Jobs

Pomimo tego, że od pierwszej zapowiedzi wiedziałem, iż na film o Stevie Jobsie na pewno pójdę, to przyznam szczerze - można było mieć co do niego złe przeczucia. Mało doświadczony reżyser, zupełnie nieznany scenarzysta i Ashton Kutcher w głównej roli. A do tego trailer, z jednej strony przyjemnie bujający za sprawą "Can't Hold Us" Macklemore'a, z drugiej po prostu niezbyt apple'owy. Mimo tego, byłem zdziwiony całkiem sporą ilością negatywnych komentarzy po premierze. Czy popieram wszechobecny lincz na "Jobsa"?


Zacznijmy - standardowo - od szkicu scenariusza. Główna oś fabuły rozpoczyna się w momencie rzucenia przez słynnego wizjonera studiów. Jego pragnieniem jest zmiana świata na lepsze i zostawienie po sobie widocznego znaku w kartach historii. Przełomem staje się jego spotkanie z przyjacielem, Stevem Wozniakiem, który potajemnie pracuje w domu nad komputerem, jakiego świat jeszcze nie widział. To jednak dopiero Jobs odkrywa jego potencjał i postanawia wspólnie z kumplem ot tak podbić nagle cały świat swoim produktem.

Zwrócić uwagę jednak należy, że film nie jest prostym przepłynięciem przez historię głównego bohatera. Twórcy postanowili nie przedstawiać nam jedynie suchych faktów, a każdy dopakowali silną dawką emocji, w epicentrum których zawsze stoi Jobs. Mający problem nie tylko z sobą samym, ale ma się wrażenie, że nawet z całym światem. Gdy myśli się: "hej, to był jednak geniusz", po chwili ekran zalewa scena, wytwarzająca w nas szczerą nienawiść do tego dziwaka. Egoistycznego, trochę zdziecinniałego, władczego, ale jednocześnie (może przez to wszystko) wielkiego.

Na pewno liczną grupę tych, którym się ten film nie spodobał, stanowią ludzie oczekujący po nim rzetelnej biografii. Takiej prowadzącej nas przez każdy szczególik i anegdotkę, jakie da się znaleźć w biografiach. Dostaliśmy (nie)stety nie tego typu produkcję, a "jedynie" spojrzenie na żywą postać Steve'a, nie zaś jego spis zasług dla świata. To nie historia powstania i rozwoju Apple, a przyjrzenie się najważniejszej osobie tej firmy. Do czego można to porównać? Poza "The Social Network" nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Miałem trochę wątpliwości co do Ashtona Kutchera, ale szybko zniknęły one podczas seansu. Trudno mi powiedzieć, czy był on rzeczywiście dobrym odzwierciedleniem swojej postaci, jednak daną mu rolę zagrał wręcz świetnie. Jego nietypowe spojrzenie i połowicznie szczery uśmiech, przewijające się przez tyle scen, zapadają w pamięć i pasują do całej otoczki filmu. Gdy trzeba, Kutcher się wkurza, kiedy indziej świetnie odgrywa ukrywanie zdenerwowania. Facet nawet nauczył się chodzić tak jak Steve, a to zdecydowanie nie lada wyczyn.

Pochwalić należy również soundtrack. Co ciekawe, jakoś nie słyszałem w ciągu filmu "Can't Hold Us" z trailera, choć może to i dobrze. Kompozycje Johna Debneya bowiem świetnie wpadają w ucho, szczególnie dzięki magicznym partiom smyczkowym. Niestety, nie mogę znaleźć ścieżki dźwiękowej na Spotify, a szkoda. Mam nadzieję, że ją szybko dodadzą, bo jest naprawdę warta wielokrotnego przesłuchania.

Czy jest do czego się przyczepić? Może trochę do umiejscowienia w czasie scenariusza. Chciałoby się, by film zakończył się jednak wyciągnięciem z kieszeni Steve'a iPoda i pokazaniem go szerszej publiczności. Mam wrażenie, że całość kończy się w miejscu nijakim. Niby ważnym dla życia Jobsa, jednak podczas seansu jakoś tego nie odczuwałem. Brakowało mi czegoś potężnego przed przysłowiowym "The End".

Mimo tego, produkcja ta mnie w jakiś sposób poruszyła i do końca wczorajszego dnia miałem ją wciąż przed oczyma. Jeśli macie słuchać jakichś idiotycznych przemówień motywacyjnych, skoczcie lepiej do kina na ten film. Daje naprawdę potężnego kopa energii i inspiracji. A poza tym, no cóż, jest po prostu bardzo dobry. Jednak tylko, jeśli jesteście przygotowani na to, że dostaniecie fabularyzowany portret, a nie sztywną historię.

PS. Dzięki temu filmowi kupiłem wreszcie biografię Jobsa. Chcę więcej inspiracji i czuję, że to właśnie dostanę, gdy tylko się za nią zabiorę.

4 komentarze:

Krótko i na temat - miłostkowy set rapowy


Znów przez jakiś czas "krótko i na temat" nie było i znów kolejny epizod tej serii pojawia się nieoczekiwanie. Jest piątek, zaczyna się weekend i domyślam się, że jeśli o tej godzinie (gdy to piszę jest dokładnie 20:32) jeszcze gdzieś nie wyszliście, to pewnie podobnie jak ja tym razem zostajecie w domu. Postanowiłem więc podrzucić Wam czasoumilacz na tę samotną noc. Cóż to takiego tym razem?

Set, który znam już od czasów jego premiery, mającej miejsce jakiś rok temu. Ostatnio sobie przypadkowo przypomniałem o jego istnieniu i od tego czasu właściwie codziennie przy nim zasypiam. Znany w hip hopowym środowisku producent Ment z ekip Rasmentalism oraz Flirtini, przygotował czterdziestopięciominutowy pakiet miłosnych klasyków polskiego rapu. Od mało znanego "Azizi" Pezeta, przez podziemny "Lawsang" Dinali, aż po "Chemafi" od Teta. Ot, po prostu jedna wielka "Historia Pewnego Uczucia".

Do odsłuchu poniżej.

2 komentarze:

Drogie jest życie gracza

Powoli nadchodzi jesień. Różni ludzie w różny sposób dochodzą do tego wniosku. Jedni zauważają to poprzez spadki temperatury, drudzy przez to, że dni stają się coraz krótsze, a jeszcze inni zwracają uwagę na odloty z Polski bocianów. Ja natomiast na jesień przygotowuję się już od dobrych paru lat, biorąc pod uwagę coś zupełnie innego. To bowiem właśnie w końcówce roku pojawia się najwięcej ważnych premier w przemyśle gier wideo.

Ja, pomimo tego, że do niedawna stałem trochę z boku tej branży i tak miałem już swoje plany, związane z jesiennymi hitami. Bowiem nawet jeśli nie śledziłem informacji na temat zupełnie nowych marek, wciąż pozostawały te, z którymi jestem w jakiś sposób związany. Liczyłem, że będzie tego mniej niż choćby rok temu. Cóż - znów się przeliczyłem.

Oczywiście największą podstawą, w jaką zaopatrzy się ogrom graczy już w dniu premiery, jest nowa część serii "Grand Theft Auto". Prawda jest tak, że jej twórcy, czyli firma Rockstar, mogliby w ogóle nie wypuszczać żadnych materiałów z nią związanych przed premierą. I tak zarobiliby pokaźną sumkę pieniędzy. Staram się przeglądać newsy na jej temat tylko fragmentarycznie - chcę zostać zaskoczony. Co by się nie działo, jestem pewien otrzymania produktu perfekcyjnego. Od 17 września zamykam się w domu na kilka dni i prawie non stop cioram w ten tytuł. Serio.

Następny w kolejce jest "Batman: Arkham Origins". Po poprzednich dwóch częściach, tutaj również spodziewam się czegoś wyśmienitego. Klimat, rozgrywka, historia i oczywiście sam Batman - to podstawowe cechy potwierdzające świetność tej serii. Swoją drogą, bardzo możliwe, że będzie to jedyna po "Grand Theft Auto V" gra, którą zamówię w pre-orderze. Dlaczego? 

Powodem jest najzwyczajniej w świecie brak czasu. "Arkham Origins" wychodzi 25 października, następne dwa interesujące mnie tytuły, czyli czwarte części zarówno "Assassin's Creed", jak i "Battlefielda", wychodzą nie dość, że tego samego dnia, to raptem tydzień po przygodach Batmana. Nie widzę możliwości, żebym swoją przygodę z Brucem Waynem zakończył tak szybko.

Chętnie zaopatrzyłbym się jeszcze w nowe odsłony serii "FIFA" czy "Call of Duty", a do tego dorzucił chociażby świetnie zapowiadające się "Watch Dogs". Problem w tym, że licząc wszystkie wspomniane wyżej must-have'y, wychodzą AŻ cztery pozycje. To jest serio sporo kasy, nawet jeśli kupię "Asssassina" i "Battlefielda" trochę później. Ach, no i dojdzie też remake pierwszego "Fable", ale tutaj liczę na niższą niż standardowo cenę już w dniu grudniowej premiery.

Jeśli jakimś cudem uda mi się zdobyć trochę oszczędności, mam przed sobą jeszcze jeden cel - zakup nowego Xboksa. Premiera na świecie w listopadzie, w Polsce oficjalnie dopiero (prawdopodobnie) w czerwcu przyszłego roku. Gdyby jednak jakiś sklep postanowił sprowadzać nowe konsole w rozsądnej cenie, byłbym w stanie wyrzec się wielu wydatków, by dostać jedną w swoje łapska na światową premierę. Myślę, że jako student dam radę wytrwać na przysłowiowej bułce z chlebem.

Miałem zatytułować ten post: "Ciężkie jest życie gracza". Ale wcale tak nie jest, jeśli weźmiemy pod uwagę możliwość wygodnego rozłożenia się w fotelu i rozkoszowania się tym, co dzieje się na ekranie. Toż to przyjemność w czystej formie. Ciężkie bywa co najwyżej zbieranie funduszy na tę rozrywkę. Można więc po prostu powiedzieć: drogie jest życia gracza. Pocieszam się tym, że istnieją bardziej kosztowne hobby.

Tak, wiem, hasztag na dziś to ewidentnie #firstworldproblems ;)

Nie mają na co pieniędzy wydawać, bogacze jebani.
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Narzekaj na świat i siedź na dupie

Co jest jednym z tematów dnia w serwisie NaTemat.pl? Powracająca co jakiś czas na łamy wszystkich mediów dyskusja o tym, że dzieci w przedszkolach czy szkołach uczą się religii. Tym razem argumenty zatrważające, bo okazuje się, że pięciolatki mają aż dwie lekcje pełne modlenia się i biblijnych historyjek, a tylko jedną angielskiego. Co jest jak zwykle najciekawszego w takich tekstach? A jakże - komentarze pod nimi.

Wszyscy narzekają, wszyscy krzyczą, wszyscy wyzywają wszystkich od najgorszych. Najlepiej gdyby zakazać praktykowania jakichkolwiek religii i zabijać ich wyznawców. Bo katolicyzm to niszczy nasz kraj od wewnątrz, a islamiści przyjdą i nam głowy poodcinają. A na końcu wrócą starożytni Grecy i będą nas straszyć swoimi Zeusami i magicznymi piorunami.

Od razu mówię - nie uważam, że sam pomysł jakiegokolwiek przymuszania do nauki religii jest dobry. Bo jest po prostu zły. Jeśli już miałyby być takie zajęcia obowiązkowe dla każdego, to stawiałbym raczej na pozostanie przy etyce. Rozpoznanie w wielu religiach świata, a nie pozostanie jedynie przy tej JEDYNEJ PRAWDZIWEJ. A jeśli ktoś chce się uczyć konkretnie na temat katolicyzmu, buddyzmu czy innego wyznania - szkoła to również powinna mu umożliwić.

Co zaś z angielskim? Z nim jest problem taki sam, jak z każdym innym przedmiotem - uczniowie w większości po prostu nie chcą go wkuwać. To, że wiele osób wychodzących ze szkół średnich nie potrafi sklecić prostej wypowiedzi w tym języku, nie jest winą programu. Winą należy obarczać jedynie samych uczniów, którym się po prostu nie chce ruszyć dupy.

Podobnie zresztą, jak i sporej ilości krzykaczy (nie wszystkich, zaznaczam), którym tak strasznie ta religia w szkołach przeszkadza. Bo czy zrobili oni cokolwiek, by próbować sytuację zmienić? A jeśli ma się własne dzieci, to wystarczy chociażby złożyć krótką deklarację, że syna czy córkę na katolickie nauki wysyłać nie chcemy. Ale no tak, jest przecież ten wstyd i odwieczne pytanie: "a co sobie pomyślą ludzie?". O ironio, tacy nowocześni, a mimo to tacy polaczkowi.

Wiecie dlaczego (między innymi) religia wciąż normalnie funkcjonuje w szkołach? Dlatego, że uczniowie na nią uczęszczają. I to w większości jest decyzja samych rodziców, którzy albo po prostu tego chcą, albo właśnie wstydzą się zrobić inaczej. Jeśli ktoś zauważy, że nagle wiele osób postanowiło zrezygnować z religii - wtedy może coś się zmieni. Ale rozumiem, że trudno Wam ruszyć dupę z fotela i zrobić coś ku celowi, którego tak pragniecie. Jesteście mentalnymi bachorami niczym bohaterowie programów z MTV.

Źródło: Flickr.com

8 komentarze:

Polaczkowa prawdziwość pracy

- E, stary, widziałeś ostatnio tego całego blogiera Piecyka jak się wozi po Stanach, kurwa? Siedzi taki, kurwa, na dupie, pisze w internetach jakieś pierdoły i kurwa piniondze za to zgarnia. 

- Weź mi nawet nie mów. Był on przecież z Krzychem Gonciarzem ostatnio na jakimś Oranż Trawel czy coś takiego. Ten to, kurwa, już nawet filmików nie robi na JuTubie, tylko się opierdala i robi z siebie, kurwa, chodzącą reklamę. A ja się pytam - gdzie "Zapytaj Beczkę"?

- Męskie dziwki, tyle Ci mordo powiem. Niczym ta córeczka premiera. Tatuś PRAWDZIWYCH POLAKÓW okrada, a ona se założy jakieś sukieneczki czy inne gówno i jeszcze piniondze jej dają za to!

- A my oczywiście zapierdalamy w robocie dziesięć godzin dziennie i gówno z tego mamy!

- A weź kurwa...

Rozwinął się ostatnimi czasy w Polsce sektor prawdziwie internetowych i nowoczesnych "zawodów". Nie jest to poziom Ameryki, ale swego rodzaju boom na tego typu pracę można zdecydowanie zauważyć. Mowa oczywiście o wszelkiego rodzaju blogerach - tych piszących, jak również tych komentujących życie przed kamerą. Jedni tylko pokazują się w nowych ciuchach, inni piszą o sprawach damsko-męskich, kolejni nagrywają różnorodne show, a reszta wrzuca do sieci swoje filmiki z Minecrafta. Tych, którzy zarabiają, łączy jedno - są przez część społeczeństwa znienawidzeni.

Stali czytelnicy może pamiętają, że swego czasu pisałem wprost, iż za tzw. let's playami po prostu nie przepadam. Doceniam jednak zdolność ich twórców do wymyślenia sobie tego rodzaju sposobu na zarobek. Niestety - faktu, iż można na tym zbić pieniądze nie rozumieją czasem nawet fani danej "gwiazdy internetu". Pytam się więc - dlaczego?

Co jest takiego złego w tym, że ktoś za ślęczenie nad jednym wideo dwie czy trzy godziny ma okazję dostać pieniądze? Bo nie pracuje fizycznie ani pod presją szefa w biurze? Bo jest gorszy od "prawdziwych Polaków" przez to, iż potrafił znaleźć sobie bezpieczny dochód, pochodzący z czegoś innego niż malowanie ścian albo robienie na budowie? Bitch, please.

Podobnie jest chociażby z blogerkami modowymi. Jak przyznaje jedna z nich, Fashionelka, nie jest to typ ciężkiej pracy. No ale co z tego? Jak dla mnie, to autentycznie jedynym obowiązkiem tych dziewczyn mogłoby być założenie raz na tydzień przysłanych za darmo strojów i zrobienie sobie z nimi słit foci. Wiele osób nazwie je "pustakami" czy "idiotkami", a ciekawi mnie, ilu z tych mądralińskich wpadłoby na podobny pomysł zarobku? Albo czy skorzystaliby z niego, gdyby mieli okazję? Jestem pewien, że zdecydowana większość z nich złapałaby haczyk i zapomniała o tak często proklamowanym przez nich "honorze".

Zazdrość to smutna cecha, która występuje w każdym człowieku. Można zaprzeczać jej istnieniu, ale prawda taka, że w jakiś sposób ona wciąż w nas jest. Pytanie tylko - jak ją wykorzystać? Czy lepiej nienawidzić i robić z siebie idiotę w komentarzach, czy może zazdrość potraktować jako swoisty dopalacz? Taki motywator do dalszego działania i myślenia sobie: "hej, też chcę spełnić swój american dream!".

Zarabiającym blogerom i jutuberom jest czego zazdrościć. Pieniędzy zbijanych na pasji, interesujących kampanii reklamowych, w jakich biorą udział, a nawet tzw. "darów losu", czyli upominków otrzymywanych za darmo od firm. Ja im tego zazdroszczę, ale na sposób inny od tego "polaczkowego". Chcę być taki jak oni i dotrzeć do swoistego samospełnienia.

Mam marzenia i świadomość, że mogę dotrzeć na szczyt. Jak jesteś stewardessą, to pozdrów moje ego tam.

Nie chcesz być milionerem? Spoko, ja zostanę nim bardzo chętnie.
Źródło: Flickr.com

3 komentarze:

Tortilla Flat

Na "Tortilla Flat" natrafiłem podczas przekopywania się przez jedną z e-bookowych promocji. Miałem ochotę zakupić jakąś krótką, "luźną" i sympatyczną książkę. Po przeczytaniu paru informacji w sieci, powiastka Johna Steinbecka wydała mi się idealnym wręcz wyborem. Czy spełniła pokładane w niej nadzieje? Zapraszam do dalszej części recenzji!

"Tortilla Flat" to opowieść o grupce przyjaciół przebywających w małym, kalifornijskim miasteczku Monterey. Ich życie składa się zasadniczo z próby znalezienia czegoś do jedzenia i - przede wszystkim - do picia. Chłopaki mają w okolicy kiepską reputację, czemu trudno się dziwić, skoro najczęściej spotkać ich można z winem w dłoni. Ich życie odmienia się, gdy najważniejsza postać książki, Danny, otrzymuje w spadku dwa domy. Nie oznacza to jednak, że kłopoty i pijackie zabawy odchodzą w niepamięć - co to, to nie!

John Steinbeck napisał książkę przede wszystkim niezobowiązująca i - tak po prostu - sympatyczną. Oczywiście, można z "Tortilla Flat" wyciągnąć jakieś głębsze przemyślenia, ale mimo wszystko jest to tytuł zwyczajnie dostarczający potężnej dawki frajdy. Nie da się nie uśmiechnąć czy czasem wręcz nie zaśmiać przy czytaniu tej powiastki. Bo nawet, gdy humor z kartek nie wypływa wprost, to sama atmosfera panująca w zakątku Danny'ego i przyjaciół wprawia od razu w lepszy nastrój.

Opowieść snuta jest dość ciekawym sposobem, który rzadko widuje się dziś w książkach. Wyobraźcie sobie, że idziecie do swojego dziadka i prosicie, by rzucił jakąś zabawną historyjką z życia swego czy też kogoś mu znajomego. Kolejne rozdziały "Tortilla Flat" przypominają mniej więcej właśnie tego typu opowiastki. Linia fabularna całej książki ma swój konkretny przebieg, ale zasadniczo po drobnej redakcji można by z tego zrobić po prostu zbiór luźnych historyjek.

Nie da się nie polubić tej przezabawnej bandy i ich dziwacznych przeżyć z litrami alkoholu w tle. To sympatyczna książka o przyjaźni, która jednak często miewa inne oblicze niż to znane większości z nas. Powiastka na chwilę, na krótką, kilkudniową przerwę od poważniejszych historii. Kto wie, czy kiedyś nie otworzę jej ot tak, na przypadkowym rozdziale, by po prostu poprawić sobie humor. "Tortilla Flat" w tym przypadku na pewno zadziała.

Kończy się lato, powoli zbliża się jesień. Jeśli miewacie w tym okresie różnego rodzaju depresje i załamania - zaopatrzcie się właśnie w powiastkę Steinbecka. Uwierzcie mi, nie będziecie zawiedzeni.

1 komentarze:

Raperzy czytają #33 - Chok

Naszym dzisiejszym gościem jest pochodzący ze Słupska, choć aktualnie mieszkający w Szczecinie, Chok. Do tej pory ma on na koncie kilka wydawnictw, w postaci epek i singli. Każde z nich zostało nagrane czy to we współpracy z jednym konkretnym producentem, czy też z drugim raperem. W tym roku dostaliśmy również płytę łączącą te dwa pomysły, czyli materiał od kolaboracji Maz/Chok/Zielichowski. Pojawił się na niej między innymi track z gościnną zwrotką Laika.

Co zaś Chok ma do powiedzenia w kwestiach literackich?

Moja przygoda z literaturą ostatnimi czasy ograniczała się w dużej mierze do książek o charakterze historycznym (histerycznym). A wszystko przez moją pracę dyplomową. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że czytanie „suchych faktów” ubranych w wyszukane słownictwo może być ciekawe (zdarza się). Zazwyczaj bywa z tym różnie, choć muszę przyznać, że dałem się wciągnąć. Bądź co bądź mamy wakacje , więc tematy edukacji, szkoły i innych bzdetów najlepiej zostawić gdzieś na dnie jakiejś zamykanej na klucz szuflady albo w sejfie.

Jak przystało na studento-rapera jednym z moich ulubionych miejsc do konsumpcji literatury swojego czasu był pociąg. Niepowtarzalny klimat tego miejsca... specyficzna woń, ścisk sfrustrowanych, pokrytych kurzem pasażerów oraz wszechobecny hałas, chaos ( + parę innych słów na "ch"), to wszystko w dużej mierze oddawało specyfikę książek mojego ulubionego pisarza. Autora takich dzieł jak „Carrie”, ”Lśnienie” czy ”Dallas’63” chyba nie trzeba przedstawiać (siema Bonson). Stephen King to absolutny mistrz literatury grozy, jego specyficzny styl potężnie działa na wyobraźnię. Pamiętam, jak czytając w pociągu „Lśnienie” do mojego przedziału dosiadła się rodzinka - ojciec, matka i syn. Zazwyczaj czytając nie zwracam uwagi na otoczenie, jednak tym razem było inaczej. Dziecko (pewnie jak każde dziecko) w nadzwyczaj zaawansowanym stopniu mówiło do siebie (co nagle wydało mi się dziwne), ojciec czytał obszerny artykuł dotyczący wyjścia z alkoholizmu (w jakimś "Newsweeku"). Wizja, która momentalnie zrodziła się w mojej głowie, mogła by bez przeszkód stanowić inspirację do stworzenia książki „Lśnienie 2” (przynajmniej tak mi się wydawało). Podobnych sytuacji było więcej. Już daruję sobie historię dotyczącą tego, kto usiadł naprzeciwko mnie w tramwaju gdy czytałem „Carrie” :) (rude, nawiedzone dziecko, żujące różaniec). Duże wrażenie zrobiła na mnie również książka „Gra Geralda”. Uwielbiam takie psychologiczne, emocjonalne, niespójne części układanki, ubrane w nietuzinkową historię. Właśnie za to podziwiam Kinga, za tą lekkość w obrazowaniu wewnętrznych dylematów głównych bohaterów. Obecnie (tekst od Choka dostałem pod koniec lipca - przyp. red.) zacząłem czytać „To”. Jako współautor kawałka zatytułowanego „Nikt nie Kocha Klaunów po północy”, czuję się wręcz zobowiązany do zapoznania się z tą pozycją. Mimo tego, że jestem dopiero w połowie, już rozważam wytatuowanie sobie na plecach morderczego klauna (hehe).

Oczywiście nie wszystkie książki Kinga przypadły mi do gustu. Czytając np. ”Komórkę” czułem się trochę rozczarowany (uhh). Wizja świata opanowanego przez aktywowane sygnałem telefonicznym lewitujące zombie, wzbudza raczej skrajne emocje :) W ogóle, co za fetysz Amerykanie mają z tymi zombie? Whatever. W każdym razie fakt, że rzadko odbieram telefon, nie jest spowodowany moim lękiem związanym z tą książką :) Jeżeli chodzi o Stephena Kinga, to szczerze polecam sprawdzić też „Sklepik z Marzeniami”, ”Czarną Bezgwiezdną Noc” i ”Zieloną Milę”. Piękne książki, świetnie napisane.

Duże wrażenie zrobiła na mnie również powieść „Pachnidło” Patricka Suskinda. Dość długo kurzyła się na półce czekając na swoją kolej i w końcu się doczekała (spodobał mi się film). Bardzo oryginalna pozycja, napisana w wyjątkowy sposób, choć początkowo ciężko było mi przebrnąć przez mnogość opisów zapachów, z czasem jednak wciągnąłem się w ten klimat. W ramach ciekawostek, pierwszą książką po którą sięgnąłem ze swojej nieprzymuszonej woli, była „Hera Moja Miłość” Anny Onichimowskiej. Wciągnęła mnie historią głównego bohatera i z ogromnym entuzjazmem czekałem na kontynuację. Lecz, niestety, część druga nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia jak pierwsza. 

Nigdy nie byłem koneserem szkolnych lektur, dzień, w którym odkryłem, że książki są czymś więcej niż czasochłonnym obowiązkiem ucznia dziś wspominam z sentymentem (jaram się). Ha! Uważam nawet, że połączenie rapu i książek to związek idealny, pełen chemii i wyższych wartości (bla bla bla). Więc zamiast oglądać filmy typu ”Mordercza Opona” czy „Piraniokonda”, lepiej przeczytać COKOLWIEK (sprawdzone info). Możecie mi wierzyć lub nie, ale czytanie to serio zajebista sprawa. 5! Pozdrawiam!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Blue Jasmine

Na samym początku tej recenzji chciałbym zaznaczyć, iż omawiany film zacząłem oglądać o godzinie drugiej w nocy. Będąc swoją drogą po seansie dwóch innych tworów. Tak się bowiem złożyło, iż udało mi się pójść na maraton trzech ostatnich filmów Woody'ego Allena, czyli "O północy w Paryżu", "Zakochani w Rzymie" oraz premierowego "Blue Jasmine". Mam jednak wrażenie, że późna godzina nie wpłynęła zbytnio na moją opinię na temat którejkolwiek z wymienionych produkcji. Czuję się jednak zobowiązany o całej sytuacji Was poinformować, Drodzy Czytelnicy.


Fabuła "Blue Jasmine" jest - przyznajmy szczerze - niezbyt innowacyjna. Tytułowa Jasmine (Kate Blanchett), będąca przez długi czas typową utrzymanką, traci nie tylko swojego męża (Alec Baldwin), ale również wszelkie pieniądze z nim powiązane. Spłukana postanawia zamieszkać u siostry (Sally Hawkins), która jednak żyje w warunkach dalekich od znanych głównej bohaterce luksusów. Scenariusz prowadzi nas więc dwoma ścieżkami: tą dotyczącą przeszłości Jasmine oraz tą traktującą o jej walce z nową teraźniejszością.

Gdzieś w sieci znalazłem reklamę nowego filmu Allena, głoszącą, iż przed nami premiera "nowej produkcji mistrza komedii". Wielu się zapewne z takim określeniem Woody'ego nie zgodzi, ja jednak przyznam, że zawsze doceniałem humorystyczny akcent tworów tego szaleńca. Konieczne jest więc według mnie ocenienie najpierw tego aspektu "Blue Jasmine". I nie będzie to niestety zbyt pozytywna wypowiedź.

"Blue Jasmine" jest bowiem po prostu przerażająco nieśmieszne. Okej, może ten aspekt filmu wypadłby całkiem nieźle na tle dramatów czy dokumentów o największych chorobach ludzkości, ale w porównaniu do innych tworów Woody'ego, jest po prostu słabo. Podczas oglądania "O północy w Paryżu" i "Zakochanych w Rzymie" salę nie raz zagłuszał gromki śmiech widzów. Tutaj niestety podobna sytuacja miała miejsce może ze dwa razy.

Czuć rzeczywiście, że Allen poszedł tutaj w stronę poważniejszą, ale i to nie wyszło mu najciekawiej. W szczególności przez wspomnianą już typowość całej historii. Nie ma tak naprawdę co tu zaskoczyć i zadziwić widza. Tragedią film nie jest, bo mimo wszystko śledziłem w jakiś zaintrygowany sposób całą akcję na ekranie, mimo tego na napisach końcowych poczułem pewnego rodzaju ulgę.

I mimo, że oskubany z humoru, typowy pesymizm Woody'ego nie sprawdził się zbytnio, na pewno jedno Allenowi wciąż wychodzi - dobór aktorów. W sieci już pojawią się peany, iż w tej produkcji Kate Blanchett jest ważniejszą postacią niż sam reżyser. Bo przyznać trzeba, że zagrała ona swą rolę świetnie, z kunsztem wcielając się w typ postaci, który ja do bólu określam "głupią pizdą". Reszta aktorów również trzyma wysoki poziom, choć mało kto ich niestety zauważa przy odtwórczyni głównej roli. A szkoda, bo moim zdaniem również i taka Sally Hawkins jest warta docenienia. 

Blanchett zagrała swoją rolę rzeczywiście świetnie, choć trzeba przyznać, że nie tylko to doprowadziło do udanego przyćmienia przez nią postaci Allena. Woody tym razem niestety trochę wypadł z formy i to poskutkowało tym, iż "Blue Jasmine" można nazwać produkcją co najwyżej średnią. Mimo tego słynny reżyser znów zaskakuje, w jak luźny sposób potrafi diametralnie zmieniać tematy swoich corocznych filmów. Pesymizm pozbawiony humoru mu niestety nie sprzyja. Poprzednie dwa filmy były lepsze.

0 komentarze:

Kto mógłby być Batmanem?

Chyba nie minę się zbytnio z prawdą, jeśli orzeknę, że najważniejszym wydarzeniem w świecie kina jest dziś ogłoszenie aktora wcielającego się w postać Batmana w nowym filmie o... Supermanie. Jeśli bowiem jeszcze nie słyszeliście, w drugiej odsłonie "Człowieka ze stali" (recenzja "jedynki" TUTAJ) ma pojawić się również i Bruce Wayne! Że dziwne to i nielogiczne? Nic bardziej mylnego - chłopaki pojawili się obok siebie już w niejednym komiksie, teraz jednak po raz pierwszy ten duet trafi na ekrany kin w wersji stricte filmowej.

A któż wcieli się w tego Batmana? Nie kto inny, jak Ben Affleck, ostatnio popularny w szczególności dzięki oscarowej "Operacji Argo". Fani superbohatera są - delikatnie mówiąc - oburzeni. Ja osobiście nie jestem może aż tak negatywnie nastawiony do wspomnianego aktora i dam mu szansę, choć przyznam, że również nie jestem z wyboru do końca zadowolony. 

Postanowiłem więc przygotować swoją listę pięciu kandydatów na stanowisko kinowego Batmana. Zestawienie jest czysto subiektywne i odgórnie ostrzegam, że mogą się tu pojawić aktorzy, którzy wielu osobom mogą się wydać jeszcze gorszym wyborem niż Affleck. Ale czy na pewno?

Christian Bale

Bale, czyli facet, który ma już na koncie trzykrotne wcielenie się w postać kultowego superbohatera. Dlaczego nie kontynuuje swojej kariery jako obrońca Gotham City? Oficjalnie dlatego, że nie chce występować jako ta postać w filmie niereżyserowanym przez Nolana. Wydaje mi się jednak, iż naprawdę pokaźna sumka pieniędzy namówiłaby go do zmiany zdania. Teraz niestety jest już za późno. A szkoda, bo Bale radził sobie naprawdę dobrze, świetnie wczuwając się zarówno w mocarnego Batmana, jak i eleganckiego Bruce'a Wayne'a.


Max Martini

Niezbyt znany aktor, choć ostatnio pewien rodzaj popularności przyniosła mu drugoplanowa rola w "Pacific Rim". Dlaczego on nadawałby się na Batmana? Bo jest mniej więcej w wieku Bale'a, co zgadzałoby się z kontynuowaniem wątku Mrocznego Rycerza na podstawie nolanowskiej trylogii, a poza tym wygląda na niezłego twardziela. Ma też całkiem niezły tembr głosu, pasujący do omawianej postaci. Przewinął się kilka razy w internetowych plotkach, więc jak widać nie tylko ja pomyślałem o nim.


Daniel Craig

Bo w sumie - dlaczego nie? Jasne, Craig nie dość, że jest jakieś cztery lata starszy od Bale'a, to na dodatek wygląda dość wiekowo, ale to pasowałoby do konwencji głoszonej przez plotkę, iż Batman ma być widocznie starszy od Supermana. Poza tym, Bond to przecież taki superbohater bez magiczych mocy, ale z ekstra gadżetami. Dla Craiga nie byłoby więc pewnie zbyt trudno przywdziać zbroję Mrocznego Rycerza.


Ewan McGregor

W amerykańskich rankingach się nie pojawił chyba w ogóle i nie wiem, czy jest to wina tego, że on nigdy nie był tak naprawdę wielką gwiazdą, czy po prostu Ewan ludziom jako Batman nie pasuje. Osobiście jednak uważam, że McGregor całkiem nieźle poradziłby sobie zarówno jako sam superbohater, jak i Bruce Wayne. Musiałby jednak być dość opanowany w walce, bo nie wyobrażam sobie prawdziwego bojowego gniewu Ewana. W "Star Wars" jakoś nigdy mu to nie wyszło.


Ryan Gosling

Gdyby to on został wybrany na nowego Batmana, świat prawdopodobnie oburzyłby się jeszcze bardziej niż w przypadku Afflecka. Trochę nie rozumiem czemu. Okej, nie znam co prawda scenariusza "Man of Steel 2", a mimo tego wydaje mi się, że Gosling by do niego nie pasował. Bo za młody, bo Snyder stawia na rozpierduchę, a nie psychologizowanie itp. Mimo to, chętnie zobaczyłbym film o Batmanie z Ryanem w roli głównej. 

Opanowany, niewpadający w widoczną zewnętrznie furię superbohater - to byłoby coś nietypowego, bo Bale zawsze ostatecznie bywał nieźle wkurzony i rzucał się na wrogów z zaciśniętymi zębami. A całość wrzuciłbym w klimat typowego lub bardziej nowoczesnego noir. Główny przeciwnik Batmana w takiej sytuacji? Scarecrow lub The Riddler.

2 komentarze:

Po co nam chuderlawi ochroniarze?

Wiedzieliście, że dziś jest Dzień Pracownika Ochrony? Cóż, ja do niedawna też nie. Czasem jednak, gdy nie mam pomysłu na wpis na bloga, zaglądam do kalendarza świąt nietypowych na Nonsensopedii, w poszukiwaniu inspiracji. Do tej pory jeszcze ani razu nie wyciągnąłem z tego niczego ciekawego. Aż do dziś! Z okazji Dnia Pracownika Ochrony porozmawiajmy więc o takowych panach, którzy do swojej pracy w ogóle nie pasują.

Każdy z nas na pewno spotkał się kiedyś z takim nietypowym osobnikiem. Chuderlawy człowieczek odziany w za duży na niego, czarny kostium strażnika supermarketów, czasem przygarbiony i spoglądający na świat spod zaparowanych okularów. Krąży po tych wielkich sklepach, sunąc w powietrzu niczym nieudany potomek Śmierci. Bywa, że próbuje na człowieka patrzeć z udawaną agresją, wzrokiem glinianej figurki Bazyliszka, bywa też, że daje sobie spokój i wyszukuje raczej w przestrzeni miejsca, gdzie mógłby się ukryć przed spojrzeniami klientów.

Zawsze się zastanawiałem, po co w ogóle tego typu "ochroniarze" są zatrudniani? Przyznam bez bicia - gdy takowego widzę, zaczynam się w duchu (a czasem też cieleśnie) po prostu gromko śmiać. A może właśnie po to on jest zatrudniony - by po prostu klientów rozweselać? Bo potencjalnego złodzieja ktoś taki raczej nie odstraszy, a prędzej zachęci do popełnienia przestępstwa. No chyba, że chodzi o doprowadzenie złoczyńcy do śmiechu wręcz paraliżującego ciało.

Dlaczego pracodawcy zatrudniają chuderlawych ludzi na stanowisko ochroniarza? Ze współczucia czy może też śmieją się z kandydata tak mocno, że nie patrzą, co podpisują? Nie chce mi się wierzyć, iż nie znaleźliby się odpowiedni chętni na taką posadę. Tacy duzi we wszystkie możliwe strony i przerażający wręcz tą wielkością panowie, na których nawet koszulka XXL jest za mała.

Widzieliście kiedyś, by w profesjonalnej firmie ochroniarskiej - takiej która przyjedzie na miejsce zdarzenia w ułamek sekundy specjalnym autem - byli chuderlawi pracownicy? Bo ja szczerze przyznam, że nie mogę sobie niczego podobnego przypomnieć. Nawet jeśli tamtejsi załoganci nie mają postury zawodnika sumo, to ich wygląd zawsze mówi wprost, tak po staropolsku: "zrób coś, to Cię zajebię". I cóż, gdy zajdzie taka potrzeba, oni zazwyczaj właśnie to robią.

Mimo wszystko, mamy dziś przecież święto każdego pracownika ochrony. Wypijmy więc również i za tych nietypowych chudzielców. By przybrali na masie i mogli spokojnie pokonać w starciu chociaż Najmana. Cheers!

<boi się>
Źródło: niezawodny nawet przy najdziwniejszych tematach Flickr.com

0 komentarze:

Kiedy uderzyć kobietę?

Najlepiej nigdy. Już? Spokojni? Nie martwcie się, nie jestem żadnym damskim bokserem i nie mam zamiaru namawiać facetów, by za niedopieczonego schabowego traktowali swoją kobietę jak szmatę. Wręcz przeciwnie - chciałbym się takiemu zachowaniu sprzeciwić. I gdzież nie zrobić tego, jeśli nie na blogu, który ma przecież grupkę swoich wiernych czytelników.

Szczerze nie rozumiem, jak ktoś z penisem w gaciach może ot tak - powiedzmy wprost - jebnąć kobiecie. Czy to "tylko" z tak zwanego "liścia", czy też po prostu używając zaciśniętej pięści. Nie roztrząsajmy nawet za co. Jakikolwiek powód nie może być usprawiedliwieniem takiego zachowania. Wspomniany już humorystycznie przypalony schab, chęć treningu przed walką w klatce czy nawet coś takiego jak zdrada. NIC nie jest sensownym wytłumaczeniem przywalenia osobie płci pięknej.

No okej, prawie nic. Ale to są tak rzadkie sytuacje, że nawet trudno je sobie sensownie wyobrazić. Myślałem, by jakąś opisać, ale nawet do tego ciężko jest mi się zabrać. Wiadomo jednak o co chodzi - zagrożenie życia ze strony właśnie kobiety czy też losy świata zależące od tego, czy jakiejś dziewoi przywalimy. Ach, jest jeszcze apokalipsa zombie. Pamiętajcie, płeć piękna po zamianie w nieumarłego traci nie tylko swoją urodę, ale również i człowieczeństwo. Wtedy uderzyć można, najlepiej kijem baseballowym prosto w głowę.

Czułbym się nieswojo, gdybym nie przyznał jednak, że istnieją sytuację, gdy to kobieta bije faceta. Nie mówię o łóżkowych igraszkach, lecz autentycznej przemianie niewiasty w krwiożerczą bestię. Bez ironii, bo takie sytuacje naprawdę się zdarzają. Bywa, że kobieta mężczyznę maltretuje do siniaków, a czasem nawet do krwi. Nie jeden damski bokser mógłby takiej pozazdrościć "pewności siebie" i "zaangażowania".

Cóż wtedy ma facet zrobić? Oczywiście wziąć sprawy w swoje ręce. Powiedzmy sobie szczerze - jeśli da sobą tak pomiatać, jest po prostu cipą. Ale zważając na to, że zazwyczaj jegomość ma raczej więcej siły niż jego wybranka, jakiekolwiek uderzenie nie jest raczej koniecznością. Można, że tak to ujmę, napastnika unieruchomić porządnym chwytem. Albo po prostu zostawić tę psycholkę i pójść własną drogą.

I to mnie właśnie zawsze w historiach o biciu kobiet najbardziej zastanawia. Czemu one po prostu nie odejdą od takiego damskiego boksera? Że miłość jakaś? Och, no tak, przecież koleś, który codziennie po pracy spuszcza Ci bolesne manto robi to zdecydowanie ze względu na uczucie płynące z jego kochającego serduszka. Bitch don't kill my vibe...

Źródło: Flickr.com

6 komentarze:

Masz penisa - jesteś facetem

Oto pojawiła się w ostatnich dniach kolejna informacja konserwatystów przyprawiająca o zawrót głowy, a u fanów poprawności politycznej powodująca ekstazę. W Niemczech ma zostać od listopada wprowadzona możliwość określenia przynależności nowo narodzonego dziecka do tzw. "trzeciej płci". Brzmi dziwacznie czy wręcz odrażająco? Owszem, choć to też nie jest wcale takie jednoznaczne.

Na niektórych portalach trudno o znalezienie skonkretyzowania całej sytuacji, niektóre serwisy rzucają jednak inne niż reszta światło na całą sprawę. Ustawa ma bowiem według oficjalnych informacji pomóc szczególnie hermafrodytom, czyli osoby potocznie nazywane "obojniakami". W ich przypadku rzeczywiście trudno określić przynależność do konkretnej płci. Dlatego pozostawienie im opcji "tymczasowej" jest według mnie całkiem dobrym pomysłem.

Z drugiej strony, wcale nie jest tak różowo. W sieci trudno znaleźć konkretne fakty, mówiące o tym, czy zmiany dotyczyć będą także normalnych dzieci. Jeśli okaże się, że każdy noworodek - niezależnie czy jest obojniakiem, czy też nie - może zostać określony jako płeć X, brzmi to już dla mnie jak ewidentna przesada. Tym bardziej biorąc pod uwagę, iż chodzi tu przecież o maluchy, które nie roztrząsają w myślach ewentualnej operacji doczepienia sobie penisa czy cycków.

Płeć jest moim zdaniem cechą fizyczną i nie ma na nią wpływu to, czy kilkuletni Heinrich woli bawić się lalkami zamiast czołgami. Masz penisa - jesteś facetem; masz waginę - jesteś kobietą (sprawy ewentualnego obojniactwa w to nie mieszajmy). To tak jakbyś będąc naturalnie blondynem, uznawał się za szatyna, nie farbując przy tym włosów. Albo mając dwoje oczu, wmawiał sobie, że masz ich troje.

Jeśli istnieją u człowieka zaburzenia płci psychicznej, to ma on przed sobą dodatkową możliwość, jaką jest stosowna operacja. Koleś czuje się kobietą? Okej, w takim razie niech idzie z tym do psychologa lub też po prostu w stosownej placówce sobie płeć zmieni. Nic mi do tego. Jeśli jednak ktoś macha publicznie penisem i wmawia społeczeństwu, że tak naprawdę jest kobietą - cóż, dla mnie to trochę mindfuck.

Gdyby moi rodzice mogli mnie przy narodzinach określić płcią X i zrobiliby to, dziś spoglądałbym na nich jak na idiotów. Do cholery, skoro u dzieciaka jest zwisający penis i nie ma niczego wskazującego na hermafrodytyzm, to jak dla mnie mamy do czynienia z fizycznie kompletnym facetem. A jak potem stwierdzi, że jego to jednak bardziej jara zabawa Barbie, ślinienie się na widok One Direction i posiadanie waginy? Wtedy będzie już dojrzalszy i sam dokona odpowiedniej decyzji.

1 komentarze:

Trainspotting

Po książkowych podróżach krajoznawczych do Nowego Jorku i Lizbony, czas wrócić wreszcie do typowych powieści. Brakowało mi tego strasznie, dlatego cieszę się, że literatura tego typu trafiła z powrotem przed moje oczy właśnie pod postacią "Trainspotting". Bo nie dość, że tytuł ten jest powieścią, to na dodatek taką do bólu obrazoburczą, prawdziwą i bezczelną. A poza tym - przyznam to od razu - po prostu dobrą. Dla mnie taki opis brzmi jak ideał.

"Trainspotting" przenosi nas do Szkocji, konkretniej światka tamtejszych ćpunów i alkoholików. Młodych, z perspektywami na życie zniszczonymi przez ich uzależnienia. Głównym bohaterem jest niejaki Mark Renton, zwany przez kumpli Czynszem. Nie jest on jednak jedyną ważną postacią w książce, zdarzają się bowiem również minuty sławy jego znajomych. Nie wszyscy oni biorą, zdecydowaną większość (jeśli nie wszystkich) można jednak spokojnie powiązać w jakiś sposób z zachowaniami patologicznymi.

Trudno tak naprawdę określić fabułę książki, ponieważ w dużej mierze tworzą ją luźne fragmenty, które można by wypuścić jako oddzielne opowiadania. Wszystko łączy jednak jakaś ciągłość oraz oczywiście postaci i tematyka. Autor nie krytykuje wprost ćpania, a pozwala wyrobić w sobie stosowną opinię samemu czytelnikowi. Bo choć czasem można się w sytuacji bohaterów doszukać "wygrywania życia", to wciąż jednak bywa to przysłonięte przez ich problemy i uzależnienia.

Nie brakuje tutaj także humoru, choć na pewno mocno specyficznego. Część sytuacji zdecydowanie parę osób oburzy, zamiast rozbawić, ale niestety mentalność smutasów taka bywa. Ja parę razy ślęczałem nad "Trainspotting" z otwartymi szeroko ustami wyrażającymi zadziwienie, jednocześnie w duchu śmiejąc się z nieraz wręcz tragicznych zdarzeń. Dla ludzi bez serca - twór cudowny.

Na pewno jedną z rzeczy, która podczas czytania najbardziej przykuwa wzrok, jest nietypowa pisownia. Podjąłem ostatnio ten temat w poście o polskich tłumaczeniach, teraz czas go jednak rozwinąć. Oryginalny tekst, zapisany często fonetyczną wersją szkockiego, rodzimy tłumacz przeniósł na nasze realia w banalny na pierwszy rzut oka sposób - zapisał całość tak, jakby mówił to "nasz" żulo-ćpun. Jest tu więc mnóstwo zakończeń "om" zamiast "ą", "en" zamiast "ę" i innych podobnych kombinacji z życia wziętych. Ulubionym słowem Czynsza i spółki jest z kolei "pizda". "Pizda" może zarówno podwyższać wartość dobrego człowieka, jak i uwłaszczać jeszcze bardziej największym gnojkom. Ot, taki paradoks.

Przyznam, że początkowo trudno było mi się przyzwyczaić do tego kaleczenia języka, ale dość szybko przechodzi się z tym na porządek dzienny. Dzięki temu książka naprawdę brzmi "prawdziwiej" i bardziej realistycznie. Łatwiej przez taką pisownię zrozumieć, kim tak naprawdę są bohaterowie powieści. Gdy czyta się mądre słowa, wypowiedziane przez nich charakterystycznym, prostackim wręcz językiem, nie da się obok tego przejść obojętnie. Choćby mowa było o najbardziej podstawowych truizmach.

Wchłonąłem "Trainspotting" bardzo szybko, każdą wolną chwilę poświęcając temu - niezbyt długiemu swoją drogą - tytułowi. Nie jestem pewien, czy w przypadku takiego utworu można mówić o "geniuszu", dlatego powiem po prostu, że jest to powieść moim zdaniem bardzo dobra i wciągająca. Na pewno nie dla każdego, bo i pewnie sporo jej krytyków można by znaleźć. Ale jeśli lubicie na swój sposób brutalne, chamskie, ale jednocześnie ociekające prawdziwością historie - "Trainspotting" jest dla Was. 

Protip dla fanów Charlesa Bukowskiego - biegnijcie do sklepu po tę książkę jak najszybciej.

0 komentarze:

Raperzy czytają #32 - TrooM

To prawdopodobnie najmłodszy do tej pory gość "Raperzy czytają". Przywitajcie TrooMa, rocznik '97. Czy jego młody wiek oznacza podążenie drogą utartą przez takie "osobistości" jak B.R.O czy Sulin? Nic bardziej mylnego. Chłopak pracuje aktualnie nad wspólnym projektem z producentem ka-mealem, dostarczającym zupełnie nowy dla polskiej sceny rodzaju niuskulu. Trudno to opisać - lepiej posłuchać. Nie uwierzycie, że TrooM ma raptem szesnaście lat.

Co zaś ma on do powiedzenia w kwestiach książek?

Mogę być z Wami szczery. Może nie jak wszyscy, ale jak niektórzy wcześniej - nie jestem aktywnym czytelnikiem. Staram się śledzić nowości i być na bieżąco. To nie jest tak, że nie lubię czytać. Lubię książki, lubię czytać, ale... jakoś brak na to czasu. Codzienny zgiełk betonowych dżungli spowalnia i każe zbyt szybko biec. 

Reasumując, książki dają mi możliwość otwarcia się. Forma pisana jest jedną z nielicznych gdzie czuć prawdę, a jednocześnie można wyłapać oszustwo. Staram się pogłębiać granice świadomości. Brak mi motywacji, ale już wziąłem się za rzetelne czytanie słów "Pisma Świętego" czy "Mein Kampf". To mój cel. Nie wiem czy przez to, że jara mnie psychologiczne podejście, reagowanie podprogowo czy po prostu siedzenie zamkniętym we własnej wyobraźni. 

Oczywiste jest to, że jak każdego dzieciaka poniosła mnie historia o młodym magiku wykreowana przez J.K. Rowling. Standard. Podziwiam pana Sapkowskiego. Nie zliczę ludzi, co wręcz UTOŻSAMIAJĄ się z jego genialną beletrystyką. Magia. Jak wspomniałem wcześniej, rozwój jest dla mnie bardzo ważny, pogłębia świadomość. Przeklinam tę osobę, która oddała w moje ręce "Symbol Symboli" i "Słownik Wyrazów Obcych". Znam to na pamięć (zdecydowanie to ma wydźwięk pejoratywny, pseudo-inteligent Daniel). 

Henryk Sienkiewicz i "Pan Wołodyjowski". Na początku miałem mieszane uczucia. Szybko to przerodziło się w naprawdę niesamowitą przygodę. Kto by pomyślał, że coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się być jak nudna lektura szkolna (z tego co wiem, to chyba to nie jest lekturą), jest geniuszem literackim. Po co szukamy mistycznych tajemnic nie wiadomo gdzie, podczas gdy Sienkiewicz czy Matejko sami ukrywają własne kody niczym Da Vinci w swoich dziełach. Strasznie się z tym zżyłem. Polska historia napawa mnie dumą. Trzeba dobrze znaleźć - na ogół - nie w szkole. 

Częściej poprzez moje dłonie przewijają się tomiki. Poezja. To jest piękna sprawa! Nie rozumiem jej, ale nie wiem czy to jest w ogóle możliwe. Mój mistrz? Edgar Alan Poe. Sprawdźcie jego dorobek. Nic dodać, nic ująć. 

A propos książek. Zawsze chciałem coś napisać, ale jestem 'pierdolonym' grafomanem bez wyobraźni. O czym zresztą mógłbym napisać? Po części się cieszę, że nie spełniłem tego pragnienia. Przepraszam Was za to, że nie wyniesiecie z tego posta dużo. Mam małe bogactwo słów. Nienawidzę spoilerów, więc o książkach pisałem strasznie ogólnie. Życzę Wam, żebyście znaleźli ten cenny czas i poświęcili go w większości na ciekawą lekturę. Energia sama wróci!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

3 komentarze:

Batman DCU: Mroczny Rycerz - Powrót, część 1

Zastanawiałem się, jak zaskoczyć Was recenzją filmową w tym tygodniu. Nowy blockbuster z kina? Nah, too mainstream. Niszowy projekt, który obejrzało w Polsce tylko jakieś sto osób? To też już było. Totalny crap z oceną 1/10 na IMDB? Nad tym myślałem najdłużej, ale stwierdziłem, że jednak zbytnio aktualnie szanuję swój czas. To może jakaś animacja? I to właśnie był strzał w dziesiątkę. A jako, że wciąż nie da się nigdzie dostać najnowszej pełnometrażówki "Dragon Ball", padło na pierwszą część najświeższych kreskówkowych przygód Batmana.


Mroczny Rycerz już od dziesięciu lat nie pojawił się na ulicach Gotham City. Za jego przykładem wkrótce na emeryturę ma przejść również komisarz Gordon. Policjant staje się jednak celem tajemniczej, nowej bandy szwendającej się po mieście - Mutantów. Kieruje nią nienazwany lider, przypominający trochę słynnego Killer Croca. Bruce Wayne czuje w sobie potrzebę ponownego przywdziana stroju nietoperza i ratowania mieszkańców Gotham przez narastającym niebezpieczeństwem.

Poza powoli zapominanym dzieciństwem nie dane mi było oglądać zbyt wielu animacji o Batmanie, jednakże z tego, co wyczytałem, ta jest jedną z najmroczniejszych. To dosłownie widać, słychać i czuć. Sporo mamy tutaj rozmyślań nad psychiką bohaterów, w szczególności jeśli chodzi o samego Bruce'a. Pojawia się jednak między innymi motyw z chorym psychicznie Harvey Dentem, któremu udało się odzyskać w pełni normalną twarz. Twórcy nie poskąpili także brutalności, dzięki czemu możemy obserwować Batmana łamiącego przeciwnikom kości i masakrującego ich do krwi.

Mrok odczuwa się również w bardzo dobrej ścieżce dźwiękowej. Kompozytor Christopher Drake już kilka razy pracował nad animacjami o Batmanie i jak widać, weszło mu już to w krew. Nie jest to może poziom Hansa Zimmera, ale na pewno wysoki. Jeśli zaś chodzi o kreskę, to mam wrażenie, iż łączy ona dość współczesny rysunek z bardziej old-schoolową animacją, co tworzy intrygujący efekt. To jednak najlepiej zobaczyć samemu i ustosunkować się do tego w odpowiedni dla siebie sposób.

Wydaje mi się, że to jest ten typ animacji o Batmanie, która pozwala na dobrą zabawę nie tylko największym fanatykom tegoż superbohatera, ale również ludziom mającym z nim do czynienia jedynie przy nolanowskiej trylogii filmowej. Jasne, Ci pierwsi wyłapią trochę więcej smaczków (jak choćby tych o starym Robinie), jednak również niedzielni widzowie powinni mieć niezłą frajdę. Mógłbym trochę ponarzekać na drobną nierealistyczność, ale hej - przecież to animacja o superbohaterze! Niby tym bez supermocy z niewiadomych źródeł, ale jednak.

Ja się przy "Mroczny Rycerz - Powrót" bawiłem bardzo dobrze i nawet trochę żałowałem, że całość tak szybko się skończyła (film trwa około godziny i dwudziestu minut). Dostępna jest już druga część tej produkcji i jestem pewien, iż również po nią sięgnę. Jeśli się uda - również i ją zrecenzuję. Tymczasem zaś ze szczerego serca polecam "jedynkę".

0 komentarze:

A few words about polskie tłumaczenia

Już chyba po raz trzeci na blogu nawiążę do słynnego growego vlogera Samotnej Skały, cóż jednak mam poradzić, skoro znów zostałem przez jego akcje zainspirowany. Rock wrzucił dziś na swój fanpage zdjęcie plakatu filmu "Do zaliczenia". Nie spodobało mu się hasło na nim widniejące, ale nie o tym będzie w dzisiejszym poście, dlatego ewentualnych zainteresowanych odsyłam po prostu do stosownego źródła. My za to porozmawiamy sobie o tłumaczeniach filmów... i nie tylko.

Jeden z widzów Rocka napisał w komentarzu pod zdjęciem, iż uważa on polską wersję tytułu wspomnianej produkcji za niepoprawną. Oryginalne "The To Do List" przetłumaczyłby on bowiem na "Do zrobienia", co na pozór może wydawać się rzeczywiście bardziej prawidłową wersją. Postanowiłem jednak skorzystać ze sposobności i wytłumaczyłem mu, iż w angielskim/amerykańskim slangu często mawia się "I'd do her", czyli dosłownie "zrobiłbym ją", a bardziej "po naszemu" - "zaliczyłbym ją". Jaki z tego wniosek? Wykucie sztywnych regułek językowych nie zawsze daje w dzisiejszych czasach wystarczającej wiedzy do zajęcia się tłumaczeniami filmów.

Czytałem ostatnio książkę "Trainspotting". Możliwe, że słyszeliście o niej samej lub chociaż o filmie na jej podstawie. Tłumacz miał w jej przypadku cholernie trudne zadanie, bo na język polski musiał przełożyć zapisywany fonetycznie szkocki. Uwierzcie mi, to zdecydowanie nie jest łatwa sprawa. Jak więc wybrnął z problemu rodzimy tłumacz? Wykazał się pomysłowością, bo postanowił polską wersję oprzeć również na fonetycznym zapisie, jednakże typowego biało-czerwonego żulka, o jakiego nietrudno pod osiedlowymi sklepikami. Więcej informacji o tej książce znajdziecie w jej poniedziałkowej recenzji na blogu.

Pomysłów zabrakło niestety autorom (autorowi?) niechlubnej polonizacji gry "Modern Warfare 2". Tam niestety popełniono dwa rodzaje błędów - tłumaczono i bez pomysłów, i zbyt dosłownie. Ba, udało się nawet połączyć te dwa problemy w jednym przykładzie! Ot, choćby odznaka "Joint Ops" z marihuaną w tle. W polskiej wersji dostaliśmy "Wspólne operacje", czyli kompletne zaprzepaszczenie idei gry słów w angielskim oryginale. Bo oczywiście, "joint" oznacza coś w rodzaju "wspólne", ale nazwa ta odnosi się również do... no cóż, jointa. 

Inne przykłady z "Modern Warfare"? Jeszcze jedna odznaka: "Terminal - najkrótsze życie". Zastanawiacie się skąd wziął się tam pieprzony "terminal"? Cóż, tłumacz widocznie był na jakichś "wspólnych operacjach", bo to rzucające się w oczy dziwactwo zlekceważył. I nie spojrzał nawet w głupi słownik, by przypomnieć sobie, iż "terminal" oznacza również "śmiertelny", co tutaj zdecydowanie lepiej by pasowało. Choć przyznam, że tłumaczenie "najkrótsze życie" także zbyt dużo graczowi nie mówi. Kilka dodatkowych baboli z MW2 znajdziecie chociażby TUTAJ.

Drodzy wydawcy tworów kultury - naprawdę nie warto iść po najmniejszej linii oporu i negatywnie zadziwiać klientów na każdym kroku. Nie każdy "tłumacz przysięgły" sprawdza się równie dobrze w tłumaczeniu dokumentów aut sprowadzanych z Anglii i zabawie z angielskim, często fachowym slangiem. Znajdźcie kogoś, kto angielskim posługuje się świetnie, ale również jest zainteresowany tematem, jaki ma dostać do spolonizowania. Do pracy nad lokalizacją "Avengersów" czy "Justice League" zatrudnijcie fana tych serii, a do filmów o dwudziestoparolatkach posługujących się swoim własnym "slangiem", może warto zaopatrzyć się w młodego native speakera znającego również i polski?

Chociaż może zróbcie czasem też coś z babolami - będzie się z czego pośmiać :)

"No parking" :)
Źródło: Flickr.com

3 komentarze:

Humble Bundle, shut up and take my money!

Jeśli jesteś graczem i nie wiesz, czym jest Humble Bundle, to musisz być naprawdę cholernie wielkim casualem. Kolesie "rozdają" prześwietne gry za bezcen, a ludzie biorą to garściami. Wszystko to w atmosferze pomocy charytatywnej. Najzabawniejszy jest jednak fakt, że za każdą świetną okazję myślimy sobie: "ej no, już lepiej być nie może". Wczoraj okazało się, że jak zwykle się myliliśmy.

Pisałem już kiedyś na blogu chociażby o tym, iż THQ wypuściło własny Humble Bundle z dobrym materiałem pokroju "Metro 2033" czy "Darksiders". Tylko wtedy firma ta upadała i łapała się każdej możliwej deski ratunku. Mimo tego, to przecież wciąż był fajny gest z ich strony. Co jednak powiedzieć mamy o Electronic Arts, które postanowiło wrzucić do magicznego pudełka parę swoich największych sztosów i nawet nie brać od klientów opłat, umożliwiając przesłanie pieniędzy jedynie organizacjom charytatywnym i ekipie Humble Bundle?

To chyba najlepsze ocieplenie stosunków między EA a graczami w historii tej "trochę" nielubianej firmy. I pewnie to nie będzie tak, że nagle ludzie przestaną im wytykać błędy, ale na pewno w duszy przypomną sobie nieraz, że dostali za półdarmo takie hity jak "Dead Space", "Mirror's Edge" czy "Battlefield 3". Bo nawet na Steamie Newell nie rzuca takimi smakowitymi kęsami. A ludzie, którzy narzekają, iż w aż trzech na osiem przypadków do pobrania produktów konieczne jest skorzystanie z usługi dystrybucji elektronicznej EA, czyli Origin? Pal licho z nimi!

Kupiłem ten zestaw, choć - jak zawsze - nie wiem w ogóle po co. Wrzuciłem do skarbonki Humble Bundle pięć dolców, a sam raczej mało z tego mam na teraz. Część z gier oferowanych przez EA już leży na półce, a część nawet gdyby mi poszła na moim starzejącym się laptopie, wolałbym ograć na konsoli. Najbardziej cieszę się z ostatnich "Simsów". Serio. Za młodziaka katowało się jedynkę, a w "trójkę" nie miałem jeszcze okazji grać, bo to seria, która prawie w ogóle nie tanieje na sklepowych półkach.

A tak poza tym, to chyba wystarczy mi satysfakcja. Trochę z posiadania tych produkcji i możliwości ich ewentualnego ogrania po kupieniu lepszego sprzętu, trochę z tego, że po prostu wsparłem organizacje charytatywne i samą inicjatywę Humble Bundle. No i właśnie sobie słucham soundtracku ze wspomnianych już "Simsów", również dorzucanego do paczki. Czy życie może być jeszcze piękniejsze?

Humble Origin Bundle zakupicie TUTAJ.

Larry Probst, dyrektor wykonawczy EA. On się cieszy, ja się cieszę, Wy się cieszycie. Czy świat może być jeszcze bardziej uśmiechnięty? :)

0 komentarze:

Ruchający katolik to gówniany katolik

Coraz więcej głosów pojawia się, że Kościół katolicki powinien wreszcie oficjalnie wyrazić zgodę na seks przedmałżeński. Bo teraz to się i tak wszyscy pieprzą w wieku nastoletnim i mało kto tak naprawdę pragnie poczekać z konsumpcją związku do ślubu. Te argumenty podobno mają brzmieć sensownie. Jak dla mnie - jest wręcz odwrotnie.

Nie jestem jakimś znawcą chrześcijaństwa, nie mogę się tytułować bynajmniej teologiem amatorem, ale z tego co wiem, religia ta opiera się między innymi na zachowywaniu kultowego dekalogu. Można wierzyć w to, że kamienne tabliczki wysłał Mojżeszowi pocztą Bóg, a można też się z tego śmiać. Jak kto woli. Ale zdaje mi się, iż jeśli ktoś jest katolikiem, to powinien trzymać się tych dziesięciu zasad ponad wszystko. Nie powinien więc między innymi zabijać, kraść i... cudzołożyć.

Według mnie ruchający katolik, jest katolikiem gównianym. No bo jaki jest, do cholery, sens pieprzenia się na lewo i prawo, a potem chodzenia co chwilę do kościółka i żałowania za grzechy? A potem najlepiej skoczyć jeszcze podpisać jakąś petycję, by Franio zmienił podstawowe zasady wiary i pozwolił na wolny seks. "Jestem taki wierzący, kocham Boga, rzucam dychę na tacę, zjawiam się co niedzielę na mszy, chodzę regularnie do spowiedzi". I regularnie walisz sobie konia/strzelasz sobie palcówę i przy każdej możliwej okazji wyławiasz na imprezie ofiarę, po czym trafiacie razem do łóżka. Oh yes, that's so catholic.

Uważasz się za chrześcijanina i jednocześnie pieprzysz się przed ślubem? W takim razie jesteś gównem, serio. Jak już tak bardzo potrzebujesz tego ruchania, to po prostu powiedz sobie wprost, że wcale nie wierzysz albo stwórz własną religię. I tam miej te same zasady, co normalny Kościół, tylko wywal z dekalogu "nie cudzołóż". Przecież to takie proste i cudowne.

Jeśli kiedyś jakiś papież da się zbałamucić reformatorom, chętnie zaśmieję mu się w twarz. Dwa tysiące pieprzonych lat z takimi dziwakami jak Borgiowie i dały podstawy wiary wytrzymać? No dały. Nawet, gdy pojawiali się hipokryci i ateiści na najwyższych stanowiskach kościelnych, nikt nie powiedział ludowi wprost: "idźcie się ruchać". Czy ktoś to zmieni? Mam nadzieję, że nie.

A ja? Ja nie uważam się za katolika i dzięki temu mogę pieprzyć się do woli bez wyrzutów sumienia. Ale jeśli Ty myślisz, że jesteś katolikiem, a pieprzysz się przed ślubem - dobrze przemyśl swoje życie. Możesz pozostać wciąż mega hipokrytą i gównem, pójść w moje ślady albo wreszcie stać się prawdziwym wierzącym. Do Ciebie należy wybór. Wszystkie trzy opcje są kuszące - czyż nie?

Niech dziewoja przebrana za Lukrecję Borgia będzie symbolem tego postu.
Źródło: Flickr.com

1 komentarze:

Wyjustuj!

Jeśli jesteś pisarzem, dziennikarzem czy kimkolwiek tego typu, powinieneś już dawno sobie uświadomić, że nie tylko tekst ma dla czytelnika znaczenie. Podobnie jak ma to miejsce przy podawaniu dań w najlepszych restauracjach, również i artykuł musi być zaserwowany w najpiękniejszy możliwy sposób. Tak, by Twoi czytelnicy chcieli od razu wyciągnąć telefony i wrzucić jego zdjęcie na Instagram. A potem będą zdobywali pod nim setki łapek w górę i zwabiali Ci nowych fanów.

Jak wiadomo, nie u każdego zdolności pisarskie przekładają się na te graficzne, programistyczne czy designerskie. Koniecznością jest więc wtedy zlecenie komuś przygotowania stosownej oprawy, która ma upiększyć pisany przez Ciebie godzinami tekst. Nawet jednak, jeśli wybulisz tysiące peelenów na cudowny layout, nie znaczy to, że nie możesz popełnić jakiegokolwiek błędu. W tym tego jednego, który jest przecież tak oczywisty.

Justowanie. Termin, o którym współczesne dzieci dowiadują się na każdej lekcji informatyki poświęconej Wordowi. One zdają z tego sprawdziany, a dorośli wciąż zapominają, że istnieje tak prosta opcja wyrównania tekstu zarówno do prawej, jak i do lewej strony ekranu. I nawet nie wyobrażają sobie, jak wiele osób dostrzega nierówny tekst i rzuca pogardę twórcom niedokładnie przygotowanej treści.

Wytykanie tego wydawać się może wręcz śmieszne, ale justowanie naprawdę potrafi mieć znaczenie. Niewykorzystanie tej opcji, to trochę tak, jakby schabowego rzucić na środek talerza i wysypać na niego ugniecione ziemniaki. Zjeść się da, ale czy wygląda to tak samo apetycznie jak ładnie ułożone oddzielnie mięso i dodatki? Nie sądzę.

Narzekamy wszyscy na taki Onet, ale ja wszedłem na przypadkowy artykuł tam i zobaczyłem godnie wyjustowany tekst. Paradoksalnie wychodzi na to, że inne "profesjonalne" serwisy, mają już na ten aspekt - że tak pozwolę sobie to ująć - wyjebane. TVN24.pl, Interia czy WP stoją więc w tym samym rządku, co hiciory pokroju Pudelka czy strony Faktu. Nie wiem, jak biorą oni te wyróżnienie pod uwagę, ale ja bym się zbytnio nie cieszył. 

Mnie justowaniem zaraził mój kumpel Daniel (pozdro!), który zwracał mi na to uwagę przy początkach MajkOnMajk. W sumie nie wiem, czy mu dziękować, skoro teraz jestem tak wyczulony na takie pierdoły. Ale ja lubię krytykować różnorodne potknięcia "profesjonalistów", więc mam chociaż kolejny tego typu element do zbadania. Jeśli Was też zarażę swoją chorobą i zaczniecie wyszukiwać na każdym serwisie dobrze wyrównanego tekstu, odpowiadam z góry: "przepraszam". Albo "nie dziękujcie, nie ma za co, naprawdę". Sami sobie wybierzcie.

Znalezienie odpowiedniego obrazka mówiącego o justowaniu nie jest łatwe, dlatego wrzucam zdjęcie ładnie podanego schabowego. Ukradłem z jednego bloga, ale mam nadzieję, że autorka nie obrazi się, jeśli  w zamian podlinkuję do jej przepisu - KLIK :)

4 komentarze:

Lizbona. Muzyka moich ulic

Pisałem Wam w ubiegłotygodniowej recenzji książkowej, że dziś odkryję trzecie miasto, do którego chciałbym kiedyś trafić. Jak już zapewne zauważyliście po tytule, po Tokio i Nowym Jorku jest to Lizbona, stolica Portugalii. Od dawna polowałem na książkę o niej, autorstwa Marcina Kydryńskiego. Sześćdziesiąt złotych było jednak ceną dość sporawą, więc gdy natrafiłem na promocję z serii "-50%", bez zastanowienia zamówiłem swój własny egzemplarz. Czy było warto?

Kydryński mieszkał w Lizbonie i fotografował. Jak sam wspomina na początku "Muzyki moich ulic", chciał on początkowo wydać tę "książeczkę" jedynie jako zbiór zdjęć. Poproszono go jednak również o skrobnięcie kilku słów, dlatego nie brakuje tu tekstu czytanego. To historia, w której Kydryński oprowadza nas po ulicach Lizbony i wskazuje miejsca, jakich próżno szukać w klasycznych przewodnikach.

Głównym tematem wciąż pozostaje jednak tytułowa muzyka. Czuć u Kydryńskiego bowiem prawdziwą miłość nie tylko do Lizbony, ale i fado, czyli popularnego tam gatunku muzycznego. I mimo tego, że nie zostałem jakoś prawdziwie mocno ujęty tego typu muzyką, to czytało mi się o niej bardzo przyjemnie. To właśnie przez tę pasję, z jaką pisze o wszystkich portugalskich wykonawcach autor. A i warto czasem puścić sobie podczas czytania polecane przez niego fado - całość od razu nabiera bardziej namacalnego klimatu.

Podoba mi się również język, jakiego Kydryński używa. Pisze ładnie, lecz współcześnie, co ja zawsze uważam za najbardziej odpowiednią opcję. Nie ma tu zbytniego wymądrzania się trudnymi słówkami, ale nie jest to też język typowego Kowalskiego. Wielu nie tylko dziennikarzy, ale i nawet pisarzy, mogłoby się uczyć od autora "Muzyki moich ulic". Serio.

Nie można też zapomnieć o fotografiach, bo przecież i one są bardzo ważną częścią książki. Nie mamy tu do czynienia z typowymi zdjęciami, jakich pełno w internecie. To raczej ten typ fotografii, zbliżający się do sztuki, czasem dzięki losowości momentu, a czasem dzięki własnemu dobremu wyborowi. Naprawdę warto zatrzymać się nad tymi fragmentami Lizbony, a nie potraktować je tylko jako chwilową odskocznię od tekstu. Którego przecież i tak wcale nie ma aż tak dużo.

"Muzyka moich ulic" nie jest może książką idealną, ale zdecydowanie wartą sprawdzenia. Czasem Kydryński po prostu przynudza, jak choćby (o ironio) w rozdziałach na temat powieści związanych z Lizboną. Nie jestem do końca pewien, czy na pewno kupiłbym teraz ten tytuł w oryginalnej cenie, ale jeśli kiedyś jeszcze traficie na podobną okazję, co ja, trzydzieści złociszy to naprawdę świetna kwota za taką przygodę. Jeszcze bardziej chce się po niej ruszyć do Lizbony.

0 komentarze:

Raperzy czytają #31 - Quebonafide

Dzisiejszym gościem "Raperzy czytają" jest autor jednego z najlepszych, moim zdaniem, tegorocznych krążków w polskim rapie. I choć Quebonafide tworzył wcześniej inne materiały, to dopiero "Eklektykę" możemy chyba uznać za prawdziwie mocarny krok w jego karierze. Jeśli miałbym wybrać najlepszego reprezentanta rodzimego niuskulu, na pewno i Kubę wziąłbym pod uwagę. A jak już sprawdzicie jego płytę, posłuchajcie też starych rzeczy i kozackich występów freestyle'owych.

Co zaś Quebonafide poleca do poczytania?

Jeśli akurat nie oglądam/nie słucham, to uprawiam najprostszą (dla mnie) formę relaksu, czyli czytam. Książki mi od długiego czasu pochłaniają sporą część budżetu i mogę się pochwalić całkiem pokaźną kolekcją. Gust jak w przypadku pozostałych imponderabiliów mocno eklektyczny. 

Jeżeli chodzi o moją biblioteczkę i upodobania czytelnicze, to sporo Łysiaka - ulubione pozycje to "Satynowy Magik" i świeżo przeczytana "Cena". Jeszcze więcej filozofii, która już mi trochę zbrzydła, ale było nie było, klasyki przeczytane. Sporo biografii, między innymi Depp, Dylan, Tyson, Maradona. Jakieś kryminały z przeceny, "25 godzinę" Davida Benioffa rekomenduję. Fantasy, sci-fi z czasów małolackiej zajawki - Lovecraft obok Paoliniego, taka wariacja. 

Z rzeczy, które kupiłem i przeczytałem bez męki, na szybkości polecam: "Boga Urojonego" Richarda Dawkinsa, "Wszyscy Byli Odwróceni" Marka Hłaski, "Ciało Obce" Rafała Ziemkiewicza. Poza tym mam masę jakichś dziwnych książek, które przeczytałem i mi się podobały, ale których spropsowania "na forum" bym nie zaryzykował. Biblię ostatnio sobie przeczytałem i w sumie trochę mnie wzbogaciła, ale jest lekko stronnicza. 

W najbliższym czasie planuję trochę historii poczytać i poodkurzać wiedzę. Nie lubię książek trudnych do odkodowania albo jakoś przesadnie oderwanych. Na pewno pominąłem tutaj przynajmniej z 50 mądrych rzeczy, które powinienem polecić ludziom, ale cóż - demencja. Dzięki!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

4 komentarze:

Koneser

Lubię chodzić na filmy bez większego przygotowania. Możliwe, że już o tym nawet kiedyś wspominałem na blogu. Mówię jednak powtórnie, gdyż tak właśnie ruszyłem na "Konesera" - widziałem trailer raz czy dwa, ale niewiele z niego zapamiętałem. Od pierwszych sekund zwiastuna złapałem już jednak z tym filmem wspólny język i dzięki temu produkcja ta wylądowała na mojej liście o nawie "fajnie byłoby to obejrzeć". No i udało się. W piątek o w pół do dziesiątej rano zasiadłem przed kinowym ekranem i zagłębiłem się w świat dzieł sztuki i ich Konesera.


Fabuła jest całkiem nietypowa w porównaniu do tego, co w większości oferują nam dziś kina. Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest starym znawcą sztuki, zajmującym się wyceną staroci i przeprowadzaniem stosownych aukcji. Znany jest nie tylko wśród ludzi swojego fachu. Pewnego dnia otrzymuje zlecenie od tajemniczej, młodziutkiej Claire (Sylvia Hoeks), która jednak wciąż nie chce z nim porozmawiać prosto w twarz. Jak dowiaduje się Virgil, dziewczyna nie widuje się w ogóle z ludźmi od kilku lat i wychodzi ze swojego ukrytego pokoju, tylko gdy rodzinna rezydencja jest opustoszała.

Szybko okazało się, iż nie myliłem się, co do tego, że film zdecydowanie warto obejrzeć. Rządzi tu szczególnie klimat, stworzony nie tylko przez sam scenariusz, ale i ogólną tematykę. Nie trzeba być jednak znawcą sztuki, by być zaintrygowanym "kulturalną" sferą filmu. Sporo tu smaczków zresztą nie tylko związanych z mistrzami malarstwa, ale i takich, które wymagają drobnego myślenia od widza. Warto sięgnąć głębiej podczas seansu, w sferę metaforyczną.

Poza tym, "Koneser" po prostu cholernie wciąga. Serio, łapałem się na tym, że siedziałem nachylony do przodu z zaciśniętymi rękami, czekając na to, co za chwilę się wydarzy. A przecież nie ma tu wiele akcji, bo to nie sensacyjne kino z wybuchami i pościgami. Niektóre dziwaczne elementy jeszcze bardziej przykuwają człowieka do ekranu. Chociażby karlica z baru, do którego często trafia główny bohater. Za cholerę nie wiem dlaczego, ale strasznie skojarzyła mi się ona z Kobietą z Pieńkiem z "Twin Peaks".

Parę oddzielnych słów należy się również aktorom. Czy warto iść na ten film specjalnie dla Geoffreya Rusha? Zdecydowanie tak. Siwiejący pan zjadł całego "Konesera", świetnie oddając postać swego bohatera i jego niecodzienną ewolucję. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Aktorstwo na najwyższym poziomie z możliwych. Poza tym jest też Sylvia Hoeks, niewykazująca może jakichś nadzwyczajnych umiejętności, ale w tym filmie wygląda naprawdę pięknie. Szkoda, że na innych zdjęciach już tak dobrze nie jest. Jim Sturgess w roli genialnego "naprawiacza" gra bez fajerwerków, ale spełnia dobrze postawione mu zadanie. W czasie seansu gdzieś tam przewija się również Donald Sutherland, choć niestety tylko w roli drugoplanowej.

Polecam "Konesera" zdecydowanie, bo to chyba jedyny od kilku tygodni tytuł, po którego kinowym seansie nie zastanawiałem się: "jak tu opisać tę i tę wadę?". Jestem w pełni zadowolony z tego, że udało mi się ten film obejrzeć. Nie postawię go wśród grupki produkcji "genialnych", ale on po prostu satysfakcjonuje. Tylko tyle i aż tyle. I nie martwcie się niedzielni widzowie - to film nie tylko dla koneserów.

2 komentarze: