji, autor odnosi różne, nawet te najstarsze, arystotelesowskie filozofie, do spraw bardzo aktualnych. Są rozmyślania na temat tego, czy powinien być wprowadzony obowiązkowy pobór wojskowy, czy współcześni Niemcy muszą przepraszać za Holokaust, a Amerykanie za dawne niewolenie swych czarnych współbraci, czy małżeństwa homoseksualne powinny zostać zalegalizowane. Na każde z tych pytań nie ma jednej, konkretnej odpowiedzi, choć Sandel stara się znaleźć tę najbardziej (według niego) odpowiednią. I to trochę czuć, że autor "Sprawiedliwości" jest w jakimś stopniu stronniczy. Zdarza mu się krytykować wprost pewne poglądy, które wydaja mu się nadzwyczaj absurdalne. Nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale jednak rzuca się w oczy.

Wybaczyć tego na dodatek nie jest trudno. Bo "Sprawiedliwość" to niesamowicie przyjemna lektura, która daje naprawdę wiele do myślenia i pozwala nam zastanowić się nad tym, czy aby na pewno można kierować się w życiu wyłącznie jedną, konkretną filozofią. Choć tytuł książki nadaje jej może jakiegoś takiego abstrakcyjnego charakteru, wielu wręcz odstraszającego, rację ma wydawca, który w opisie tej publikacji pisze: "to książka dla każdego, bo porusza tematy, dotyczące nas wszystkich". Do tego - przyznaję bez bicia - jest napisana naprawdę przystępnym językiem.

Zdecydowanie polecam.

1 komentarze:

Diament - Introwersja (recenzja + konkurs)


Rozwój popularności rapu w polskim społeczeństwie w ciągu ostatnich lat przyniósł ze sobą zarówno plusy i minusy. Wśród tych pierwszych jest niewątpliwie fakt, że na scenie pojawia się coraz więcej nowych twarzy, którzy skutecznie stają naprzeciw "dinozaurom" nadwiślańskiego hip-hopu. Jednocześnie jednak pole na innowacje się wyczerpuje, przez co wielu świeżych zawodników zbitych zostaje w jedną, nieodróżnialną masę. Spośród niej próbuje wybrnąć na brzeg Diament ze swoim nowym krążkiem, "Introwersją".

To niesamowite, jak idealnym podsumowaniem całego tego krążka jest już pierwszy numer na nim. "Znajdziemy się" rozpoczyna spokojne pianinko, które z czasem przechodzi w beat, który pewnie jeszcze chwilę temu nazwalibyśmy "niuskulowym", ale dziś jest po prostu kolejnym z wielu podobnych podkładów. Na przyjemnej melodyjce próbuje swych sił Diament - jakby niezdecydowany, czy poddać się nowoczesnym brzmieniom, czy pozostać w hip-hopie sprzed paru lat.


Cała "Introwersja" jest zresztą krążkiem na takim rozstaju dróg. Część bitów jest bardziej nowoczesna, część mniej. Teksty natomiast praktycznie zawsze obarczone są tym charakterystycznym, wielokrotnie wałkowanym schematem, od którego zaczyna praktycznie każdy nowy polski raper. Tu trochę smutków zatopionych w alko, tu trochę o wygrywaniu życia (obecnym albo nadchodzącym). I każdy z tych tematów podawany jest w sposób, jaki wszyscy już znamy. Jeśli umknęło mi coś bardziej innowacyjnego, rzeczywiście wyróżniającego się z tłumu - przykro mi. Flow i emocjonalność u Diamenta są niestety tak powtarzalne i monotonne, że po chwili zapomina się zwracać uwagę na to, o czym te kawałki w ogóle są. Od strony rapowej każdy brzmi bardzo podobnie.

Mnie jednak najbardziej dziwi przewijający się co jakiś czas na płycie motyw w rodzaju "jebać swag", "odnajdę tych, co ukradli hip-hop". Jakkolwiek same tego typu oburzenia ze strony kogokolwiek wydają mi się co najmniej śmieszne, tak tutaj jest to jeszcze zabawniejsze, gdyż Diament z niuskulu czerpie co chwilę. Podkłady to jedno, ale taki "Gin & Tonic", pomimo "utruskulowienia" w tekście, dalej brzmi jak track wszystkich tych, których raper krytykuje w innych utworach. 


Mimo tego, dostrzegam pewne plusy w "Introwersji". Po pierwsze - jest w większości całkiem energetyczna. Polecam szczególnie odpalić sobie ten krążek podczas biegania. Łatwo utrzymać przy tych kawałkach równe tempo, a wieczorem jest dodatkowy klimat. Poza tym - parę fajnych momentów w podkładach. "Co Robić?" ma świetny motyw w refrenie, a "Nie mów mi nigdy" przypomina trochę kozackie bity ka-meala. Ten drugi track jest zresztą chyba najlepszym na całej płycie. Przynajmniej w kwestii podkładu.


Poza tym - jestem raczej na nie. Nie mówię, że Diament nie ma szans na stanie się lepszym raperem, ale na razie jest zwyczajnie częścią wielkiego tłumu nieodróżnialnych od siebie polskich hip-hopowców. Jedyne wyjście - nabrać wyrazistości. Na razie jej nie czuję.



Jeśli jednak zaintrygował Was ten materiał tak, byście chcieli mieć go na swojej półce - jest ku temu okazja. Możecie zrobić sobie drugie Boże Narodzenie i wygrać fizyczny egzemplarz "Introwersji". Wystarczy podesłać mi na majkonmajk@outlook.com tytuły trzech dowolnych płyt, które w roku 2015 wydał label 3/4 UDGS. Na Wasze odpowiedzi czekam do godziny 23:59 dnia 31 grudnia. Album zdobędzie jedna osoba wskazana przeze mnie.

1 komentarze:

Mandarynka - to nie jest film o świętach


Obok "Kevina samego w domu" mandarynki wydają się najdziwniejszym symbolem świąt w Polsce. Skąd u nas takie uwielbienie do szamania przy wigilijnym stole egzotycznych cytrusów? Do dziś tego rozwikłać nie mogę. Ale mandarynki wielbię i zawsze są one dla mnie podstawowym wyznacznikiem tego, że nadchodzą święta. Nie choinki, nie dekoracje w miastach, a właśnie mandarynki.

Grudniowa premiera filmu "Mandarynka" wydawała się więc w polskich realiach idealnym chwytem marketingowych. Tym bardziej, że akcja tego tytułu dzieje się w Wigilię Bożego Narodzenia. Inna sprawa, że są to święta inne od tych, które my znamy. W końcu to Los Angeles - Miasto Aniołów, ale na pewno nie tych aniołów, które robimy w śniegu (a przynajmniej robilibyśmy, gdyby i nasz kraj nie "cierpiał" na brak białego puchu w tym roku).

Niby ktoś tu ciągle wspomina fakt, że są święta, niby mamy nawet scenę wigilijnej kolacji. Mimo tego jednak Bożego Narodzenia nie czuć tu ani trochę. Dwudziesty czwarty grudnia zdaje się tu być wrzucony trochę na siłę. Nie należy się więc sugerować "mandarynkowatością" tytułu. Nie znaczy to jednak, że nie można się dobrze bawić oglądając film Seana Bakera.


Fabuła jest dziwna, postaci są dziwne, cała akcja jest dziwna - i to w taki sposób, że niewątpliwie nie każdy ją przełknie. Sin-Dee, transseksualistka (transseksualista?), wychodzi z więzienia po prawie miesiącu odsiadki za posiadanie prochów. Spotyka się ze swoją przyjaciółką (również transseksualistką/transseksualistą), która informuje Sin-Dee, że jej facet, lokalny alfons, zdradził ją, gdy dziewczyna siedziała za kratkami. Bohaterka wyrusza więc w podróż w poszukiwaniu białej zdziry, która ukradła serce jej mężczyzny. Ach, no i jest jeszcze jedna ważna postać - taksówkarz Razmik. Jego tajemnicę najlepiej już jednak odkryć samemu.

Taki zestaw postaci to istna mieszanka wybuchowa, która podsycana jest jeszcze bardziej przez twórców filmu. Bohaterki podążają ulicami LA w rytmie mocnego trapu, o seksie za pieniądze mówi się tu co chwilę, a do tego wszystko jest w tym filmie do bólu przerysowane. Jest zabawnie, choć czasem w dziwny sposób - nie zawsze bowiem byłem pewny, czy chodziło rzeczywiście o przerysowanie, czy też po prostu któryś aktor grał słabo.

Wolę chyba jednak w to nie wnikać, a po prostu dobrze się bawić. Bo to taki miks dramatu z komedią, ale tej drugiej jest jednak wystarczająco dużo, by rzeczywiście można się było podczas oglądania "Mandarynki" pośmiać. Przy okazji kiwając z uznaniem na to, jak cały film zrobiono. Nietypowe ujęcia, pochodzące z zupełnie różnych światów i szkół kinematograficznych, a do tego na pozór zupełnie niepasująca do nich muzyka. Szok jest tym większy, gdy dowiadujemy się, że cały film nagrano za pomocą... trzech iPhone'ów. Zgadza się - zero profesjonalnych kamer. Gdybym o tym nie wiedział przed seansem - chyba bym się nie domyślił.

"Mandarynka" to brudna komedia, która rzuca nam w twarz kolejnymi scenami. Zachwytów krytyków, dających jej 9/10 czy wręcz 10/10 nie rozumiem, ale przyznaję - to niezła produkcja. Wystarczająco niezła, by zainteresować się tym, co jeszcze ma nam do zaoferowania Sean Baker, reżyser.

Tylko pamiętajcie - to nie jest film o świętach.

0 komentarze:

Jak wielcy przyjaciele stają się wielkimi wrogami, a wielcy wrogowie wielkimi przyjaciółmi


Będąc Polakiem, niekoniecznie musisz kojarzyć kogoś takiego jak Henry Kissinger. Będąc Amerykaninem, nie kojarzyć go jest zwyczajnie trudno. Przynajmniej wtedy, kiedy Twoje zainteresowania wykraczają choć odrobinę poza jedzenie hamburgerów. 

Kissinger jest bodaj jedną z najbardziej istotnych postaci amerykańskiej polityki po roku 45. Ba - mało kto chyba zaprzeczy, że zrobił on w swej branży więcej niż niejeden prezydent. Sam Kissinger służył jako sekretarz stanu u dwóch głów amerykańskiego państwa: Richarda Nixona oraz Geralda Forda. Zdobył Pokojową Nagrodę Nobla, a przy okazji po dziś dzień uznawany jest za jednego z tych, dzięki którym Wschód i Zachód zakończyły zimną wojnę między sobą.

Kissinger jest jedną z tych postaci, którzy mogliby godzinami opowiadać o sowim „zawodzie”, a my, prosty lud, moglibyśmy tego godzinami spokojnie słuchać. Całe więc szczęście, że sam polityk opublikował niejedną pracę, który każdy zafascynowany tematem może dorzucić do swojej biblioteczki. Wśród nich - bodaj swoiste książkowe opus magnum Kissingera, „Dyplomacja”.

Idealna osoba na idealnym miejscu - to pomyślałem, gdy pierwszy raz ujrzałem na domowej półce pracę Kissingera. Bo któż mógłby zająć się opisaniem współczesnej dyplomacji, jeśli nie ten, kto w praktyce zajmował się nią przez długie lata? Tym natomiast jest właśnie praca Kissingera - opisaną na prawie tysiącu stron pokaźną i ciężką przebieżką przez całą współczesną dyplomację. No, tak jakby całą.

Autorowi pracy udaje się rzecz wyjątkowa. Jaka? Cóż - zacznijmy od początku. Cała książka traktuje o współczesnej dyplomacji od okresu tuż przed pierwszą wojną światową, do końcówki XX wieku. Kissinger bardzo mocno skupia się na pewnych konkretnych postaciach, które najmocniej wpływały na rozwój polityki w tych czasach. Rozdrabnia na cząsteczki dyplomację z udziałem najważniejszych postaci, o jakich każdy z nas uczył się w szkole na historii, nie pozostając jednak wyłącznie przy suchych faktach. Kissinger komentuje i ocenia - często odstawiając na bok kwestie moralne, a zajmując się… cóż, polityką.

Mniej niż sto lat dokładnie opisane na kartach jednej książki. Kto wie jednak, czy aby nie za dokładnie. Oto bowiem wychodzi na jaw ta wyjątkowa rzecz, która się Kissingerowi udała. Podczas czytania „Dyplomacji” zwyczajnie chciałoby się, by była ona… jeszcze grubsza. Tak, tak, nie przewidzieliście się - tysiąc stron to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Kissinger niejednokrotnie bowiem zachwyca dokładnością opisów wielu kwestii, by tuż po chwili zaskoczyć jedynie szybkim przeskokiem po temacie, który nas zainteresował. 

Oczywiście bliżej temu do zalety książki, bo sztuką jest wywołać takie zainteresowanie czytelnika, że chciałoby się usłyszeć od autora więcej, więcej i jeszcze raz - więcej. A co z wadami? Cóż, dla mnie zdecydowanie kiepskie było praktycznie całkowite pominięcie kwestii Ameryki Łacińskiej w książce. Rozumiem, że kontynent ten nie wpływał przesadnie na politykę międzynarodową, ale pewne rzeczy - według mnie - było mimo wszystko warte poruszenia. Tym bardziej oczekiwałoby się tego od Kissingera, któremu po dziś dzień wytyka się, że nie zrobił praktycznie nic, gdy Pinochet mordował ludzi w Chile. Ba - on go wręcz popierał! O tym jednak możecie przeczytać więcej w książce „Czas Kondora”, o której pisałem o TU.

Dla kogo jest „Dyplomacja”? Dla zainteresowanych polityką międzynarodową i historią. Oni wyciągną z tej pozycji całą masę pewnej specyficznej radochy, której wiele osób by zwyczajnie nie pojęło. Bo przyznać trzeba - „Dyplomacja” jest mimo wszystko pozycją stosunkowo trudną i na pewno nie przeznaczoną dla totalnego laika w temacie. Tutaj już nie wystarczy, by nasze zainteresowanie wychodziło tylko odrobinę poza szamanie hamburgerów.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Niech Moc będzie z Wami, czyli życzenia świąteczno-noworoczne


Jak co roku - pora na jedyne słuszne życzenia świąteczno-noworoczne. Tak, chodzi o te mojego autorstwa.

Sprawa przed wszystkimi pozostałymi - po swoich wczorajszych doświadczeniach, życzę Wam, byście jak najmniej mieli okazję staczać batalię z polską służbą zdrowia. Cytując wybitnego filozofa, Pana Zbigniewa Stonogę: "to jest jakaś porażka".

Sprawa druga - żeby każdy miał ciągle taką pogodę, jak by chciał. Wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy narzekają na brak śniegu w święta. Ja się cieszę z obecnej sytuacji, bo 13 stopni na dworze w grudniu to prawie jak lato. Tym jednak, którzy sądzą inaczej - życzę śniegu. Widocznego dla nich, ale nie dla reszty świata.

W polityczne walki zagłębiać się nie chcę, ale jednego sobie i Wam życzę na kolejny rok: by w Sejmie było wyłącznie śmiesznie, a nie śmiesznie i przerażająco jednocześnie. Nieważne, kto rządzi.

Wreszcie - jak najwięcej powodów do radości i śmiechu. Niech spowoduje je fajny prezent pod choinką, wspomnienia ze sztosowego Sylwestra, dobra książka, film, płyta, gra, hardkorowe memy w internetach. Śmiejcie się na przekór wszystkim, nawet jeśli Wasz powód do radości wydaje się niektórym "prostacki". 

Na koniec zaś, jedyna słuszna ostatnio forma życzenia wszystkiego dobrego. W święta i w cały nowy rok - niech Moc będzie z Wami.

0 komentarze:

Czym jest butelka Bobble i dlaczego zacząłem ją uwielbiać?


Dlaczego unikamy picia wody z kranu? Dlaczego ciągle kupujemy wodę butelkowaną, gdy "darmową" mamy często przez cały dzień pod ręką? Dlaczego, pomimo zapewnień specjalistów i niejednej akcji społecznej, głoszących, że "kranówa" nie jest niczym zatruta, ciągle jej unikamy?

Ja mam jedną odpowiedź na to pytanie.: kranówa jest czasem zwyczajnie niedobra.

Oczywiście, są różne rury, o różnym wieku i jakości, przez co bywa woda smaczniejsza i gorsza. Ale dla mnie i tak nie ma takiej idealnej. Nie spotkałem się jeszcze z kranówką, która naprawdę smakowałyby tak dobrze, jak niektóre wody ze sklepu. Oczywiście, tam też się zdarzają crapy, smakujące bardziej jak wypluta woda niż taka nietykana. Ale gdy już znamy jakąś markę i jesteśmy jej pewni, możemy pójść sobie do sklepu w dowolnym miejscu w mieście, po czym dostać ten sam, sprawdzony napój.

Ale to ciągle jednak trochę głupia rzecz z naszej strony. Bo tak jak wspomniałem - do kranówy (która nawet jeśli nie jest naprawdę w pełni darmowa, jest niewątpliwie o wiele, wiele tańsza od butelkowanej) mamy dostęp non stop. Na uczelni, w galeriach handlowych, w domu, w pracy. Wszędzie są krany, w których płynie woda. Czas więc znaleźć sposób, by ją naprawdę wykorzystać!


Po przeprowadzce do nowego mieszkania skończyłem z zalegającymi wszędzie butelkami wody. Nie potrzebowałem ich, bo dostałem specjalny dzbanek z filtrem, zmieniający średnio smaczną kranówę w coś smakującego właściwie jak dobra mineralka. W mieszkaniu byłem więc ustawiony. Ale co zrobić, gdy trzeba z niego wyjść? Pewnie, mogę nalać sobie trochę filtrowanej wody do jakiejś starej butelki, ale prędzej czy później mi się ona pewnie skończy. A co za tym idzie - i tak będę musiał skoczyć do sklepu.

Na szczęście, rozwiązanie znalazło się i w tym przypadku. Odkryłem bowiem Bobble - niepozorną, plastikową butelkę, w której z zakrętki zwisa dziwne "cuś". To "cuś" to filtr węglowy, podobny do tego, który stosuje się we wspomnianym już dzbanku. Woda oczyszcza się, gdy przepływa przez filtr, wpadając prosto do naszej spragnionej paszczy. Nie dość, że jest pozbawiona wszelkich złych rzeczy krążących w normalnej kranówie, to na dodatek zmienia trudny do przełknięcia trunek w smaczną, wywołująca jedynie uśmiech na twarzy wodę.


Bobble ma całe mnóstwo zalet. Po pierwsze - pozwala sporo zaoszczędzić. Początkowy wydatek to koszt około 50-60 złotych, potem za taką samą cenę kupujemy sobie zestaw dwóch filtrów. Dalej brzmi jak nieopłacalny zakup? W takim razie weźmy się za obliczenia!

Producent poleca, by filtr w Bobble wymieniać co dwa miesiące. Fajnie - ja jednak jestem zwolennikiem bardziej konkretnych informacji. Szybko więc dokopałem się do informacji, że to w zasadzie tyle samo co 300 standardowych butelek wody. Jak się domyślam - chodzi o butelki półlitrowe.

Woda w sklepach kosztuje różnie. Czasem za zwykłą, nie jakąś ekskluzywną, półlitrową butelkę zapłacimy złotówkę, czasem dwa pięćdziesiąt. Załóżmy więc, że średnia cena to (bardzo optymistycznie) złoty pięćdziesiąt. Tym samym...

300 butelek x 1,5 PLN = 450 PLN

450 złotych vs 60 złotych. W dalszej fazie, gdy już mamy butelkę, za dwa filtry płacimy 50 złotych. Na dwa miesiące wystarczy nam jeden. Tym samym mamy sytuację: 450 złotych vs 25 złotych. JEST RÓŻNICA?

Z kwestii poza-ekonomicznych - dzięki Bobble zacząłem pić więcej wody. To natomiast bardzo, bardzo ważne dla działania naszego organizmu. Kiedyś lekarz zwrócił mi uwagę, że piję za mało wody. A przecież wypijałem jej półtora litra dziennie! Trudno - to ciągle za mało. Myślę, iż teraz spokojnie przekraczam już granicę dwóch litrów na dzień.


Woda ma wiele właściwości, których potrzebujemy. By skorzystać z licznych minerałów w niej zawartych, nie musimy wcale kupować wody MINERALNEJ. Kranówka też będzie całkiem okej. Poza tym nieźle nas nawodni, przez co poprawi się nam nastrój. Jak się bowiem okazuje - często by zapobiec zamykającym się samoistnie oczom nie potrzebujemy kawy czy energetyka. Nasza senność może być zwyczajnie wynikiem naszego odwodnienia. I ja z własnego doświadczenia mogę to potwierdzić.

By jednak być szczerym, Bobble ma jeden minus - jest głośny. Po każdym, choćby najmniejszym łyku, butelka robi coś w rodzaju... "wziuuut" (?). Wiecie, jak to każda butelka z tymi smoczkowatymi ustnikami. Ale Bobble jest czasem naprawdę głośny i te dziwne odgłosy może być słychać w cichych pomieszczeniach. To jednak naprawdę jest nic w porównaniu do zalet, jakie niesie za sobą ta cudowna butelka. W najbardziej ekstremalnych przypadkach można przecież po prostu odkręcić zakrętkę po wypiciu wody, dzięki czemu powietrze popłynie z dala od "smoczka", nie wywołując dziwnych odgłosów.

Kiedy ostatnio zapomniałem wziąć Bobble z domu - byłem zdruzgotany. Odcięty od wody na uczelni, czujący przymuszającą potrzebę pójścia do sklepu po mineralkę. Woda uzależnia. Szczególnie w wersji Bobble.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Najgłupszy protest w historii


Nie każdy wie (ba, wręcz stosunkowo mało osób wie), że saga "Star Wars" to nie tylko główne filmy. To także komiksy, gry, filmowe spin-offy, wreszcie - także książki. Powieści dla tych młodszych i tych starszych, których liczbę można liczyć w setkach. Rozwijały one filmową historię, opowiadając o wydarzeniach z dalekiej przeszłości galaktyki (nawet czasów przed Starą Republiką), aż po przyszłość, sięgającą kilkudziesięciu lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi".

Stanowiły one kanoniczną historię, nazywaną "Expanded Universe". To za ich pomocą mogliśmy poznawać przyszłość Luke'a, Hana i Lei, ich dzieci oraz nowych Rycerzy Jedi. A przynajmniej tak było do czasu. Bo pewnego dnia całe książkowo-komiksowe uniwersum zmieniono w "Legendy".

Gdy marka "Star Wars" przeszła do Disneya, uznano, że Expanded Universe przesadnie ogranicza to, co scenarzyści mogą przygotować na potrzeby nowej części sagi. Powiem szczerze - według mnie jest w tym trochę racji. Oczywiście, po ogłoszeniu, że dotychczasowy kanon jest już teraz wyłącznie "Legendami", byłem trochę sfrustrowany, ale ostatecznie złość mi przeszła. Zaakceptowałem to, że nadchodzi nowe - w tym nowy książkowy kanon.

Są jednak ludzie, których porzucenie historii takich postaci, jak Mara Jade czy dzieci Lei i Hana Solo, przyprawia po dziś dzień o zgrzytanie zębami. Postanowili więc oni wyrazić swoją frustrację przy okazji premiery nowej, dla nich niekanonicznej i fałszywej, części "Star Wars". Tak powstał pomysł na najgłupszy protest w historii.*

Grupka najwierniejszych, fanatycznych fanów Expanded Universe zaplanowała plan równie nikczemny co ten Palpatine'a. Postanowili bowiem, że w ramach swojego protestu będą spoilerowali fabułę "Przebudzenia mocy" wszędzie, gdzie się da. Oto głupota najwyższych lotów.

Nienawidzę strajków, protestów, które trafiają w "zwykłych ludzi", niebędących niczemu w danej sprawie winnymi. Co zmieni niszczenie ludziom przyjemności z bezspoilerowego poznawania "The Force Awakens"? Należy ruszyć do Disneya i jemu pokazać fucka, a nie tym wszystkim biednym widzom. Oczywiście - to też by pewnie niewiele zmieniło, ale sens tego jest mimo wszystko o wiele większy.

Zresztą - co należy zaznaczyć - nowe "Star Wars" zdają się w jakimś stopniu czerpać z dorobku Expanded Universe. Podobieństwa dostrzega każdy, kto choć trochę orientuje się w temacie lub zwyczajnie trochę pogoogluje. A nowy książkowy kanon może ostatecznie stać na jeszcze wyższym poziomie niż bardzo nierówne Expanded Universe. Niech "Tarkin", którego moją recenzję przeczytacie TUTAJ, będzie tego przykładem.

* Oczywiście wyolbrzymiam.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Krew elfów


Dwa tomy wiedźmińskich opowiadań rozniecają w czytelniku pragnienie przeczytania całej kilkutomowej powieści z tego świata. Szczególnie u mnie, zdecydowanie wolącego długą, jednolitą historię niż kilka krótszych wyciętych scen z życia jakiegoś bohatera. I choć w przypadku sagi Sapkowskiego forma opowiadań naprawdę bardzo dobrze się sprawdzała (szczególnie w drugim tomie, „Mieczu przeznaczenia”) i tak z niecierpliwością oczekiwałem pierwszej części pełnokrwistej powieści.

Fabuła „Krwi elfów” bardzo szybko pokazuje, że błędne jest mówienie, iż przed zabraniem się za wiedźmński cykl „MOŻNA” przeczytać wcześniejsze opowiadania. O nie – przez nie zdecydowanie TRZEBA najpierw przebrnąć. Historia w „Krwi elfów” wiele traci bowiem bez wiedzy na temat tego, co działo się w życiu Geralta wcześniej, jak poznał Yennefer czy Jaskra, a wreszcie: kim w ogóle jest ta cała Ciri?

Bo to o tej ostatniej, małej, białowłosej dziewczynce jest tak naprawdę ta opowieść. Jest Geralt, owszem, podobnie jak spora rzesza innych postaci. Ale na pierwszy rzut oka widać, że cała ich obecna historia jest podporządkowana właśnie niepozornej Ciri. I dobrze, bo to ona zdaje się w dużej mierze napędzać wątek polityczny w książce Sapkowskiego.

Ten natomiast zapowiada się na naprawdę obiecujący i napawa sporym optymizmem w kwestii tego, czego możemy oczekiwać po kolejnych częściach sagi. Są władcy, są buntownicy, są tłamszone przez ludzi rasy. Konflikty z książki można odnieść do całej rzeszy rzeczywistych problemów z naszej historii czy wręcz teraźniejszości, a to się zdecydowanie ceni. Choć „Pieśń Lodu i Ognia” Martina polityką stoi, to wątek ten u Sapkowskiego zdaje się być o wiele bardziej uniwersalny i prawdziwy.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)


„Krew elfów” ma wszystko to, co dobrego było w opowiadaniach: słowiańską swojskość (choć nie taką, by nie zrozumiał jej ktoś z zagranicy), klimat, interesujących bohaterów. Zarzut mam jeden, acz spory – mało się w tej książce dzieje. Wielkich wydarzeń jest tu jak kot napłakał i choć wszystko płynie w odpowiednim, moim zdaniem, tempie, kończy się zdecydowanie zbyt szybko. A może to ja jestem po prostu przyzwyczajony do tego, że tomy cyklów fantasy muszą być grubymi tomiszczami?

Mimo tego, zdecydowanie mogę już powiedzieć wprost: „Wiedźmin” to must-read, nie tylko dla najwierniejszych fanów fantasy. Wciągająca, mocna historia, osadzona nie tyle w „typowym”, co "uniwersalnym" świecie. Sięgnąć po prozę Sapkowskiego więc po prostu trzeba – poczynając jednak zdecydowanie od dwóch tomów opowiadań.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #17


W ostatni piątek proponowałem Wam książki, które nadają się idealnie do przeczytania w wolnym okresie świąteczno-noworocznym. Pora więc, by książkom tym nadać również odpowiednią oprawę muzyczną. Wracamy więc na MajkOnMajk z lubianą serią "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki". Materiał idealny do świątecznego nadrabiania literatury oraz na czas zbliżających się końców semestrów w szkołach i na uczelniach.

Jak zawsze przypominam przy okazji o poprzednich postach z serii "5 płyt...". Każdy numer przeniesie Was do odpowiadającego mu odcinka cyklu: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 1011, 121314, 15, 16.



Brian McBride - "When The Detail Lost Its Freedom"

To prawdopodobnie najspokojniejsza płyta z całego dzisiejszego zestawienia. Ambientowa, pełna dźwięków przypominających instrumenty przerzucone przez liczne efekty. Albo płytę puszczoną od tyłu. Można odpalać do wszystkiego - od książek po najbardziej skomplikowane podręczniki. Muzyka McBride'a zawsze bowiem pozostaje w tle, zupełnie nieinwazyjna.

Całość na Spotify.

Przykładowe utwory:
Martin Jacoby - "The Sound of Glass"

Jedne z najsłynniejszych kompozycji Philipa Glassa w wykonaniu pianisty Martina Jacoby'ego. To kolejny, bardzo spokojny album - tym razem zapełniony wyłącznie dźwiękami pianina. Jest tutaj chociażby słynna, pięcioczęściowa "Metamorphosy", która - jak zwykle - niesamowicie hipnotyzuje. Czyste piękno.

Całość na Spotify.

Przykładowy utwór:

(Nie znalazłem okładki w odpowiednim rozmiarze. Widocznie ta płyta jest AŻ TAK niszowa.)

Eddie Moore and the Outer Circle - "Live in Kansas City"

Zestawienie "5 płyt..." bez jazzu nie byłoby tym samym. Tym razem polecam nagranie z koncertu w Kansas City Eddiego Moore'a i jego zespołu Outer Circle. Siedem kawałków brzmi dla Was jak wizja krótkiego albumu? Zauważcie więc, że większość z nich liczy sobie ponad dziesięć minut. Marzy mi się kiedyć być na takim koncercie.

Całość na Spotify.


Przykładowy utwór:
- "Black Narcissus"


Trentemøller - "The Last Resort"

Dla odmiany - trochę czystej elektroniki. Duński producent łączy w swojej twórczości minimal techno i odrobinę house'u, tworząc jednocześnie relaksacyjną i przebojową płytę. Do nauki i do imprezy. Nieprawdopodobne? A jednak!

Całość na Spotify.

Przykładowe utwory:
Enzo - "Silver Sky"

Raptem cztery kawałki, z czego trzy po około cztery minuty. Czy można w tak krótkim czasie zmieścić coś pięknego? Owszem. Enzo to udowadnia, tworząc niesamowicie spokojne, nostalgiczne kompozycje. Na zimowe wpatrywanie się w ciemną noc idealne. Do czytania smutnych książek też się nada.

Całość na Spotify.

2 komentarze:

Star Wars VII: The Force Awakens



Najprawdopodobniej nigdy wcześniej nie czekałem na żaden film tak bardzo, jak na siódme "Star Wars". Najprawdopodobniej nigdy wcześniej nie zazdrościłem tym, którzy mogli coś obejrzeć choćby godzinę przede mną. Najprawdopodniej nigdy wcześniej nie krzyknąłem "ŁUHU!" podczas pierwszych sekund jakiegoś filmu. Najprawdopodobniej nigdy nie przeżyłem w kinie takiej radości jak na "Przebudzeniu mocy". 


Wszyscy wiedzieliśmy jedno: nawet jeśli nowe "Gwiezdne wojny" będą totalną zżynką z poprzednich części, nawet jeśli będą totalnie przewidywalne - my, fani, i tak będziemy się jarać. J. J. Abrams nas jednak zaskoczył - nie jest bowiem tak "źle", jak wszyscy się spodziewali. 

Czy fabuła oparta jest na pewnych schematach, które pojawiały się w poprzednich trylogiach? Owszem. Ale nie jest ich wcale aż tak wiele, a jeśli już się pojawiają - są raczej jak smaczek, coś, co musiało się pojawić, bez czego SW by się nie obyło. W całym filmie jest tylko jeden schemat, który powraca, i to w tak niezmienionej formie, że wydaje się, jakby ktoś po prostu wyciął ten fragment z poprzednich części sagi i przekleił do "siódemki". I to jedyna prawdziwa słabostka filmu dla mnie na gorąco po seansie. 

Warto jednak zauważyć różnice pomiędzy tym epizodem a poprzednimi. Fabuła nie zabiera nas do żadnego wielkiego miasta, wszystko dzieje się na galaktycznych obrzeżach. Komplikuje wiele relacji między bohaterami. Zdradza całe mnóstwo szczegółów już w pierwszej części trylogii. Wreszcie - w pewnym momencie, jakby zupełnie nieznaczącym, dzieje się tu rzecz niesamowicie ważna dla gwiezdnowojennego świata. Tutaj potraktowana jest wręcz jako przerywnik, ale w ostateczności (razem z innymi elementami fabuły) tworzy niesamowity potencjał dla nowego kanonu książek SW. Czekam teraz na nie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. 

Trzeba tu jeszcze pochwalić wiele rzeczy: zdjęcia, efekty, muzykę. Ale o to się martwić przecież nie musieliśmy. Zamartwiało nas natomiast coś innego: jak sprawdzą się nowi bohaterowie i aktorzy ich grający? Odpowiedź jest prosta: bardzo dobrze. Rey, Finn, Kylo Ren - dają rady, zuchy! Ale i tak największym kozakiem filmu jest najfajniejszy robot w historii całej sagi (tak, wiem, że to mocne słowa) - BB-8. 

Tworzenie nowych "Star Wars" nie było błędem - było najlepszą decyzją, jaka mogła spotkać fanów sagi. "Przebudzenie mocy" jest lepsze niż Nowa Trylogia i stoi na równi ze Starą. Moc jest silna w tym filmie. Cholernie silna.

5 komentarze:

Jakie książki nadrobić w święta?


Pora na ostatnią porcję przedświątecznych porad kulturalnych. Po serialach (KLIK) i filmach (KLIK) czas na coś dla tych, którzy szczególnie uwielbiają literaturę. Poniżej znajdziecie zbiór dobrych, acz sporawych książek. Takich, na widok których czytelnik niedzielny może złapać się za głowę, a i ten doświadczony może czuć przed sobą jakieś wyzwanie. 

Mimo tego - nie są to pozycje naprawdę ogromne. Nie ma tu np. "Lodu" Jacka Dukaja (RECENZJA), bo chociaż owszem, da się ten tytuł przeczytać w tydzień, to należy mu poświęcać praktyczne całe dnie. A w okresie świątecznym chodzi jednak o coś innego, prawda?

Wesołego czytania!



Joe Hill - "NOS4A2"

"Horror" w rodzaju tych od Stephena Kinga. Nie bez powodu, bo pisarz ukrywający się pod pseudonimem "Joe Hill" to w rzeczywistości syn Mistrza Grozy. Syn, który - co należy zaznaczyć - w pewnych aspektach dorównuje wręcz swojemu rodzicielowi. 

"NOS4A2" (czytane jako "Nosferatu") jest opowieścią w klimatach lekko świątecznych, chociaż nie w ten radosny sposób. Jest upersonifikowane Zło i Dobro, które może z nim zwyciężyć. A wszystko to w zaspach śniegu i plątania się fikcji z rzeczywistością. Dobra rozrywka dla tych, którzy lubią klasyki Kinga.

Więcej o "NOS4A2" poczytacie TUTAJ.


Jerzy Pilch - "Wiele demonów"

Jeszcze jedna bardzo mroźna opowieść na zimowe wieczory. I chociaż tym razem zostajemy w naszej pięknej Polsce, książka może wydawać się nam bardziej obca od amerykańskiego horroru od Joe Hilla. Pilch zabiera nas bowiem w podróż do Sigły, miasteczka w Śląsku Cieszyńskim, gdzie króluje nieznany wielu Polakom protestantyzm.

Jest więc wejście nie tylko w małomiasteczkowy świat, ale i świat wypełniony nietypową kulturą. Tu wszystko musi mieć swoje miejsce, wszystko musi zostać zrobione według konkretnych reguł. Próby dostosowania się do nich samych bohaterów książki często bywają zabawne, jednocześnie łapiąc czytelnika trochę za serce. Jedna z bardziej nietypowych polskich "obyczajówek", jakie miałem okazję czytać.

Więcej o "Wiele demonów" poczytacie TUTAJ.


Siddhartha Mukherjee - "Cesarz wszech chorób. Biografia raka"

Ta pozycja brzmi już z kolei - delikatnie mówiąc - mało świątecznie, prawda? Może jednak końcówkę grudnia warto przeznaczyć na dokształcenie się w temacie, który - choć dotykający praktycznie każdego w jakiś sposób - jest powszechnie słabo znany?

"Biografia raka" zabiera nas do samych początków historii choroby, która zbiera co roku tak wielkie żniwa. Doszukuje się pierwszych doniesień o raku, a potem zabiera nas w niesamowitą podróż, opowiadając, jak radzono sobie z nowotworami przez lata. Gdyby każdy problem otrzymywał tak świetnie napisane i łatwe do zrozumienia opracowanie, prawdopodobnie musiałbym poświęcić całe swoje życie wyłącznie czytaniu takich pozycji.

Więcej o "Cesarzu..." przeczytacie TUTAJ.


Max Hastings - "I rozpętało się piekło. Świat na wojnie 1939-1945"

Ponownie coś dla tych, którzy w święta chcieliby trochę poszerzyć swoją wiedzę. Tym razem jednak rzecz zdecydowanie dla fanów historii. Książka Maxa Hastingsa nie dość, że ma świetną okładkę i równie wprawiające w zachwyt rozmiary, daje radę także podczas głównego dania, czyli samej treści tej pozycji.

Autor nie tylko po prostu snuje opowieść o czasach wojny, ale i posługuje się wspomnieniami z tego okresu - czy to żołnierzy, czy to cywilów. Jest to świetne uzupełnienie obrazu, jaki dają nam fakty przytaczane przez Hastingsa. Te z kolei są często tak szczegółowe, że głowa zaczyna boleć, gdy pomyśli się, ile researchu musiał zrobić autor na potrzeby tej publikacji.

Więcej o "I rozpętało się piekło" przeczytacie TUTAJ.


Robert M. Wegner - "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe"

Na sam koniec postanowiłem sięgnąć do lubianego przez wielu gatunku fantasy. By jednak wyróżnić się trochę z tłumu, postanowiłem nie powielać tutaj wszelkiego rodzaju Sapkowskich i Martinów. Zamiast tego, proponuję Wam jedną z najciekawszych pozycji ze światka polskiego fantasy ostatnich lat.

"Północ-Południe" to pierwsza część jak dotąd czterotomowej serii. To zbiór dwóch opowieści (podzielonych na pojedyncze opowiadania) z dwóch różnych krain: Północ to mróz i górale-wojownicy, Południe to tajemniczy wojownik z zakrytą bandażami twarzą. Ciekawa, wielowątkowa historia obfituje w motywy polityczne czy rasowe. A do tego cholernie wciąga.

Więcej o "Opowieściach..." przeczytacie TUTAJ.


Co ja będę czytał?

Na pewno skupię się na "Atlasie zbuntowanym" Ayn Rand. Właśnie kończę jej "Źródło" i jest to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie czytałem w tym roku. Kto wie - może nawet najlepsza. Nic więc dziwnego, że po jej kolejną powieść chcę sięgnąć jak najszybciej. Poza tym, mam nadzieję, że zdążę sięgnąć jeszcze po drugi tom "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" oraz kolejnego "Wiedźmina". Ile z tego się uda zrobić? Zobaczymy.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze:

Twój telefon jest rozładowany


Twórcy nowoczesnych smartfonów chwalą się wieloma rzeczami. Wspominają, jakich to nie mają super ekranów, które wyświetlają obraz w HD. Mówią o procesorach i kartach graficznych, umożliwiających odpalenie gier z cudownym poziomem grafiki. Jarają się kolejnymi pierdółkami w swoich systemach, które mają zmienić podejście do telefonów wszystkich ludzi na świecie. Ciągle jednak zapominają o jednym.

Zapominają o baterii. Choć codziennie na Fejsbuczku ogrom ludzi narzeka na rozładowujące się smartfony. Choć każdemu z nas pewnie zdarzyło się przeprosić drugą osobą, że nie odebrało się telefonu przez padniętą baterię. Choć dochodzi do tego, iż ludzie zaczęli ze sobą nosić ładowarki, jako niezbędne urządzenie w życiu codziennym.

Mimo tego, producenci wciąż mają baterię głęboko gdzieś. Wciąż telefony rozładowują się bardzo szybko i trzeba je podłączać do prądu minimum raz dziennie. Czasem nawet i częściej, jeśli jesteśmy osobami sporo korzystającymi z mobilnego internetu. Mimo tego, producenci ciągle skupiają się na odchudzaniu i przyspieszeniu swoich flagowych produktów niż wyekwipowaniu ich w tak potrzebną rzecz, jak dłużej trzymająca bateria.

Wychodzę z domu na cały dzień i wiem, że będę podczas niego używał sporo swojego telefonu. Teoretycznie nie pozostaje mi nic innego, jak wziąć ze sobą ładowarkę. Z tym, że naprawdę nie mam ochoty brać dla niej specjalnie plecaka czy torby. Przez cały dzień muszę więc uważać, by czasem nie przeholować i nie rozładować telefonu przed moim powrotem do domu.

Zresztą, gdy potem już wrócę i będę cholernie zmęczony, nie mogę, jak to często pokazane jest w filmach, ot tak rzucić się do snu. Nie - najpierw muszę podłączyć telefon do prądu, coby przez noc mi się naładował. Nie wychodzi mi to źle i pilnuję się nawet wtedy, gdy jestem totalnie padnięty. Ale zwyczajnie mnie to wkurza.

Pal licho, gdyby to był tylko mój problem - ale tak nie jest. Nie raz i nie dwa widziałem w różnych knajpkach ludzi, którzy przy okazji ładowali swoje telefony. Słyszałem przeprosiny ludzi, niemogących wcześniej odebrać połączenia, bo ich super smartfon się rozładował. Ten post na pewno nie jest jedynym tego typu tekstem w sieci. Dlaczego więc producenci ciągle mają nas gdzieś?

Nie chciałbym wracać do czasów starych telefonów. Pewnie, Nokia 3310 była cholernie wytrzymała, była urządzeniem kultowym. Ale nie miała internetu 3G, nie miała mnóstwa popierdółkowatych gier na pięć minut, nie miała dużej pamięci, nie miała też wielu przydatnych aplikacji. Jest jednak rzecz, której zazdroszczę użytkownikom "starodawnych" telefonów - oni chociaż nie muszą ładować codziennie swojego sprzętu.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com

3 komentarze:

Daję łapkę w dół


Rozgorzała jakiś czas temu w sieci spora dyskusja na temat planów wprowadzenia na Facebooku łapki w dół. Wcześniej, od czasu do czasu, temat ten podnosili sami użytkownicy portalu, jednak mało kto tak naprawdę brał ten postulat na poważnie. Mimo tego, Mark Zuckerberg dał zielone światło dla nowego/starego pomysłu i zapowiedział wprowadzenie funkcji łapki w dół na FB.

Mi to na tę chwilę niezbyt się podoba. Zaburzy to, moim zdaniem, dotychczasowy system i funkcjonalność Facebooka, psując w nim parę rzeczy. Prawda jest jednak taka, że całkiem możliwe, iż ludziom odpowiedzialnym za ten element uda się go całkiem sensownie wprowadzić w życie i chociaż początkowo wszyscy będziemy go hejtować, ostatecznie się do niego przyzwyczaimy. Podobnie było przecież z większością innych dotychczasowych zmian na FB.

Samą koncepcję facebookowego "unlike'a" na razie więc krytykuję, chociaż - jak mi się wydaje - z trochę innych powodów niż spora część ludzi. Wielu jest bowiem takich, którzy zwyczajnie są przeciwni jakimkolwiek oznakom negatywnej oceny contentu w internecie. Bądźmy pozytywni, nie krytykujmy innych, i tak dalej. A ja się i z tą koncepcją nie zgadzam.

Sam bowiem daję łapkę w dół w internecie. Najczęściej zdarza mi się to robić na YouTube. Czy jestem smutnym człowiek, który musi się wyżyć na twórczości innych? Otóż nie. Chodzi o coś zupełnie innego.

Daję łapkę w dół tym filmikom, których - według mnie - na YouTube nie powinno być. Nie, nie minusuję każdego wideo, jakie mi się nie spodoba, bo nie o to tu chodzi. Rozumiem, że można mieć inne poglądy i że można lubić coś innego niż ja. Chodzi o to, że są pewne materiały, które zwyczajnie psują ogólną jakość contentu w internecie, ciągnąc za sobą całą masę tego typu kiepskiego wideo.

Staram się też niektórym twórcom większej ilości materiałów dawać znać, że nie powinni iść tą drogą. Gdy lubiany przeze mnie muzyk wypuszcza kawałek, który mi się nie podoba tak mocno, iż odbiega on bardzo jakościowo od wcześniejszych tracków - daję mu łapkę w dół. By powiedzieć: "słuchaj, to ci nie wyszło". Podobnie jest np. z młodymi raperami, którzy wrzucają do sieci swoje początkowe prace. Uważam, że lepiej dać im minusa, żeby zrozumieli, iż na razie im coś nie wychodzi niż sztucznie przybijać im piątkę.

Wiele osób powiedziałoby: "Czy nie lepiej po prostu przejść obok słabego contentu obojętnie? Czy nie lepiej, zamiast minusować, po prostu nie robić nic i wyłączyć dany filmik?". Według mnie - nie. Przejściem obojętnie obok czegoś, często w bardzo mały sposób wpływamy na to, jak wygląda rzeczywistość wokół. Jeśli chcemy ją kreować, musimy wyrażać opinie, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Inaczej stajemy się wyłącznie biernymi obserwatorami, którzy wpychają w siebie każde, nawet najgorsze jedzenie, jakie im się poda. Przestajemy mieć wpływ na to, co chcemy dostać na talerzu od świata.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com

1 komentarze:

Nie piję kawy, wszyscy mnie nienawidzą


"KAWYYY!" - oto okrzyk wojenny, który codziennie przewija się przez rozmaite miejsca pracy czy uczelnie. Ostatnio ponoć nawet zwykłe szkoły, jak licea czy gimnazja, w których po słynnym "banie na drożdżówki" pojawiły się apele o postawienie na korytarzach automatów z kawą. Wychodzi więc na to, że dziś, by usłyszeć wygłodniały tłum kawoszy nie trzeba nawet wybierać się do męczącego swych pracowników korpo - wystarczy po prostu wyjść z domu.

W różnych miejscach ludzie pytają mnie czasem, czy chcę, by zrobili mi kawę. Otóż nie chcę. A oni często proponują tylko to. Ja się im właściwie nie dziwię. Bo wszyscy wokół piją kawę i zawsze mają na nią ochotę. Dlaczego więc ja odmawiam sobie tej "przyjemności"? Cóż - bynajmniej nie dlatego, by pokazać, jaki to alternatywny nie jestem.

Znalazłem ostatnio angielski artykuł, zatytułowany "Why I Quit Coffee" ("Dlaczego przestałem pić kawę"). Znajdziecie go TUTAJ, ale nie musicie go czytać. Ja sam bowiem poprzestałem na jednym zdaniu, które otwiera cały tekst. A brzmi ono: "I can't believe I did it" ("Nie wierzę, że mi się to udało").

Myślę, że każdy z nas jest od czegoś uzależniony. To trochę zabawne, bo różne ośrodki naukowe, zapraszające często do udziału w ich badaniach, zaznaczają, że ochotnicy nie mogą mieć nałogów, bo to negatywnie wpływa na rezultaty eksperymentu. Oczywiście, wszyscy wiemy, o jakie nałogi najpewniej chodzi. Te mocne, jak alkohol, narkotyki, pewnie też papierosy. Ale w zasadzie uzależnieniem może być każda mała pierdoła.

Mało kto z nas przyzna się, że jest uzależniony od telefonu albo internetu, bo wielu nie doświadczyło jeszcze naprawdę mocnego odcięcia od tych rzeczy. Nie odczuło technologicznej delirki. Mimo tego, czasem potrafimy zakrzyknąć z wkurzenia "znowu ten internet nie działa!", "znów mi się telefon zacina!". Z kawą jest tak samo. Ludzie wołają: "muszę iść po kawę!". I za chwilę rzeczywiście ją wypiją, dokarmiając nałóg, by na chwilę zamilkł i uciął sobie drzemkę.

Nie chcę być jedną z takich osób. Nie chcę być w jakiś sposób zależny od tego, czy wypiję kawę, czy jej nie wypiję. Bo standardowo człowiekowi wcale nie jest ona potrzebna do życia. Staje się ona taka dopiero wtedy, gdy przez jakiś czas będzie niewinnie popijać filiżankę czy dwie dziennie, by wreszcie wkurzać się za każdym razem, gdy uzależnienie da o sobie znać.

Unikam picia kawy jak ognia. Nie, nie z powodu tego, że ona może doprowadzić do jakichś problemów zdrowotnych, tylko po prostu - z przekory. Chociaż czasem jestem śpiący, bo ostatnio na sen poświęcam tylko po około sześć godzin dziennie, po kawę ciągle nie sięgnąłem. I czasem udaje mi się tę senność odpędzić. Bo wielu z nas zapomina, że lekarstwem na nią nie zawsze musi być kofeina.

Spytacie więc: "CO W TAKIM RAZIE?!". Jedno jest pewne - woda. Byłem jakieś pół roku temu u lekarza i powiedział mi on, że piję za mało płynów. Pytam się: "Jak to?! Przecież dziennie łykam to zalecane 1,5 litra wody!". A tu się okazuje, że czasem to może być za mało.

Staram się więc teraz pić wodę, kiedy tylko się da. Niekoniecznie, gdy jestem spragniony. Bo okazuje się, że odwodnienie może nas dosięgnąć każdego dnia. I to ono powoduje, że na zajęciach ziewamy, w pracy opadamy twarzą na klawiaturę, a po powrocie do domu o 17 rzucamy się od razu na łóżko. Więc może czasem zamiast kawy wystarczy postawić właśnie po prostu na wodę?

Jeśli kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy rzucić kawę, warto też zaopatrzyć się w zieloną herbatę i magnez. Trudno mi stwierdzić, czy cokolwiek z tego daje rzeczywiście jakąś pokaźną siłę na cały dzień, wydaje mi się jednak, że trochę to pobudza, a jednocześnie nie dostarcza "zjazdu", którego łatwo uświadczyć po kawie. A jak będziecie potrzebować sił na nocną naukę - pijcie yerbę (pisałem o niej TUTAJ). Na tym cholerstwie można spokojnie przeciągnąć studiowanie notatek do czwartej czy piątej nad ranem.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek na podstawie zdjęcia z Gratisography.com

2 komentarze:

Najsmutniejsza książka, jaką ostatnio czytałem


Z małych wsi i miasteczek do wielkiego miasta. I to nie byle jakiego miasta, bo samej Warszawy. Tej, w której życie jest podobno zupełnie inne niż w jakimkolwiek innym miejscu w Polsce. Gdzie ponoć wytykane Ci jest, jeśli nie jesteś „swój”, jeśli urodziłeś się gdziekolwiek poza stolicą. Trudno więc być zaskoczonym, że wiele osób dotychczas żyjących na wsi może czuć się tam… dziwnie. Ale ta „dziwność” przybiera czasem nieprawdopodobne wręcz formy.

„Zaduch” Marty Szarejko to zbiór reportaży o ludziach różnych. Są ci, którzy awansowali wysoko w drabinie społecznej; są ci, którzy zatrzymali się na etapie pracowania jako kelnerzy albo szorowania naczyń „na zmywaku”. Są przykłady bardziej, jak i mniej typowe: mamy typową historię osoby ze świata mediów, mamy też jednak np. opowieść zawodowego zawodnika MMA.

Wszystkie historie coś ze sobą łączy. Bohaterowie wstydzą się swoich korzeni, ukrywając je nawet przed swoimi znajomymi. W szczególności rodziców – dla „adoptowanych warszawiaków” symbolu staroświeckości, niezrozumienia współczesnego świata. Nieliczni tęsknią za swoim starym życiem. Większość zdecydowanie deklaruje, że udało im się zaadaptować do stolicy i że „to jest ich miejsce”.

Zbiór reportaży Marty Szerejko jest przez to zbiorem przede wszystkim niesamowicie smutnym i dobijającym. Nawet, gdy czytamy historie, które zakończyły się pozytywnie, czujemy w nich gorycz. To jakby człowiek zamknięty w sobie nagle wypłakał się po pijaku ze swoich wszystkich żali barmanowi. Ma się wrażenie, że we wszystkich bohaterach tej książki tkwi smutek, że mają oni problem, jakiego nie mogą pokonać.

Nie potrafiłem zrozumieć postaw niektórych ludzi przedstawionych w „Zaduchu”. Na część nie udało mi się spojrzeć z ich własnej perspektywy. Problemy osób przepytanych przez Szerejko wydają mi się w sporej mierze absurdalne, przesadzone. Jakby to był jakiś przerysowany dramat. Ale – mimo tego – jestem w stanie uwierzyć, że to ludzie z krwi i kości. Że oni istnieją naprawdę i że naprawdę są tak cholernie smutni.

Nie zgodzę się z opiniami niektórych osób w sieci, że Szerejko powinna zbalansować swoją pozycję, że powinna wprowadzić tu chociaż kilka opowieści pozytywnych. Ta książka nosi przecież tytuł „Zaduch. Reportaże o obcości”. I tytuł ten mówi o niej wszystko. Że będzie to opowieść o zaduszonych w mieście ludziach, czujących się tam obco, często nawet wtedy, gdy deklarują, iż Warszawa jest miastem dla nich idealnym. Taka była koncepcja autorki i udało się ją wprowadzić w życie.

„Zaduch” przeczytać warto, ale trzeba być przygotowanym na bardzo smutne, wręcz dobijające doświadczenie. Chociaż przez książkę przebija się szybko, ciągle w głowie kołata nam jakaś refleksja. I nie trzeba nawet z zadumą spoglądać w okno – myśli nieustannie krążą nam po głowie podczas czytania kolejnych opowieści smutnych ludzi.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek postu na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com

1 komentarze: