Biegiem przez Kraków

Jestem w Krakowie. Jeszcze nie na stałe, choć do tego już przecież coraz bliżej. Przyjechałem wczoraj, wracam do domu w piątek. To aż cztery dni, a jako prawdziwy sportowiec biegam cztery razy w tygodniu. Kusi wizja szklanek pełnych drinków w barach, upicia się pod Wawelem, włóczeniu się nocą po Plantach. I nie ukrywam - wizje te również należy spełnić. Ale nawet jeśli wracam z wyprawy o drugiej czy trzeciej w nocy, niestraszne jest mi wstanie o siódmej rano, właśnie po to, by biegać.

Obudziłem się dziś rano, przywdziałem swój strój superbohatera i ruszyłem w trasę. To mój pierwszy bieg w jakimkolwiek mieście w ogóle, a trafiłem od razu na Kraków. Normalnie mam odgórnie przygotowaną trasę po wioskach, lasach i polnych drogach, dlatego tutaj poczułem się trochę zagubiony. Gdzie mam ruszyć? W końcu jest tyle ulic, tyle dróg do wybrania.

I to właśnie tworzy zupełnie inne warunki do biegania niż w oddali od cywilizacji. Przed człowiekiem nagle jest tyle możliwości, że można spokojnie postawić na przypadek. I nagle skręcasz w uliczkę, która prowadzi Cię do miejsc zupełnie niewidocznych z innej perspektywy. Dziś pobiegłem właśnie losowo, znając tylko początek swojej trasy. Myślałem, że dotrę do jakiegoś zbiorowiska sklepów, widniejącego w oddali. Okazało się jednak, iż przecież tutaj nie jest tak łatwo o prostą drogę jak na łonie natury.

Biegnę, biegnę i nagle pojawia się przede mną rondo i kilka pagórków. Co robić, jak żyć? Zawróciłem i tym razem delikatnie skorygowałem swoją trasę. Znalazłem się w miejscu, gdzie samochody jeżdżą tylko w kierunku miejsc pracy ich kierowców, a piesi nie przechadzają się chodnikami ot tak - mają za to konkretny cel. Mało kogo celem jest jednak pobliski cmentarz. Dziś przez niego nie biegłem, ale jeszcze tam wrócę i to zmienię. Nie wiem, czy to "grzecznie", ale przecież nie wjadę na zakazanym stosownym znakiem rowerze.

Przez wsie możesz sobie biegać kompletnie bez celu, rozkoszując się w jakiś sposób naturą. W mieście jest zupełnie inaczej - tu w ciągu jednego dnia odkryłem miejsca, obok których koniecznie chciałbym pohasać. Jak już zamieszkam w Krakowie na stałe, jak najszybciej postaram się bić swoje rekordy przy Wawelu, u brzegu Wisły czy (mój najnowszy pomysł) przebiegając przez Galerię Krakowską. Tak, obok tych wszystkich sklepów i zdziwionych ludzi.

I choć czuć, że powietrze nie jest tu aż tak super czyste jak na moich dotychczasowych trasach, jest coś wyjątkowego w tym wszystkim, co powoduje, że po godzinie treningu nie byłem prawie w ogóle zmęczony. Może to z powodu nowości, jaką bieganie po mieście dla mnie jest, może to z możliwości tej losowości i docierania do tylu różnych miejsc. Miejsc, które nie wyglądałyby tak samo z perspektywy zwykłego pieszego. Bo, gdy biegasz, zwracasz uwagę na świat wokół zupełnie inaczej niż po prostu idąc.

To nie ja, ale to ponoć Kraków. Kazimierz.
Źródło: Flickr.com

1 komentarze:

Spoilery - skaza internetów

Lubię czasem wkurzać ludzi. Tych znajomych mi dobrze, a czasem nawet tych całkiem obcych. Ot tak, po prostu, dla zabawy, własnej satysfakcji i z nadzieją, że moje "cele" mają dystans do siebie. Nie, żeby to były jakieś wyrafinowane i mocarne pojazdy, mówię raczej o takich lekkich, wkurzających na kilka sekund czy minut sprawach. Jest jednak pewna rzecz, której do zdenerwowania kogoś bym nie zrobił - zaspoilerowanie czegoś.

Według wielu to najbardziej chamska rzecz, jaką można zrobić drugiej osobie. Zdradzić finałową scenę końcówki ulubionego serialu, powiedzieć o śmierci kluczowego bohatera, odebrać całe zaskoczenie z jakiegoś genialnego cliffhangera. Każdy, komu została zdradzona ważna tajemnica fabuły książki, gry czy filmu, jest narażony na gorsze odebranie dostarczonego mu produktu. To trochę tak, jakby wiedzieć, co znajduje się w chińskim ciasteczku z wróżbą przed jego otworzeniem. A nawet gorzej.

Internet pomógł ludziom, którzy zasypują nas spoilerami. Do czasu jego rozpromowania mogłeś w miarę nauczyć się, kto już jakąś konkretną książkę skończył i dlatego warto na jakiś czas trzymać się od niego z dala. Sieć jest jednak gorsza. Spoiler możesz znaleźć na każdym kroku, nawet na stronach zupełnie niezwiązanych z tematem. I bardzo często osoby niszczące innym radość w taki sposób są zupełnie bezkarne.

Wchodzisz na news o najnowszym GTA i dostajesz informację, kto jest Origami Killerem w "Heavy Rain". Ktoś czuje się podkręcony tym skurwysyństwem i dodaje notkę o kluczowej śmierci w siódmej odsłonie "Final Fantasy". Uciekasz więc stamtąd na portal filmowy i zostajesz uderzony spoilerem z produkcji, którą właśnie miałeś dziś obejrzeć. Ostatni bastion to serwis polityczny. Ale i tam dowiadujesz się przypadkowo czegoś o finałowych losach Harry'ego Pottera.

Problem jest też z niektórymi największymi fanami konkretnych serii. Według nich każdy widział już ich ulubiony serial i przez to może rzucać spoilerami gdzie popadnie. Bo to przecież klasyk i grzeszysz, jeśli do tej pory nie nadrobiłeś tak masakrycznych zaległości. A że chcesz na przykład zrobić to teraz i by dowiedzieć się, czy warto, ruszasz na forum o filmach? Taka opcja dla nich nie istnieje.

Ludzie spoilerujący innym różne rzeczy to bydlaki. Mi na szczęście zazwyczaj udaje się tego typu ataków unikać, ale i ja kilka razy zostałem ich celem. Nie raz i nie dwa nie chciało mi się potem przez to podchodzić do konkretnego tytułu. Żałuję tego, ale nie zawsze jest wystarczająco czasu, by móc obejrzeć wszystkie możliwe filmy. A te, których znam finałową scenę przed seansem, odpadają często z listy "must-watch" jako pierwsze. Szkoda.

Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

Norwegian Wood

Na blogu o Harukim Murakamim było już tyle razy, że stałym czytelnikom nie muszę raczej tłumaczyć, kto to taki. Japończyk wciąż pozostaje jednym z mych ulubionych pisarzy, dlatego co jakiś czas kupuję jego kolejną książkę, która zawsze czeka spokojnie na półce nietknięta przez parę tygodni. Dla każdej jednak znajduję wreszcie czas i pochłaniam ją szybciej niż cokolwiek innego. Podobnie było z "Norwegian Wood".

Książka opowiada historię Watanabe, chłopaka, którego najlepszy (i właściwie jedyny) przyjaciel popełnił samobójstwo w wieku siedemnastu lat. Nie zostawił po sobie pożegnalnego listu, zostawił natomiast kochającą go dziewczynę, z którą był związany od dzieciństwa. Ona i Watanabe, targani tragedią, trafiają na studia do Tokio i od czasu do czasu spotykają się, by spróbować w jakiś sposób stłamsić ból. To jednak okazuje się niełatwe, szczególnie dla dziewczyny, która staje się coraz to "dziwniejsza".

Jeśli nie jesteś uwielbiającą miłosne historyjki dziewczyną, prawdopodobnie nie czujesz się zbytnio zaintrygowany książka po tym skrócie fabularnym. Szczerze mówiąc - nie dziwię się. Murakami to pisarz, którego historie brzmią o wiele lepiej w pełni, niż pod postacią paru marketingowych zdań. Każdy człowiek, mający już za sobą przygodę z powieściami Japończyka, powinien mi przytaknąć.

Bo czy Murakami opowiada historyjkę miłosną, czy też nadzwyczaj popieprzoną, zawsze ozdabia ją swoim unikalnym stylem. Wśród licznych tragedii są rozmowy na temat masturbacji czy też bohaterka, wyjątkowo mocno pragnąca pójść do kina na film sado-maso. A mimo tego, wszystko zdaje się tu do siebie idealnie pasować i nie zalatuje w ogóle kiczem. Liczne fragmenty "Norwegian Wood" niektórych rozbawią do łez, innych oburzą, a wśród tych najbardziej emocjonalnych, wytworzą zapewne potok łez.

A poza tym, ta książka ma w sobie nietypowy klimat, sygnowany już samym tytułem. Odpalcie piosenkę "Norwegian Wood" Beatlesów i wsłuchajcie się w nią. Mniej więcej tego możecie spodziewać się w dużej mierze od powieści Murakamiego. Sam czytałem książkę nieraz przy tym utworze, co zdecydowanie potęgowało emocje z niej wypływające.

And when I awoke, I was alone, this bird had flown.
So I lit a fire, isn't it good, norwegian wood?

"Norwegian Wood" to książka dobra, łatwo przyswajalna i bardzo wciągająca. Mimo tego - nie uważam jej za największe dzieło Murakamiego. Przychylam się nawet ku opcji, że to najgorsza rzecz od niego, jaką do tej pory dane mi było czytać. Tylko to "najgorsza" nie jest do końca adekwatnym określeniem, bo przecież to wciąż utwór zdecydowanie wart uwagi. Ale - powtórzę się jak pod każdym tekstem o Murakamim - zacznijcie przygodę z nim od "Przygody z owcą" albo "Kafki nad morzem". U mnie w kolejce czeka już "Kronika ptaka nakręcacza".

PS. Mniej więcej jeden cały rozdział "Norwegian Wood" pojawia się również w zbiorku "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta" jako oddzielnie opowiadanie. Ot, taka ciekawostka.

0 komentarze:

Raperzy czytają #29 - Hary

Dziś w cyklu "Raperzy czytają" facet, który kilka raptem kilkanaście dni temu wypuścił drugą już w tym roku płytę. Hary z producentem Funk Monsterem stworzyli krążek "Mega", którego tytuł jest jak najbardziej adekwatny. Niuskulowe bity, niuskolowe flow, niuskulowi goście. Poza najnowszym materiałem Hary ma na swoim koncie między innymi krążki "Jeśli my tego nie zniszczymy - nikt tego nie zniszczy" i "Pierdole trendy". Do pobrania znajdziecie je na oficjalnej stronie Michała.

A co Hary ma do powiedzenia w temacie książek?

Ogólnie jestem niewdzięcznym czytelnikiem, nigdy nie byłem „pożeraczem” książek, chłonącym 20 tytułów miesięcznie, najwięcej czytałem w czasach ciągłego obcowania z PKP, teraz czasem wrzucam coś „do poduszki”, ale raczej rzadko. Najważniejszą pozycją pozostanie „Harry Potter”, bo od niego wziął się mój pseudonim. Jeśli właśnie wyobraziliście sobie mnie na miotle, latającego po gimnazjum, lub podstawówce, rzucającego złowrogie zaklęcia, to wiedzcie, że to nie tak. Dorobiłem do tego ideologie, że mam „magiczną różdżkę” na dziewuszki, ale i to fałszywy trop. Nosiłem okulary i dziecięcą czuprynkę, „Harry'ego” nienawidziłem, więc kiedy ktoś mnie tak nazywał, aż kipiałem (z różnym skutkiem). Gdzieś w okolicach powstania przezwiska, pojawił się rap, a przycięty Hary (przez jedno „r”) został ze mną.

Czasem coś jednak czytam, a ostatnio była to biografia Marka Edelmana, „Życie - po prostu”, trochę ciężki tekst, ale taka historia ostro motywuje. Przed tym Kapuściński, „Nie ogarniam świata”, kontrowersje wokół samej postaci mnie nie interesują, czyta się genialnie. Teraz to „polecę po bandzie”, powinienem napomknąć coś o Bukowskim, a tu CHUJA, czytałem "Alchemika" Coelho! Lub raczej próbowałem czytać… Król przehajpowania, aczytalna książka, usypiałem za każdym podejściem. Do tego czasem serwuję sobie fajne podręczniki, z marketingu/dyplomacji, napisane lekkim piórem, naprawdę potrafią wciągnąć, warunkiem jest autor ze znanym nazwiskiem, który odchodzi od typowej akademickiej formy. Trafiłem kiedyś na pracę z czasów komuny, dotyczącą ówczesnej dyplomacji (z masą anegdot i ploteczek) i nie potrafiłem się oderwać. Nie polecę Wam konkretnych autorów, ja tych dla siebie poznaję po 4 rano i „ale mnie wciągnęło”. Czytanie to nie przejaw kultury, a przede wszystkim rozrywka.

Książki dały mi również styl pisania, zauważyłem, że „dobre” są lekkie, ale wzbogacone o smaczki: cycki, strzelaniny, wątki komediowe itd. Z nich nauczyłem się prostoty w tekstach, w którą wplata się coś więcej, drugie dno, śmieszny lub ciekawy wers (czasem klika, ale bez przesady). Numer zawsze musi mieć odgórny kontekst, z którym korespondują same wersy, nie zawsze dosadne, ale nigdy nie przekombinowane. Uwielbiam nadawać sens utworowi samym refrenem, który spaja wszystko w logiczną całość.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

2 komentarze:

Drive

Mam wrażenie, iż ostatnimi czasy bardzo dużo mówi się o filmie "Drive". Chyba, że to ja ostatnio zacząłem się zapuszczać w jakieś dziwne rejony internetów, bo nagle dostałem wręcz nawał informacji powiązanych z tą dwuletnią produkcją. Wszyscy się zachwycali, a ja wciąż nie wiedziałem kompletnie, o co z tym filmem chodzi. Zrobiłem sobie więc krótką przerwę od oglądania nowości kinowych i postanowiłem nadrobić zaległości. No to o co ten cały szum?

Sam szkic fabuły jest na pozór do bólu zwyczajny i niezaskakujący. Główny bohater (Ryan Gosling) nie ma imienia, ma za to zdecydowanie smykałkę do jazdy samochodem. Łamie prawdopodobnie wszystkie istniejące zakazy drogowe i robi to co chce, umykając jakiemukolwiek zagrożeniu. Zarabia legalnie (w warsztacie samochodowym) i trochę mniej (będąc swojego rodzaju taksówkarzem dla każdego, nawet przestępców, którzy właśnie rabują bank). Pewnego dnia poznaje wspaniałą kobietę (Carey Mulligan), w której się zakochuje, jednocześnie zostając obarczonym problemami jej samej oraz jej rodziny.

Ale nie o fabułę w tym filmie tak naprawdę chodzi, a o sposób, w jaki scenariusz został wykorzystany. To nie jest typowy twór jakich teraz mnóstwo. Zamiast ultranowoczesnych zabawek i wielkich wybuchów dostaliśmy produkcję z wybitnym klimatem lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Kojarzy się to odrobinę z filmami noir czy chociażby "Pulp Fiction". Nie ma tu komputerowych efektów, bo wszystko dzieje się "naprawdę". Aż trudno uwierzyć, że ktoś zrobił taki film w roku 2011.

Pochwalić należy też nietypową kreację postaci głównego bohatera. W całym filmie jest ogólnie mało dialogów, ale rola Goslinga zdaje się być rozpisana na jednej kartce A4. A mimo tego, jest to w pewnym stopniu rzecz wręcz wybitna. Ryan gra na pozór "coś" przypominające robota, mając przez cały film do dyspozycji zestaw dwóch czy trzech min i mówiąc równoważnikami zdań. Potrafi być mega brutalny, jednak iskrzy się w nim coś, co powoduje, że zakochuje się w obcej mu tak naprawdę kobiecie. Fakt, iż odkrywamy to raptem z jego drobnych gestów czy nieporuszającej się prawie twarzy jest dodatkowym superlatywem. 

Na koniec wspomnę o rzeczy, która obok roli Goslinga będzie ewidentnie najważniejszym aspektem, prowadzącym do tak trwałego zagnieżdżenia się "Drive" w mej pamięci. Mowa o definitywnie WYBITNYM soundtracku. Jeśli coś miałoby zostać nazwane muzyką neo-noir, to właśnie ścieżka dźwiękowa z tego filmu. Trudno to opisać słowami, najlepiej całości posłuchać, a jeszcze lepiej zrobić to oglądając produkcję Nicolasa Refna. Dla zajawki trzy kawałki: 1, 2, 3.

Ciekawi mnie, jakby wyglądał "Drive", gdyby jego fabuła skupiała się wyłącznie na nielegalnej działalności głównego bohatera. Jak wtedy byśmy to odebrali? Czy ktoś zachwyciłby się twardzielem bez serca, ale i bez kiczowatego wątku miłosnego? Bo to przecież ten cały kicz właśnie tworzy niezapomniany klimat. Miejmy nadzieję, że nikt już "Drive" nie ruszy i kiedyś zostanie okrzyknięty on gromko jednym z naprawdę kultowych filmów. Należy się mu.

Scena tytułowa. Już przy niej widz ma dreszcze.

0 komentarze:

Wszyscy są Polakami

Nie wiem, czy to problem tylko naszej nacji, czy innych również, ale mam wrażenie, iż szczególnie wielu Polaków ma ogromną potrzebę wyszukiwania powiązań między znanymi ludźmi z zagranicy, a Rzeczpospolitą. Jeśli znaleźć choćby drobne powiązania, media automatycznie dodają je do głównych informacji. Nawet, gdy nie mówi się o tym w żadnym innym państwie. Nawet, gdy jest o wiele więcej ciekawych rzeczy do powiedzenia.

Przykład pachnący jeszcze świeżością, bo mniej więcej tygodniowy - nowa królowa Belgii. Pewnego dnia wszystkie wielkie serwisy informacyjne w Polsce doniosły, że księżna Matylda ma korzenie w naszym kraju. I to wyjątkowo mocne, nie chodzi bowiem o żadnych praprapraprapradziadków, a samego prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Jest on, jak się okazuje, "dalekim kuzynem" władczyni Belgii.

Nie zaprzeczam, że to całkiem ciekawa informacja, ale żeby od razu wrzucać ją na stronę główną? I to jeszcze w okresie, gdy wszyscy jarają się Royal Baby, a mnóstwo ważnych niusów zostaje kompletnie pominiętych? Moim prywatnym królem jest Onet, który według Google wrzucił tę samą informację... trzy razy. Chyba nawet Pudelek nie zniża się do takiego poziomu.

Wpisałem w Najsłynniejszą Wyszukiwarkę Świata hasło "ma polskie korzenie". Na NaTemat.pl (które myślałem, że trzyma jakiś poziom) znajduje się oddzielny artykuł o tym, że dziadek Angeli Merkel jest z Polski. No tak, wszyscy się cieszą, bo jest pożywka do hejtu w komentarzach, to i pewnie wyświetlenia podskoczą. Czasem w wywiadach z niektórymi zagranicznymi gwiazdami autorzy wrzucają informację o ich polskich korzeniach nawet do tytułu. Chociaż w samym materiale jest wiele innych ciekawych informacji.

Czy to jakiś kolejny kompleks części Polaków, że starają się odszukać polskość w każdym możliwym człowieku na świecie? Wcale nie tak trudno znaleźć ludzi znanych w Stanach chociażby, w pełni "przynależnych" naszej ojczyźnie. Podobno to media nas ogłupiają. Prawda jednak taka, że większość z nas sama się do tych głupot łasi, szukając sensacji bardziej niż liczni paparazzi.

Miejsce informacji o polskich korzeniach zagranicznych celebrytów jest na Pudelkach, Plotkach, blogaskach o Justinie Bieberze i Selenie Gomez oraz innych tego typu stronach. Kropka.

Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

The Walking Dead: 400 Days

Mocno zachwycałem się swego czasu na blogu grą na kanwie komiksu i serialu "The Walking Dead". Bo było czym, co potwierdzą Wam nie tylko zwyczajni gracze, ale i recenzenci wielkich serwisów. To gra dla każdego i - jeśli się wsiąknie - bardzo dobra jakościowo dla każdego. Gdy więc usłyszałem o pierwszych plotkach na temat kolejnego "czegoś", związanego z produktem Telltale Games, czekałem z niecierpliwością na jakiekolwiek oficjalne informacje. Ostatecznie dostaliśmy nie drugą część przygodówki, a DLC do pierwszej, zapowiadające jednak jej sequel. Nie wahałem się, kupiłem, teraz czas więc na krótką recenzję.

Fabuła tym razem jest poprowadzona w inny sposób niż ten znany z podstawowej wersji gry. Nie dostajemy do kierowania jednej postaci, a poznajemy historię pięciu, na pierwszy rzut oka niepowiązanych zbytnio ze sobą osób. Zamknięcie każdej historyjki zajmuje średnio około dwudziestu minut, a łącznie dodatek ukończyłem w jakieś półtorej godziny. Najszybsi zrobią to zapewne jeszcze szybciej. Czy to jednak niewystarczający czas dla tak rozbudowanego w wątki produktu?

Jak się okazuje - jakimś cudem, zdecydowanie nie. Kolesie z Telltale muszą mieć chyba jakieś nadnaturalne zdolności do tworzenia przygodówek, bo mało kto potrafi w raptem dwadzieścia minut przyciągnąć nas do jakiegokolwiek bohatera. Tutaj bardzo łatwo wsiąknąć we wszystkie pięć historii i w jakiś sposób zżyć się z postaciami w nich występującymi. I choć znamy je raptem od paru chwil, podjęcie za nich konkretnych decyzji, może wcale nie być takie łatwe.

Bo i aspekt wybierania ścieżek rozwoju fabuły się tutaj pojawił. To co było ogromnym atutem podstawowej wersji gry, tu również się udziela w znaczącym stopniu. Znów trzeba uważnie wybierać to, co nasz bohater ma powiedzieć, gdyż inne postaci mogą to sobie na zawsze wziąć do serca. Dokonanie niektórych decyzji wydaje się jednak mieć jedynie charakter dotykający samej moralności gracza, a nie w zbyt dużym stopniu fabuły. Choć kto wie, podjęte pod nas wybory w "400 Days" mają ponoć mieć przecież swoje przełożenie w prawowitym sequelu tworu Telltale Games.

Chyba największą kontrowersją w przypadku tego dodatku, jest jego cena. Bawi mnie trochę ten fakt, bo narzekający są w tym przypadku ultramalkontentami. Około dwadzieścia złotych za półtorej godziny zabawy? Podpowiem Wam, że po pierwsze, to cena typowego biletu do kina w dużej sieci, a po drugie, to również standardowa cena jak na tego typu DLC. Nie ma co płakać, bo gdyby ludzie z Telltale lecieli mocno na kasę, to pewnie i za większą kwotę mogliby spokojnie sprzedać "400 Days".

Jeśli graliście w podstawową wersję growego "The Walking Dead", to dodatek do niej powinien już przy pierwszych plotkach znaleźć się na Waszej liście "must-buy". "400 Days" to półtorej godziny niezłej przygody w znanym świecie i z nowymi bohaterami. Bardzo dobra przystawka przed daniem głównym, czyli pełnoprawnym sequelem "jedynki". Miejmy nadzieję, że twórcy rzeczywiście dobrze wykorzystają decyzję z dodatku.

2 komentarze:

Soundtrack to my run

Na sam początek zwięzłe wyjaśnienie, co też dla Was dziś przygotowałem - setlistę, która świetnie sprawdzi się podczas uprawiania jakichkolwiek sportów. Ja wykorzystuję ją szczególnie podczas biegania, ale i gdy czasem wybieram się samotnie na rower zdaje egzamin. Co daje ta nietypowa lista? Motywację, energię i możliwość skupienia się na czymś, co ułatwi nam zadanie. Na mnie tak to właśnie działa i mam nadzieję, że i dla Was będzie to ciekawa rzecz.

Na pierwszy rzut oka jest pięćdziesiąt pozycji: trzydzieści powiązanych z rapem, dwadzieścia zupełnie innych. Jeśli jednak się przyjrzycie, zauważycie, że przy wielu utworach są dopiski, podsuwające dodatkowe typy. Zrobiłem to, by zniwelować nie tyle powtarzanie wykonawców, co utworów z konkretnych płyt. Nie liczyłem, ale wydaje mi się, że uzbiera się tego łącznie około setka.

Hope you'll enjoy it!

RAP:
- Czarny HiFi - "Nie ściągniesz mnie na dół";
- Drake - "HYFR (Hell Ya Fucking Right)" (+ "Crew Love" chociażby, ja lubię również posłuchać podczas biegania tych spokojniejszych kawałków, w stylu "Doing It Wrong" czy "Look What You've Done");
- Eis - "Teraz albo nigdy" (kultowy motywator do wszystkiego);
- Foreign Beggars - Amen;
- Łona - "Do Ciebie, Aniu, szłem" (pomimo licznych odsłuchów, zawsze wciąga i zawsze bawi, uwielbiam wersję koncertową);
- Kanye West - "Bound 2" (cały "Yeezus" daje ogromnego kopa, jako przykład podałem ten kawałek, bo jest moim faworytem z płyty);
- Kanye West - "Mercy";
- Kanye West - "POWER";
- Kendrick Lamar - "Cartoon & Cereal";
- KęKę - "Trasa";
- KęKę - "Nie Wiedziałaś";
- Kid Cudi - "Immortal" (z najnowszej płyty "Indicud", można z niej wyciągnąć też kilka innych tracków, choćby "Red Eye");
- Kid Ink - "Badd Ass" (mowa o remiksie z EPki "Almost Home", cała dobrze spełnia sportowe wyzwania);
- Jay Z - "Holy Grail" (można wyłowić jeszcze kilka innych smaczków z nowej płyty, w tym uberbangera "Tom Ford");
- J. Cole - "Work Out";
- Macklemore & Ryan Lewis - "Can't Hold Us" (+ "Thrift Shop", wiadomo; można też spróbować chociażby z "Wings");
- Medium - "Bangladeszcz" (pomimo dziwacznego zachowania Mediuma ostatnimi czasy, nowa płyta jest wporzo);
- Pezet - "Lojalność?";
- Quebonafide x Białas x TomB - "Open Bar";
- Quiz - "Nie słyszę, co mówisz mi";
- Ras & Quiz - "Thomas Edison";
- Solar/Białas - "Corolla Music" (+ "Funky" z tej samej płyty);
- Szops - "Cień chwały";
- Tede - "Melo Inferno Oryginal";
- Ten Typ Mes - "Studio, scena, łóżko";
- Ten Typ Mes - "Urszula";
- Te-Tris - "Ile mogę?";
- The Throne - "Otis";
- W.E.N.A. - "Zapach spalin" (+ "Tinker Hatfield" i "Wzwyż" z tej samej płyty);
- Wiz Khalifa - "Fly Solo".

NIE-RAP:
- Bloc Party - "Like Eating Glass";
- Bondax - "Gold";
- Daft Punk - "Get Lucky" (no nie mogło przecież tego zabraknąć);
- Does It Offend You, Yeah? - "Wrestler" (bardzo mało znany w Polsce zespół, a szkoda, warto sprawdzić od nich wszystko);
- Foals - "My Number";
- Frank Ocean - "Thinkin Bout You" (+ "Pyramids", najdłuższy kawałek, jaki słuchałem podczas biegania);
- Iza Lach - "Nic więcej";
- Jason Mraz - "I'm Yours";
- Justin Timberlake - "Let The Groove Get In" (jak wiadomo, miażdży cała płyta, ale ten kawałek jest szczególnym, energetycznym bangerem);
- Kixnare - "Gucci Dough";
- Lady Pank - "Tańcz, Głupia, tańcz";
- Lana Del Rey - "Off to the Races";
- MSTRKRFT - "Heartbreaker";
- Muchy - "Przesilenie";
- Muzyka Końca Lata - "Dokąd";
- Pidżama Porno - "Kotów kat ma oczy zielone";
- Rodriguez - "I Wonder";
- She & Him - "Over It Over Again" (z krążka "Volume Two", potrafię podczas biegania słuchać tylko jego);
- The Weeknd - "The Morning" (dużo u Weeknda zamulaczy, ale ten kawałek daje pokaźną ilość dobrej energii na poranek);
- Vance Joy - "Riptide".

Uprzedzam pytania - to nie ja. Nie jestem czarny.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Kiedyś byłem fanboyem

I to w jednej z najgorszych sfer, bo tej związanej z grami wideo. Uwierzcie mi, w dzisiejszych czasach na tym poletku potrafią dziać się naprawdę popieprzone kłótnie. Wszyscy wyzywają wszystkich, ataki schodzą już nawet z poziomu "moja platforma kontra Twoja platforma" do "moja ulubiona postać kontra Twoja ulubiona postać". Dzieją się tu rzeczy niebywałe i naprawdę jestem czasem wdzięczny, że dziś bywam do tyłu z czytaniem newsów (i komentarzy) na temat tej branży.

Ja też kiedyś byłem młody i głupi. Nie tak jak niektórzy ubersajkofani, ale parę ataków z mojej strony nastąpiło. Pomimo tego, że stałem zawsze za Xboksem, to tak naprawdę nigdy jakiejś ogromnej nienawiści do PlayStation nie czułem. Bardziej ma walka toczyła się na zasadzie "konsole kontra pecety". Potrafiłem czasem wyłożyć wprost, że granie na kompie to gówno, a prawdziwymi graczami są tylko Ci, którzy dzierżą pada. 

Argumenty w takich walkach zawsze są kompletnie idiotyczne. "Mam nadzieję, że tej gry nie wydadzą na pecety, bo tam jest dużo piractwa i firma X straci przez to hajs". No jakby kogokolwiek interesował los któregoś z wielkich koncernów. Zawsze chodziło o to, by potem móc się chwalić, że konsole mają coś, czego brakuje pecetom. A jeśli ktoś wspominał o jakiejś niezłej serii dostępnej jedynie na Windowsa, to mówiło się: "chujowe, nie jaram się". 

Wreszcie jednak dojrzałem do tego, by powiedzieć sobie prawdę: przecież to nie ma sensu. Kłócenie się o takie rzeczy jest debilne, a namawianie producentów, by swojej gry nie wydawali na jakiejś platformie jest jeszcze głupsze. I teraz śmieję się w twarz idiotom, którzy są gorsi niż ja byłem kilka lat temu, a miewają nawet po trzydzieści lat. Płaczą po kątach, bo nowa gra z serii "Deus Ex" pojawiła się na urządzeniach Apple, a nie "prawdziwych konsolach". A gdy się dowiedzą, że jednak "Grand Theft Auto V" wyjdzie na pecety, pewnie się potną z żalu.

Zrobiłem dziś na złość tym wszystkim głąbom i mojemu dawnemu "ja". Podpisałem petycję, która ma za zadanie "wymusić" na firmie Rockstar wydanie "GTA V" na pecety. Nie zagram w tę wersję, nie będę śledził informacji na jej temat, ogólnie rzecz biorąc - nie interesuje mnie ona. Zamówię sobie swój egzemplarz na Xboksa 360 w pre-orderze i będę się jarał nowym królem świata gier już we wrześniu tego roku. Ale fajnie by było, gdyby kawałek tortu dostali też ludzie, którzy konsol nie posiadają.

Więc, drodzy panowie w garniturach z Rockstar, dajcie pecetowcom też trochę radości. Każdemu się należy. A Wy, moi wspaniali Czytelnicy, możecie podpisać petycję w kilka sekund TUTAJ. Nawet jeśli jedyną kojarzoną przez Was grą jest planszowy "Chińczyk", to możecie dzięki temu dać trochę szczęścia innym. Fajnie, no nie?
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Bikini

"Bikini" Janusza Leona Wiśniewskiego wyłapałem kilka miesięcy temu na jednej z e-bookowych wyprzedaży. Pewien nie jestem, ale chyba nawet kiedyś wzmiankowałem o tym na blogu. Od tamtego czasu klimat w naszym kraju wiele razy przeszedł modyfikację, świat zaczął pięknieć, a ja mimo wszystko nie sięgałem po zakupioną książkę. Czy warto było się ostatecznie przełamać?

Dużo złego (przynajmniej według mnie, wiele osób pewnie odbierze to odwrotnie) robią tej książce opisy fabuły udostępnione w internecie. Wyłania się z nich wizja magicznego romansu pomiędzy Niemką Anną Bleibtreu, a Amerykaninem Stanleyem Bredfordem. To czasy drugiej wojny światowej, ta pierwsza bohaterka, jako mieszkanka zbombardowanego do granic możliwości Drezna, widziała największe okropieństwa wojny. Obywatel USA przyjeżdża z kolei do krainy Hitlera zrobić zdjęcia dla "New York Timesa". Obie postaci łączy ogromne zamiłowanie do fotografowania.

Ale nie chodzi tu tak naprawdę o żaden romans. Trudno nawet powiedzieć, czy miłość jest uczuciem najbardziej kreującym tę powieść. Bo kontakty międzyludzkie występują tu pod naprawdę wieloma postaciami i w kilku przypadkach nakreślone są wręcz świetnie. Ale poza tym, prawdziwym tematem "Bikini" jest wojna. Wojna i jej okrucieństwa. Tony trupów na ulicach Drezna, ludzie z odciętymi kończynami, zbombardowane miasta. Wszystko opisane dosadnie i uderzająco. A na końcu to, czego tyczy się sam tytuł - "Bikini". Tę historię warto już jednak odkryć samemu.

I nawet kiedy fabuła trafia do Nowego Jorku, również i tam wojna jest ważnym tematem. Wyjawia się w rozmowach, w nienawiści do innych, w zachowaniu ludzi na ulicach. Pomimo tego, że Wielkie Jabłko jest jedynie częścią miejscówek z całości utworu, jego kreacja wypadła lepiej niż chociażby w takim "Sunset Park". Nie można zaprzeczyć faktowi, że Wiśniewski odwalił po prostu kawał dobrej roboty.

Najlepsze jest jednak to, co najważniejsze dla zwyczajnego czytelnika - ta książka po prostu wciąga. Pomimo, że wydaje się całkiem sporawa, to tego się kompletnie nie czuje. Nie ma zbędnych dłużyzn, nie ma naciąganych wątków. Cała fabuła płynie non stop, każdy wątek potrafi zaintrygować. Podobnie jak każda z postaci występującej w powieści oraz jej losy. 

Zastanawiałem się przez jakiś czas, czy nie jestem tak zadowolony z tej książki po prostu dlatego, że spodziewałem się po niej średniaka. Ba, byłem przygotowany nawet na twór wyjątkowo słaby. Okazało się jednak, iż "Bikini" to po prostu dobra rzecz, którą warto sprawdzić. Nie jest to może must-read, ale jeśli znajdziecie czas - bierzcie bez zastanowienia. Polecam.

0 komentarze:

Raperzy czytają #28 - Kisiel

Tym razem naszym gościem jest Michał Kisiel, reprezentant sceny białostockiej. To autor wydanej niedawno, ciepło przyjętej płyty, zatytułowanej "Pismo Święte". Wcześniej zdołał on wypuścić do sieci również trzy mixtape'y: "Dobry projekt", "Skrzydła" oraz "22". Poza tym, Michał wraz z Praktisem, Jopelem i Delem tworzy skład Za Młodzi Na Śmierć.

A co Kisiel ma do powiedzenia w sprawie książek?

Pewien raper z Podlasia nawinął kiedyś: "Chcesz pisać? Zacznij na początku czytać!" Te słowa tak mocno utkwiły w mojej głowie, że nie raz przypominam je sobie czytając kolejną książkę. W poniższym tekście chciałbym przedstawić Wam kilka pozycji. Niektóre z nich miały wielki wpływ na moją twórczości, inne natomiast dostarczyły rozrywki lub nużyły.

Najbardziej lubię gdy jakaś książka trafia w moje ręce zupełnie przypadkowo, tak jakbym był bohaterem "Cieniu wiatru", wędrującym po zapomnianym cmentarzu (Zafon stworzył dzieło łatwe w odbiorze, wciągające i jednocześnie całkiem rentowne, warte polecenia). Tak było choćby z "Egipcjaninem Sinuhe" - ta książka, pomimo dość wyniosłego momentami języka, cholernie wciąga i zmusza do refleksji. Jest to jedna z moich ulubionych książek, podobnie jak "Życie Pi", do którego powstała ostatnio ekranizacja kinowa. Polecam najpierw przeczytać książkę, dopiero później zobaczyć film. Zresztą taka kolejność powinna chyba być regułą, którą czasami ciężko przestrzegać, choćby w przypadku "Ojca chrzestnego", bo chyba każdy widział film, a książkę czytało zapewne mniej osób. Szkoda, bo warto.

Czasami czytelnik utożsamia się z głównym bohaterem, tak jak ja czytając "Martina Edena". To kolejna z moich ulubionych książek, którą polecił mi kiedyś mój ojciec. Zawarta jest w niej esencja mojej filozofii życiowej, więc jeżeli chcesz poznać mnie, to poznaj to dzieło Londona, a później przesłuchaj "Wypadek Drogowy".

Książki które wciągają tak mocno, że cieżko się od nich oderwać to dla mnie "Król szczurów", "Władca much" czy opowiadania z podróży Wojciecha Cejrowskiego. Osobiście podzielam pogląd wielu ludzi dotyczący tej osoby. Lepiej kiedy pisze, niż mówi.

Literatura rosyjska też potrafi być wciągająca i inspirująca. Nie tylko nieśmiertelny "Mistrz i Małgorzata" ale również pozycje takich pisarzy jak Nabokov i Dostojewski. W tym momencie chciałbym poinformować wszystkich miłośników rapu i książek, że moja kolejna produkcja będzie własnie taką rapową książką- jednym długim storytellingiem inspirowanym choćby "Okiem" Nabokova czy "Sobowtórem" Dostojewskiego

W moim życiu miałem również okres fascynacji literaturą iberoamerykańską. Niestety takie książki jak "Generał w labiryncie" czy "Gra w klasy" potrafią być ciężkostrawne i wymagają całkowitego skupienia. Łatwiejsze w odbiorze to "Miłość w Czasach Zarazy" lub "100 lat samotności", ale nadal dość wymagające.

Ciężko wymienić wszystkie ważne dla mnie książki, ale chyba udało mi się wspomnieć o najważniejszych. Bez nich prawdopodobnie nie byłbym tą osobą, którą jestem teraz.

Warto czytać, tak samo jak warto słuchać.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

4 komentarze:

Pacific Rim

Szczerze mówiąc, nie miałem planu pójścia do kina na "Pacific Rim". Już prędzej spodziewałem się, że wyląduję na seansie "World War Z". Niby reżyserem jest Guilermo del Toro, niby są ogromne mechy, ale mimo wszystko zapowiadało mi się to na średniaka. Sporo recenzji jednak przeczyło moim przedpremierowym przemyśleniom, niektóre mówiły wręcz, iż mamy do czynienia z aktualnie najlepszą produkcją roku. Wziąłem się więc w garść i czwartkowego, słonecznego popołudnia ruszyłem do kina. To jak wreszcie jest z tym "Pacific Rim"?
Sam schemat fabuły jest według mnie całkiem ciekawy. Nagle gdzieś z głębin mórz i oceanów zaczynają wychodzić ogromne potwory, nazwane przez ludzi Kaiju. Pierwszy z nich zostaje pokonany dopiero po kilku dniach i milionach martwych ludzi. Po kolejnych atakach rządy wielu krajów postanowiają rozpocząć współpracę i stworzyć ogromne mechy, Jaegery. Każdy z nich jest kontrolowany przez dwójkę pilotów i początkowo mechy spełniają swoją rolę bardzo dobrze. Niestety, po pewnym czasie staje się to niewystarczające.

Jeśli samo słowa "ogromne potwory" i "mechy" nie zainteresowały Was do tej pory, odpuście sobie ten film. Jeśli jednak czujecie się choćby odrobinę zaciekawieni - zostańcie przy radioodbiornikach. Nawet pomimo tego, że dziś przezornie zacznę od minusów "Pacific Rim". Nota bane związanych z tym, co przed chwilą w pewnym stopniu chwaliłem, czyli fabułą.

Bo trzeba przyznać, że scenariusz tej produkcji czasem sięga wręcz do poziomu słabego. Jest kilka niezłych momentów, ale są one związane w szczególności z fragmentami przepełnionymi akcją. Poza nimi dużo niestety tu schematyczności i naleciałości z innych filmów. Na dodatek, to chyba pierwsza produkcja, w której niespójności (czy też często raczej niedopowiedzenia) odkrywałem lawinowo już podczas pierwszego seansu.

Ale, ale! To wciąż film, w którym napieprzają się ogromne roboty z wielkimi, obleśnymi stworami. Stop, pozwólcie, że się poprawie: one się NAPIERDALAJĄ. Jak najbardziej z Caps Lockiem. Pierwsza walka już robi wrażenie, ale ta odbywająca się potem jest naprawdę wręcz rozkoszą dla oczu. Hej, to film, w którym wielki robot przywala dziwacznemu stworowi rodem z mangi hentai pieprzonym statkiem towarowym! A potem wylatuje poza atmosferę i walczy z nim w kosmosie!

Twarz miałem rozdziawioną jakbym pewnego dnia wyszedł z domu i zobaczył przed sobą kilkukilometrową dziurę po bombie. To pod względem efektów chyba do tej pory jeden z najlepszych filmów w historii. Budynki tu się dosłownie sypią pod ciosami Jaegerów i Kaiju. Ten widok mówi Ci: "gdybyś tam był naprawdę, to pewnie byś się zesrał w gacie". Nie jestem tylko pewien, czy ze strachu, czy po prostu z wrażenia.

Jeśli czujecie się choćby w małym stopniu zaintrygowani "Pacific Rim", to pospieszcie się z wyprawą do kina. Nie widzę kompletnie sensu w oglądaniu tej produkcji w domu. Chyba, że macie prywatne kino. Najlepiej z 3D, choć efekt ten nie jest w tworze Guilermo del Toro wyjąkowo zjawiskowy. Niby kurcze tych scen walk jest za mało, niby ta fabuła się nie klei i nawet powiem wprost, że to film raptem średnio-dobry. Ale nie wiadomo, kiedy kolejny raz będziecie mieli okazję zobaczyć takiej jakości walki ogromnych robotów z przebrzydłymi stworami. Dla nich warto ten film zobaczyć, fragmenty fabularne możecie przespać. 

Chociaż nie, wtedy możecie nie zobaczyć tej słodkiej Japoneczki. Czyli jest jeszcze jeden plus "Pacific Rim".

0 komentarze:

Good morning! おはようございます! Bonjour! ¡Buenos días!

Zauważyłem, że ostatnimi czasy coraz częściej mówi się o językach, które warto lub nawet powinno się znać. Szczególnie po to, by znaleźć sobie w przyszłości wartościową pracę związaną z kontaktami międzynarodowymi i móc na niej nieźle zarabiać. To dlatego od niedawna rośnie popyt na sinologię, czyli studia związane z językiem chińskim. Mam wrażenie, że przez to wszystko ludzie coraz mniej uczą się języków tak po prostu dla siebie. Z pasji, z zainteresowań, z miłości do jakiegoś kraju. 

Ja jestem człowiekiem cholernie leniwym, dlatego aktualnie znam tak naprawdę poza polskim jedynie angielski. To, że jak na reprezentanta naszego wspaniałego kraju znam go wyjątkowo dobrze, niezbyt mnie jednak satysfakcjonuje. Wciąż potajemnie marzę, iż kiedyś wezmę się za siebie i będę potrafił się posługiwać kilkoma językami, na których znajomości w jakiś sposób mi zależy. Jakie to języki?

Number one to zdecydowanie japoński. Miałem to szczęście, że za czasów mego dzieciństwa w telewizji puszczali anime, które zakorzeniło się na stałe w mej świadomości. Dziś ani na "chińskie bajki", ani na mangę nie mam zbytniej ochoty, ale miłość do Kraju Kwitnącej Wiśni zdążyła wykiełkować. Uwielbiam ten niecodzienny kraj i jeśli miałbym kiedyś wyjechać do niego, to na pewno na dłużej i najchętniej znając już trochę tamtejszy język. Ponoć dla niektórych Japończyków gaijin (czyli człek z zagranicy) mówiący tak jak oni, jest wciąż nietypowym zjawiskiem. Fajnie by było ich zaszokować. Poza tym bardzo chciałbym przeczytać książki Harukiego Murakamiego w oryginale.

Wydaje mi się jednak, że najszybciej udałoby mi się wziąć do nauki francuskiego. Kilka lat w szkole miałem się okazję go uczyć, ale były to czasy podstawówki. Nie dość więc, że wtedy zbyt dużo się nie nauczyłem, to na dodatek dziś potrafię się co najwyżej przedstawić jednym zdaniem - je m'appelle Nicolas :) A francuski jest piękny, erotyczny, romantyczny i zapewne świetny do wyrywania lasek. Szukam internetowego kursu, może uda mi się znaleźć coś wartościowego. A potem mogę udawać w klubach Pierre'a z Paryża.

Last, but not least - hiszpański. Też ma w sobie coś ciekawego i intrygującego. Poza tym jest on coraz popularniejszy choćby w Stanach Zjednoczonych, czyli kolejnym miejscu, w którym chciałbym choćby przez jakiś czas kiedyś pomieszkać. Emigranci latynoscy stają się tam ogromną siłą. A jak można z tego wywnioskować, duża część Ameryki Południowej staje otworem właśnie dzięki hiszpańskiemu. Poza tym, przyjemnie by było zwiedzać sam Madryt czy Barcelonę, znając ten język. Czułbym się taki wykształcony wśród tego tłumu turystów-Polaczków.

Gdybym znał te trzy języki, byłbym nie tylko bardzo szczęśliwy, ale i dumny z samego siebie. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się je okiełznać. A jeśli starczy czasu, kto wie - może jeszcze na jakiś zostanie w mojej głowie miejsce. Może portugalski (love Lizbona)? Może arabski (przydałby się przy ewentualnym ataku terrorystów)? A może nawet suahili (byłem bliski pójścia na studia na afrykanistykę, serio)? 

A Wy, chcielibyście znać jakieś konkretne języki?
Tak się zastanawiam, czy to tylko w polskim jest tak, że słowo język oznacza zarówno część ciała, jak i "ukształtowany społecznie system budowania wypowiedzi" (via Wiki).
Źródło cudownego obrazka: Flickr.com

10 komentarze:

Nie potrafiłbym żyć bez muzyki

Last.fm to portal, który zbiera dzięki specjalnej aplikacji informacje na temat słuchanych przez użytkownika utworów. Wczoraj w nocy dowiedziałem się, że na moim koncie stuknęło wreszcie sto tysięcy odtworzeń. W teorii jestem na tym portalu od roku 2007, w praktyce zdecydowaną większość odtworzeń na nim nabiłem jakoś w ciągu ostatnich dwóch lat. Nie wiem dlaczego, ale czekałem na to magiczne przekroczenie stu tysięcy odtworzonych kawałków. Chyba tak po prostu, symbolicznie. A przy okazji, to dobry motywator, by wreszcie napisać post o tym, jak istotną rolę w moim życiu pełni muzyka.

To trochę tak głupio brzmi, bo ani nie jestem żadnym muzykiem (moja nauka gry na gitarze zbyt długo nie potrwała), ani wielkim krytykiem muzycznym. A to właśnie oni najczęściej określają, że ich życie podporządkowane jest muzyce. Ja jestem po prostu jej ogromnym fanem. Od dzieciństwa, choć moje początki z nią raczej do najmocarniejszych nie należą.

Nie wychowałem się na rocku, nie wychowałem się na rapie, nie wychowałem się na muzyce poważnej. Gdy byłem mały nikt mi nie dostarczył jakiejś ambitniejszej muzyki, pozostało mi więc to, co akurat było modne. Moje wkraczanie w świat przypadło (nie)stety na okres disco polo. Ale wiecie, nie tego dzisiejszego, pokroju "Ona tańczy dla mnie", tylko tego naprawdę uber polaczkowatego. "Jesteś szalona" to było nic, moim prywatnym klasykiem z tamtych czasów jest piosenka zespołu (o ironio!) Classic, pod tytułem "Zabrałaś mi lato". Polsat wtedy puszczał co niedzielę nawet własny program o tego typu muzyce, zwący się bodajże "Disco Relax". Wpatrywałem się w ekran co tydzień, tak samo jak podczas słynnego reality show (?) dla dzieci, "Hugo".

Pomimo dziś autentycznie kręconej beki z disco polowych hitów, jakoś nie wstydzę się tego, że tak wyglądało moje dzieciństwo. Bardziej bym się wstydził, gdybym słuchał tego aktualnie. Po pewnym czasie jednak moda na polski supergatunek muzyczny przeminęła i w różny sposób trafiałem na inny stuff. Chociażby pierwszy znany mi kawałek rapowy. Był on autorstwa Liroya. I nie mówię tu o słynnym "Scyzoryku", tylko "Jak feniks z popiołów". Był to jednakże tylko pojedynczy wybryk i dużo czasu musiało jeszcze przeminąć, bym zaczął postrzegać rap jako coś wartego przesłuchania. 

Do muzyki rockowej zbliżałem się powoli, lecz regularnie. Najważniejszą grupą mojego dotychczasowego życia wciąż pozostaje Linkin Park. Wielu z mojego rocznika w pewnym momencie zaczynało nucić pod nosem "In The End" czy inne hity z pierwszych dwóch płyt. Pomimo, że dziś kawałki Chestera i reszty odpalam rzadko, to wciąż zespół ten jest number one na moim Last.fm. A moim ulubionym krążkiem od nich jest ten przez wielu najbardziej znienawidzony, czyli "A Thousand Suns".

Ale ATS to już zdecydowanie nowsze czasy, przed którymi wiele zdążyło się w moim życiu muzycznym zmienić. W pewnym momencie ku cięższej muzyce ruszyłem z całym impetem i wsłuchiwałem się nie tylko w Metallicę i inne klasyki, ale też Mayhem, Children of Boddom czy polskiego Behemotha. Do dziś chwalę się czasem po kilku głębszych, że przy tym ostatnim bandzie udało mi się kiedyś smacznie zasnąć :) Jednocześnie jednak poznawałem też te lżejsze zespoły z korzeniami rockowymi, w szczególności polskie. Stuff od Grabaża, czyli Strachy na Lachy i Pidżamę Porno, Akurat, Zabili mi żółwia, Farben Lehre. Wśród najlżejszych produkcji wykiełkowała wtedy moja miłość do zespołu She & Him, o którym pisałem już na tym blogu chyba ze cztery razy.

Jakoś od jesieni 2010 roku zaczęły się u mnie różne przejściowe przygody z konkretnymi gatunkami. Było trochę electro, trochę indie rocka, trafiło się nawet reggae. Na stałe osiadłem dopiero przy rapie, poznawanym na podstawie Ostrego. Samego Adama słuchałem strasznie długo, ale gdy poznałem innych raperów, odpuściłem sobie go. Projekt Tabasko był przetragiczny, płyty z Hadesem nie sprawdziłem nigdy całej. Mam ogromny szacunek do Adama, że to dzięki niemu wszedłem w świat hip-hopu (no i za "Jazzurekcję"), ale potrafię już krytyczniej podejść do jego twórczości.

A dziś? Dziś chyba jestem naprawdę dojrzały muzycznie. Na czym ten stan polega? Na tym, że słucham po prostu tego, co dobre. Pieprzyć gatunki. W każdym z nich znajdzie się ktoś wybitny i ktoś po prostu chujowy. Nawet komponowanie muzyki klasycznej nie robi z Ciebie od razu wielkiego artysty. Fajnie jest móc przełączyć się nagle z niuskulowego Kid Inka na klasycznych Dinali, by zaraz potem posłuchać rockowej ballady, zmienić to na kolejny elektroniczny zespół o dziwnej nazwie, pokroju MSTRKRFTa, a w domu rozkoszować się whiskey przy jazzie i dźwiękach lat 30. 

Nie potrafiłbym żyć bez muzyki. Gdy jadę autobusem bez słuchawek w/na uszach, czuję się okropnie. Co noc ustawiam sobie setlistę, która będzie mi przygrywała do snu, bo bez niej nie zasnę. Chyba, że będę zalany w trupa. Nawet kiedy muzyka konieczna nie jest, lepiej ją słyszeć. Odpowiednie dźwięki potrafią świetnie nastroić przy spożywaniu różnego rodzaju... stuffu, a pod prysznicem śpiewał chyba każdy z nas. I to na pewno nie tylko jeden raz.

Długo szukałem zdjęcia do tego wpisu. Wreszcie nadeszło olśnienie. Stary człowiek, papieros i słuchawki - combo idealne.
Źródło: niezawodny Flickr.com

6 komentarze:

Nike Free Run +3 5.0 - recenzja

Z ciekawości przed rozpoczęciem pisania tej recenzji, sprawdziłem jak do testowania Free Runów podeszli inni internauci. Trafiłem przypadkowo na kilka różnych polski blogów poświęconych bieganiu. Po chwili je wyłączyłem. Ich autorami są ludzie, którzy biegają już pewnie minimum kilka lat i da się to odczuć. Jest profesjonalizm, ale brak luźnego lifestyle'u. Przed Wami tym samym "recenzja" amatora, którego Free Runy są pierwszymi butami do biegania, ale i na pewno nie ostatnimi.

Aparatu pod ręką nie mam, a zdjęć robionych iPhonem nie ma co tu wrzucać, dlatego ukradłem dwa foto ze strony Nike. Chyba się nie obrażą. Zapewne wielu z Was buty do biegania kojarzy z czymś wyglądającym brzydko, czego nie da się założyć na normalny wypad na miasto. Ja przynajmniej tak myślałem, bo często w internecie karmi się ludzi "ośmiornicowatymi" Reebokami i innymi podobnymi wynalazkami. Buty do bieganie to jednak prawdziwa kopalnia świetnych modeli, których nie powstydziłyby się streetwear'owe szafiarki. 

Nike Free Run +3 z podeszwą 5.0 na pewno są jednymi z nich. Mają w sobie coś, co ja nazywam "sportową elegancją" i dość niską, niewyróżniającą się zbytnio podeszwę. Na letnie wypady pasują w sam raz, tym bardziej, że można je spokojnie zakładać na bosą stopę. W Polsce nie jest jeszcze tak modne zakładanie na co dzień butów do biegania, w Stanach to już norma. 

To mój gustowny, czarny model. Są też inne kolory. Osobiście jaram się niebieskimi.
Okej, przejdźmy jednak do konkretów. Piszę przecież o jakichś dziwacznie numerowanych butach, a Wy pewnie nie wiecie nawet, o co tu chodzi. 5.0 to najnowszy model podeszwy, jaką otrzymały Free Runy. Najnowszy, czyli zapewne również i najlepszy. Dzięki niej macie rzekomo uzyskać odczucie "biegu na boso", ale wiadomo, że to jedyne czcze gadki marketingowe. 

Nie zmienia to jednak faktu, iż poruszanie się w tych butach jest cudowne. Jeśli chodzicie cały czas w jakichś Conversach, Vansach czy nawet Air Maxach, to we Free Runach rzeczywiście początkowo poczujecie się, jakbyście chodzili boso. Pierwsze kilka kroków w moim przypadku było jednym wielkim "wow", bo nie sądziłem, że jakiekolwiek buty mogą być aż tak wygodne. Świetnie skonstruowane, wykonane z naprawdę dobrych materiałów, a do tego ultralekkie. 

Można je wziąć w ręce i całkowicie wygiąć. Nike się tym chwali wszędzie, czemu się w sumie nie dziwię, bo to naprawdę dobry chwyt marketingowy. Podeszwa ma od spodu takie małe "ząbki" (nie wiem jak to inaczej ująć), które to ułatwiają. Jedynym minusem tej technologii jest fakt, że często w szczeliny pod butem wpadają małe kamyki, które mogą spowodować zmniejszenie wygody biegu. Dlatego polecam po każdym treningu je wyłuskać. Nie jest to trudne, często wystarczy po prostu wygiąć but.

Inne plusy? Free Runy są bardzo przewiewne i chyba całkiem dobrze amortyzują. Co prawda od rozpoczęcia biegania pojawiło się u mnie więcej pęcherzy na stopach niż kiedykolwiek wcześniej, ale myślę, że powstały one trochę przez upały, w jakich czasem zdarza mi się trenować. Mimo to muszę przyznać, iż jeśli już mam w czymś chodzić z tymi ranami wojennymi, to wybieram właśnie Free Runy. Dopasowują się do stopy i dzięki temu nie czuje się zbytnio bólu. Oczywiście dopóki nie zacznie się godzinnego biegu.

Czy warto wybrać Nike Free Run +3 5.0 jako swoją pierwszą parę butów do biegania? Zdecydowanie tak. Nie powiem Wam, czy to najlepszy wybór, bo tego po prostu nie wiem. Ja jednak jestem usatysfkacjonowany. I nawet jeśli nie macie ochoty biegać, to może warto się zainteresować tego typu obuwiem po prostu do zwykłego chodzenia. Wygodą przebijają bowiem chyba wszystkie "normalne" buty. A i wyglądają całkiem nieźle.

A oto magiczna podeszwa 5.0 z "ząbkami".

9 komentarze:

Jeśli nie masz zamiaru bawić się pod sceną, to stamtąd wypierdalaj

Mało używam takich agresywnych tytułów, ale czasem po prostu trzeba. Byłem w ubiegły weekend na lokalnej imprezie Lata z Radiem. Nie żebym gustował w tego typu eventach, ale zapowiadany był koncert Lady Pank, zespołu, którego od czasu do czasu lubię posłuchać. Przed rockowymi dinozaurami miał wystąpić inny znany band, Myslovitz. Jak to my, ruszyliśmy ze znajomymi jak najbardziej pod scenę.

Na Myslovitz nie ruszał się prawie nikt. W pierwszym rzędzie ktoś czasem pomachał ręką, ale w naszych okolicach wszyscy stali jak zamienieni w słup soli. Próbowaliśmy rozkręcić tłum, chociaż klaskając w górze, ale nic to nie dało. Skakać nie było co, bo łatwo było jednego z tych stojących pacanów trafić i mieliby potem ogromne pretensje. Na większą ruchliwość ludu liczyliśmy podczas występu Lady Pank.

I rzeczywiście, wtedy poszło już lepiej. Fani głośno śpiewali, tłum sobie podskakiwał, a obok nas... pewna ekipa zaczęła robić pogo. No i wśród tłumu zrobił się ogromny problem. "Jak to ta młodzież w dzisiejszych czasach się bawi?", usłyszałem za sobą. Okej, inicjatorzy pogo też nie byli chyba zbyt trzeźwi, bo nie uważali na innych i nie wahali się obijać o ludzi zupełnie z wirującym tłumem niezwiązanych. Ale jednak na takie rzeczy trzeba być przygotowanym idąc pod cholerną scenę na koncercie.

Wspomniane hasło narzekające na młodzież, padło z ust około pięćdziesięcioletniej pani, trzymającej przed sobą małą dziewczynkę. Powiedzmy, że maksymalnie dziesięcioletnią. Co one tam robiły? Ja rozumiem, że to impreza Lata z Radiem, ale chyba widok facetów w glanach daje jasno do zrozumienia, że pod sceną ludzie będą się próbowali BAWIĆ. A pani z dziewczynką stała jak słup, ponarzekała, ale ze swojego miejsca się nie ruszyła. I co z tego, że córka/wnuczka nie widziała pewnie przez ten ogromny tłum nawet sceny, a i sama opiekunka do najwyższych nie należała.

Ostatnio na Open'erze trafiliśmy ze znajomymi prawie pod same barierki na koncercie Kendricka Lamara. Każdy, kto tam był, wiedział co go czeka. Nikt nie próbował prosić o spokój, nikt nie stał jak trep. Wszyscy skakali, machali łapami, obijali się o siebie, deptali resztę i robili sobie nawzajem wiele innych rzeczy. Bo tak właśnie wygląda impreza pod sceną na każdym koncercie innym niż Arki Noego. Chociaż ponoć oni też ostatnio zaczęli grać jakieś rockowe kawałki, więc kto wie, może i chętni do bożego pogo są.

Podstawowa zasada: jeśli chcesz iść na koncert posłuchać muzyki na żywo, nie zbliżaj się do sceny. Na wielkich imprezach często są nawet miejsca siedzące, więc możesz wybrać sobie takie. Pod sceną normalni ludzie się chcą bawić, a nie patrzeć jak idioci na muzyków, od czasu do czasu wiercąc się na boki. Drodzy głupcy, wiele osób się w ogóle Wami nie przejmie, jeśli przypadkowo zostaniecie przez nich popchnięci podczas skakania w górę. Więc jeśli na macie zamiaru bawić się pod sceną, to stamtąd wypierdalajcie.

Źródło: Flickr.com

10 komentarze:

Człowiek, który gapił się na kozy

Teorii spiskowych w mamy mnóstwo. Strzelam, że ponad połowa tych współczesnych w jakiś sposób wiąże się ze Stanami Zjednoczonymi. Jedne są w różnym stopniu absurdalne, inne trochę bardziej prawdopodobne. Jon Ronson wybrał sobie trudną drogę, bo wziął na swoje barki historię z elementami określanymi często jako paranormalne. Czy jednak jego książka wyłamuje się z tłumu tragicznie kiepskich powiastek o teoriach spiskowych?

"Człowiek, który gapił się na kozy" to zapis poszukiwań Ronsona, których celem było uzyskanie jak największej ilości informacji o nietypowych działaniach prowadzonych przez amerykańskie wojsko. Działaniach parapsychicznych konkretniej. Autor dociera do najróżniejszych źródeł, takich jak człowiek, który rzekomo zabił kiedyś kozę wzrokiem. Inni rozmówcy Ronsona to między innymi facet, potrafiący zniszczyć chmurę wzrokiem, wojskowy, które przez lata próbował przejść przez ścianę czy tajemniczy szpiedzy, znajdujący Bin Ladena za pomocą wizji. 

Wśród tych absurdalnych pomysłów, natrafiamy też jednak na całkiem dużo miejsca poświęconego torturom, przeprowadzanym w Iraku czy Guantanamo. Polubiłem już zajawianie tej książki znajomym, dzięki jednej z anegdot w niej występujących. Znacie piosenkę "I Love You" z popularnego programu o dinozaurze Barneyu? To między innymi przy jej pomocy amerykańskie wojsko męczyło więźniów. Można się z tego pośmiać, ale gdy widzi się zdjęcie człowieka autentycznie cierpiącego z powodu śpiewania wesołego dinozaura, zmienia się trochę punkt widzenia.

Ale to właśnie umiejętność zamieniania wszystkiego w humor daje Ronsonowi ogromną potęgę. Bez tego, książka mogłaby się wydawać gadaniną obłąkanego fanatyka. A jednak daje się większą wiarę tej całej sprawie, gdy również sam autor w niektóre rzeczy powątpiewa i lekko ironizuje podczas mówienia o nich. Ronson pogrywa trochę groteskowo, ale dzięki temu tworzy bardziej prawdziwą i łatwą do zapamiętania historię.

Nie wiem, ile w tym wszystkim prawdy, ale w niektóre rzeczy z "Człowieka, który gapił się na kozy" jestem w stanie uwierzyć. Książkę zdecydowanie polecam, bo choć nie jest to dzieło sztuki, to dzięki dość małej objętości i "syndromie jeszcze jednego rozdziału" można ją spokojnie potraktować jako miłą odskocznię od "dużych" powieści. Nawet, jeśli zupełnie nie uwierzycie w historie zaprezentowane przez Ronsona, powinniście być usatysfakcjonowani po lekturze.

PS. Jeśli będziecie mieli okazję być w Krakowie, wybierzcie się do Centrum Taniej Książki w okolicach Rynku Głównego. Sam kupiłem tam recenzowaną dziś książkę za około dychę. Powinni jeszcze mieć trochę egzemplarzy.

Okładka nawiązuje do ekranizacji książki, która ponoć jest całkiem niezła, choć od książki się różni.

0 komentarze:

Raperzy czytają #27 - Bonson

Nasz dzisiejszy gość stał się szerzej znany dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat, a szkoda, bo wcześniej również nagrywał ciekawe materiały. Poza wieloma luźno puszczonymi numerami, ma on przecież na koncie trzy EPki z trzema różnymi producentami: Matkiem, Brusem i Soulpetem. To jednak z tym pierwszym beatmakerem Bonson postanowił wejść w dłuższą współpracę i w roku 2011 wypuścili oni wspólnie longplay "Historia po pewnej historii". Nielegal ten zrobił spory szum, przez co raperem zainteresowały się liczne wytwórnie. Przez jakiś czas Bonson współpracował z Koką, która wypuściła legalną już reedycję "Historii po pewnej historii". W międzyczasie nasz dzisiejszy gość stał się uczestnikiem pierwszej edycji akcji "Popkiller Młode Wilki". Aktualnie trwają pracę nad kolejną płytą Bonsona i Matka.

A co raper ma do powiedzenia w kwestiach literackich?

Dobra, w końcu udało mi się zebrać w sobie i ogarnąć rzeczy, które mam zaległe... Na szczęście na książki zawsze zajdę moment - czy to auto, pociąg czy tak po prostu odcięcie się od wszystkiego. Przez ostatni rok, nie wiem, może dwa, trochę poczytałem i to różnych rzeczy: od fantasy po Ryszarda Kalisza :) Mamy z Matkiem taki swój rytuał, że wbijamy do Empiku, on na dział z płytami, gdzie zostawia przeważnie 2 stówy, jak nie więcej, a ja na książki gdzie wydaję pewnie tyle samo... Czasem mam kilka niedoczytanych, ale zawijam jeszcze więcej. No ale dość, bo przeginam...

Numerem jeden jest dla mnie Stephen King (pewnie mało oryginalnie, nie wiem). Mam w głowie wszystkie jego książki, jedne lepsze, jedne gorsze, ale no - mistrz świata! "Dallas '63" mistrz! Na tyle że aż się wkurwiłem na zakończenie... Starsze rzeczy to "Wielki Marsz", "Salem", "Pod Kopułą" czy "Sklepik z marzeniami". Kurwa (przepraszam), duże rzeczy! Wczoraj (tekst od Bonsona dostałem osiemnastego czerwca - przyp. red.) kupiłem najnowszą książkę "Joytown" i od Katowic do Szczecina łyknąłem już 3/4... Polecam! Ale też nie wiem, strasznie emocjonalnie się wczułem przez te kilka godzin... I przykro mi jak ktoś znowu tam umiera mi, że tak powiem, na rękach...

Co do polskich pisarzy, wjeżdżają Jakub Ćwiek, Jacek Komuda, Jacek Piekara i Andrzej Pilipuk. I tu już wchodzą różne klimaty... Jakub Ćwiek i "Chłopcy" - fajna luźna opcja o zbuntowanej ekipie Piotrusia Pana, ćpającej i rozwalającej kolejne meliny na motorach. Z kolei Jacek Komuda czy Jacek Piekara zabrali mnie w czasy szlachty i tych wszystkich intryg i walk z Kozakami czy innymi klimatami, które kiedyś wkurwiały jako lektura "Ogniem i Mieczem... Tym zaraził mnie Paciwo z Wrocławia i bardzo mu za to dziękuję, bo przeczytałem chyba wszystko na ten temat i mam nadzieję na jeszcze więcej.

A jeśli chodzi o Andzrzeja Pilipiuka, to jest to absolutny mistrz! Jego Jakub Wędrowycz, stary bimbrownik i pogromca wampirów z jakiejś polskiej wsi... Mistrz! Ale to pisarz uniwersalny, czytałem wiele rzeczy spod jego ręki, teraz czaję się na "Wampira z MO"... Jak przeczytam, wypowiem się ;)

Aaa, no i najśmieszniejsze myślę... Był (jest nadal, ale to już nie to) taki zespół MOTLEY CRUE, czyli Nikki Six, Mick Mars, Vince Neil i Tommy Lee... Mega popularna ekipa w Stanach w tamtych czasach. Dorwałem ich autobiografię i kurwa oszalałem! To były czasy kiedy zaczynaliśmy grać koncerty. Jak ktoś chce, niech popyta w Gdyni w Orbisie czy w Rawiczu, czym się to skończyło... Moja wtedy dziewczyna (dziś była, niestety) bała się i zakazywała mi tego czytać i chyba trochę miała rację... Piękna sprawa... Poza tym było wieeele książek lekko około tematycznych, jak "Ćpun" czy "Diller", ale to nie ma co więcej zawracać gitary...

Jeżeli kogoś zainteresują tytuły czy pisarze których wymieniałem bardzo będzie mi miło, jeśli nie... spoko, sam sobie poczytam!

Dziękuję i zdrówka!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

2 komentarze:

World War Z

Brad Pitt, zombiaki, sporo akcji w trailerze. Nie wiem jak wygląda to w Waszym przypadku, ale z mojej perspektywy takie combo zapowiada zwykłego średniaka. Przed premierą nie planowałem nawet pójścia na "World War Z", ale ostatecznie zmieniłem zdanie i z ciekawości trafiłem dziś do kina. Czy Wy również powinniście wyruszyć na taki trip? Zachęcam do sprawdzenia dalszej części tej recenzji.
Zombie bardzo często mocno definiują odgórnie cały scenariusz filmu. Tutaj, pomimo tego, że nieumarli są wyjątkowo szybcy, sytuacja wygląda podobnie. Ludzkość zaraziła się dziwacznym wirusem, który rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie i zamienia każdego dotkniętego nią człeka w dziwacznego stwora. W środku akcji jest zaś Brad Pitt. Jego postać ma na imię Gerry, ale wiadomo, że i tak zapamiętacie go po prostu jako starego, dobrego Brada. W tym przypadku wciela się on w rolę wysłannika ONZ, który podróżuje po świecie w poszukiwaniu leku na zarazę. 

Brad ma też swoją słodką rodzinkę, którą chce bronić za wszelką cenę. Ale ten motyw to tylko chwilowa odskocznia od zombie. Konkretniej - przeogromnych hord zombie. Po jakichś pięciu-dziesięciu minutach filmu jest już pierwsza jatka. Potem kolejna. I jeszcze jedna. To nie "The Walking Dead", żeby pastwić się nad psychiką ludzi czy czymkolwiek temu podobnemu. Tu po prostu jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja.

I przez ten jej natłok, film wiele traci. Scenarzyści kończą ważne dla fabuły dialogi w ciągu dwóch albo trzech minut i znowu mamy mnóstwo zombiaków. A co dziwne, pomimo tego, że przez te złe proporcje film aż prosi się o wydłużenie, to w rzeczywistości okazuje się on aż za długi. Niby trwa te niecałe dwie godziny, a jednak w pewnym momencie chciałem już, żeby się skończył. Wszystko w "World War Z" dzieje się za szybko i to niestety przeszkadza w załapaniu odpowiedniego vibe'u.

Trochę krytykuję tę produkcję, ale to wcale nie jest film słaby. Po prostu trudno opisać to, co jest w nim dobre, gdyż na to lepiej się patrzy. Możecie to obejrzeć nawet na zwykłym telewizorze, bo nie ma tu niczego ultramonumentalnego, by istniała konieczność pójścia na "World War Z" do kina. 3D też jest niestety słabe. Warto sięgnąć po ten film dla kilku niezłych scen i Brada Pitta. Jeśli nie macie pomysłu na sprawdzenie czegokolwiek innego, będzie to niezły średniak na zrelaksowanie się przy piwku.

Swoją drogą, książka "World War Z" ponoć trochę się różni od filmu, a jeśli już do czegoś produkcja z Bradem Pittem mnie zachęciła, to właśnie do sięgnięcia po literacki oryginał. Słyszałem, że jest niezły, więc mam nadzieję dorwać go wkrótce w moje łapska.

Prawdziwa kupa zombie.

2 komentarze:

Pobawmy się w DJ-a

Parę dni temu dostałem od mojego znajomego Filipa (pozdro!), lubiącego muzyki nie tylko słuchać, ale również i ją tworzyć, link na Facebooku. Spodziewałem się odnośnika do jakiegoś niezłego kawałka, jednak adres "itunes.apple.com" raczej tego nie zapowiadał. Zamiast czegoś do posłuchania, dostałem rzecz jeszcze lepszą, bo cynk o promocji na aplikację "Traktor DJ" w wersji na iOS. Promocji niemałej, bo cena edycji iPadowej spadła z dwudziestu dolarów do... zera.

Rzuciłem się do ściągania, bo obok takiej oferty nie mogłem przejść obojętnie. Nie żebym był DJ-em czy kimkolwiek aspirującym do jego roli, ale fajnie dostać za darmo jedną z najsłynniejszych aplikacji do miksowania muzyki. Poza tym, uważam, że tablety to bardzo przydatny sprzęt przy tego typu zabawie i w wielu aspektach mogą one wypadać nawet lepiej od pecetów. Należało więc wreszcie sprawdzić własnymi łapskami program pokroju "Traktora".

I cholera, za każdym razem, gdy teraz siadam przy tej appce, z życia wylatuje mi minimum kilkanaście minut. Pal licho, jeśli stanie się to, gdy nie ma się nic do poważnej roboty, ale co jeśli przed człowiekiem czeka jakaś praca? Trzeba też uważać podczas odpalania tego uzależniacza w toalecie, bo może ono mocno wydłużyć mniej wymagające posiedzenie. Sam stałem się już raz na to żywym dowodem.

Pewnie większość osób, które przysłuchiwałyby się moim DJ-skim popisom, stwierdziłoby, że gram jakąś chałę. Nie chodzi mi jednak o żadne profesjonalne miksowanie, a po prostu czystą zabawę. Dlatego lubię sobie co chwila "zamrażać" kawałki w konkretnym momencie i odtwarzać konkretne sample z nich. Takim właśnie sposobem wczoraj, będąc cholernie niewyspanym, zamiast iść spać, bawiłem się pianinkiem z "Na weekend".

Nie kupiłbym "Traktora" za te oryginalne dwadzieścia dolców i nie mi też oceniać, czy rzeczywiście jest ten program tyle wart. Wiedząc jednak, że potrafi on dać tyle funu, myślę, że kilka zielonych byłbym skłonny zapłacić. Za darmo to już w ogóle żal nie brać. Dlatego, jeśli nie pobraliście jeszcze omawianej aplikacji, a macie urządzenie z iOS, pędźcie szybko na App Store. Gdy piszę te słowa, program jest jeszcze darmowy, zarówno w wersji na iPada, jak i iPhone'a.

0 komentarze:

Minimalizm książkowy

Dziś nie będzie dużo tekstu. Czas na chwilę odpocząć od ogromu literek i skupić swój wzrok na czymś wyjątkowym - minimalistycznych okładkach książkowych. Mało ich w Polsce, mało ich w ogóle na świecie, a szkoda. Wyłapałem ostatnio w internetach kilka nad wyraz ciekawych tego typu okładek i postanowiłem Wam je podrzucić. Może uda im się Was zainspirować w taki sposób, w jaki zawsze działają na mnie :)
Od tego zaczął się pomysł na dzisiejszy post. Esencja minimalizmu + klasyka współczesnej literatury. Czego chcieć więcej?
Książka tak naprawdę nazywa się "Can I Have a Word With You?". Więcej chyba nie muszę dodawać :)
Kolekcja książek mojego literackiego idola, Harukiego Murakamiego. Obiło mi się o uszy, że gdzieś da się takie edycje rzeczywiście dostać. Shut up and take my money!
"Czerwony Kapturek", autorka okładki ta sama, co w przypadku Murakamiego.
IMO trochę za dużo napisów, ale idea ciekawa.
Bukowski i jego "Kobiety", nie trzeba komentować :)
Znów Bukowski, znów "Kobiety", tym razem czcionka tytułowa okropna.
"Harry Potter", ładne to.
W sumie całościowo niezbyt mi się to podoba, ale sam pomysł człowieczka zasłaniającego się banknotem jest spoko.
Biografia Becketta. Swoją drogą, chyba czas najwyższy przeczytać jakąś jego książkę.
Całkiem ładne. I tyle.
Przypatrzcie się dokładnie :)
Dziwne, old-schoolowe, ma coś w sobie.
Nie wiem, o czym to jest, ale kupiłbym dla samej okładki :)
Całkiem niedawno "Drogę" recenzowałem.
Ponoć książka ta zwie się "War & Peace".
Jestem dumnym posiadaczem tego wydania "Tanga" :)
Ode mnie to by było na tyle. Zachęcam Was do szperania w sieci i odnajdywania kolejnych tego typu ciekawostek. Świetna i inspirująca sprawa :)

2 komentarze: