Najstarsi stażem czytelnicy bloga może pamiętają, że nie jestem zbyt przychylnie nastawiony do postaci Supermana. Niezbyt trawię tę dokładnie wydepilowaną twarzyczkę w śmiesznym stroju. Postanowiłem jednak, że spróbuję się przełamać, i gdy tylko nowy film o facecie w czerwonej pelerynie pojawi się w kinach, ruszę na seans. Tak też zrobiłem dziś i dzięki temu mogę Wam dostarczyć własnej opinii na temat "Człowieka ze stali".
Jak to w przypadku historii o superbohaterach bywa, fabuła do skomplikowanych nie należy. Clark Kent (Henry Cavill) jest chłopakiem nie z tej ziemi. Dosłownie. Gdy był jeszcze noworodkiem, został wysłany ze swojej umierającej planety na naszą. Życie toczyło mu się w miarę spokojnie - ot, nie starał się on wyróżniać w tłumie, choć czasem, pod wpływem emocji, używał swoich nadzwyczajnych mocy do pomagania ludziom. Wszystko psuje się, gdy na Ziemię przylatują ostatni osobnicy przynależący do ludu Clarka, którzy domagają się wydania tego ostatniego. Jeśli ludzkość nie spełni żądań, nasza planeta ma zostać zniszczona.
"Człowiek ze stali" zaczyna się walką. Potem mamy kilkudzesięciominutową prezentację docierania Clarka do prawdy o swoim pochodzeniu, a dalej znów dostajemy mnóstwo wybuchów, bijatyk i reszty. Przez ostatnią godzinę nie ma tu prawie w ogóle miejsca na fabułę. Na ekranie wciąż śledzimy jedynie wielką napierdalankę. I niestety to właśnie przez ten pryzmat zapamiętam nowego Supermana.
Jasne, ten film jest świetnie wyreżyserowany, zdjęcia są fenomenalne, efekty przewyższają chyba wszystko co mieliśmy do tej pory w kinematografii (poza efektem 3D, który najbardziej widoczny jest na... napisach). Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle śledzimy ten sam schemat. Walka, przeszkoda, walka, przeszkoda, walka, przeszkoda. W niektórych momentach to bywa tak nudne, iż przed zamknięciem oczu powstrzymują jedynie ciągłe wybuchy i latający we wszystkie strony Superman.
Słyszałem o pochwałach skierowanych ku aktorom. Niestety, ja ich nie powielę, bo oni tu schodzą na drugi plan i nie mogą się w ogóle wykazać. Sam Clark jest spoko, dopóki nie staje się Supermanem. W momencie "przemiany" można by spokojnie do zagrania jego roli zatrudnić robota. Byłby tak samo sztywny i sztuczny.
W "Człowieku ze stali" nie ma nawet miejsca na humor. Nie wiem, czy zauważyliście, ale chyba w każdym filmie o superbohaterze dostajemy parę żartów, które mają rozluźnić atmosferę. Tu znalazłem dosłownie JEDEN rzekomo zabawny moment, będący jednak totalnym sucharem. A do tego pojawia się on podczas ostatnich pięciu minut filmu.
Zapowiedzi mówiły o produkcji, w której mieliśmy poznać prawdziwego Supermana, tego z krwi i kości, pełnego nie tylko nadzwyczajnych mocy, ale i uczuć oraz wahań. Całość jednak skutecznie przykrywa tę sferę życia bohatera. Na początku jest nieźle, ale potem dostarczanie nam informacji o Clarku ogromnie przyspiesza, nie zostawiając miejsca na szczegóły. A wszystko kończy się walką, walką i... jeszcze jedną walką.
Piszę tu właściwie tylko o wadach, ale to w sumie nie jest zły film. Nie jest zły z powodu kilku dobrych scen, badassowego Clarka (gdy jeszcze miał brodę) oraz PRZEŚWIETNYCH efektów, zdjęć i reszty tego typu spraw. Walki wyglądają epicko, ale jest ich po prostu za dużo. O wiele za dużo. Batman się spisał, Iron Man się spisał, Superman niezbyt. Spod ręki Zacka Snydera wyszli kultowi "Watchmen", aż dziw więc bierze, że "Człowiek ze stali" nie jest tak genialny jak tamta produkcja. Tym razem dostaliśmy jedynie średniaka.
0 komentarze: