Chyba raczej pesymistycznie podchodziłem do najnowszej części "Kac Vegas". Gdy pojawił się pierwszy trailer, swoim obawom z nim związanym poświęciłem nawet oddzielnego posta na blogu. Światowa premiera odbyła się wcześniej niż polska, dlatego przed seansem mogłem spokojnie przejrzeć recenzje zagranicznych portali. Czy średnia 30/100 na Metacritic mówi wystarczająco dużo? Oczywiście, ale to w końcu "Kac Vegas", musiałem więc jakość nowego filmu Todda Philipsa sprawdzić na własnej skórze. Czy rzeczywiście wypadł on aż tak kiepsko?
Fabuła tym razem tematu kaca nie porusza prawie w ogóle. Są za to znani bohaterowie, którzy jak zawsze wpadają w kłopoty. Tym razem "trójka wspaniałych" ma za zadanie odnaleźć obecnego już w poprzednich filmach Chowa (Ken Jeong), który skradł bogaczowi Marshallowi (John Goodman) pokaźną ilość sztabek złota. Jako zabezpieczenie, zleceniodawca zgarnia ze sobą Douga (Justin Bartha), będącego chyba najbardziej nijaką postacią w całej serii "Kac Vegas". Wataha, czyli Alan (Zach Galifianakis), Phil (Bradley Cooper) oraz Stu (Ed Helms), ruszają więc na poszukiwanie zboczonego Azjaty, by odzyskać swojego nudnego kumpla.
Gdyby ze scenariusza wyciąć większość żartów, dostalibyśmy cholernie słaby film akcji. Taki do bólu schematyczny, nudny i przewidywalny. Cała ta otoczka zresztą sprawia, że wszystkie żarty stają się jakby gorsze. A może one po prostu są tym razem aż tak słabe? Ciekawostką jest fakt, że w kinie wszyscy śmiali się najbardziej z ostatniej sceny, która pojawiła się po chwili napisów. Nie chcę tutaj spoilerować, ale powiem jedynie, iż dostarcza ona po prostu takiego humoru, do jakiego przyzwyczaił nas "Kac Vegas" - prostego, zboczonego, popieprzonego. Jego w "trójce" jest po prostu zbyt mało.
Mam też wrażenie, iż scenarzyści tworzyli ten film z myślą o przedszkolakach albo idiotach. Dlaczego? Bo zdarzyły się w kilku momentach dialogi tłumaczące rzeczy, których widz domyśla się jakieś pięć minut przed tymi rozmowami. To tylko potęguje, wspomniane już przeze mnie, uczucie maksymalnej przewidywalności. Czyżby twórcom brakowało już pomysłów na ciągnięcie tej historii?
Czuję się dziwnie, bo nawet dobór soundtracku w "Kac Vegas 3" wypadł słabo. Jedyne co zapadło mi w pamięć to słynne "I love bad bitches, that's my fuckin problem" A$AP Rocky'ego oraz któryś kawałek Kanyego Westa pod koniec filmu. Strasznie dziwne, bo OST zawsze było jedną z tych mocniejszych stron serii "The Hangover". Jak widać, nawet w tym przypadku udało się sprawę zawalić.
"Kac Vegas" jest filmem... miernym. Gdyby było to coś zupełnie innego, to pewnie nazwałbym to średniakiem, ale w tym przypadku trzeba patrzeć przez pryzmat poprzednich odsłon serii. Paradoksem jest fakt, że, gdy wychodziła druga część tworu Todda Philipsa, wszyscy narzekali, iż dostajemy to samo, co za pierwszym razem. Teraz zaś chętniej przyjąłbym jeszcze jedną przygodę po ostrej imprezie niż tę pseudo-sensacyjną historyjkę z najnowszej odsłony.
"Kac Vegas 3" to "Kac Vegas" na kacu.
co jak co, ale do soundtracku nie można się przyczepić. Danzig, Queen, Black Sabbath na propsie
OdpowiedzUsuńZ ciekawości sprawdziłem i Queen nie ma w soundtracku. Bardziej chodziło mi jednak o to w recenzji, że ten soundtrack jakoś w ogóle nie ryje się w pamięć. Black Sabbath rzeczywiście było, ale teraz nie mogę sobie nawet przypomnieć w jakiej scenie. Czasem muzyka wydawała mi się wręcz kompletnie losowa, nie współgrała z akcją.
Usuń