Blizny

Jeśli boicie się, że będzie to tekst o emo czy innych tego typu dziwactwach - nie martwcie się i odłóżcie obawy na bok. Przed Wami bowiem nie post o bliznach wykonywanych przy piosenkach Nirvany, ale o ranach powstałych mimowolnie. Na przykład podczas upadku za młodu z drzewa czy zakończeniu jakiejś operacji.

Naszła mnie ostatnio refleksja, że takie blizny silnie tkwią w naszej pamięci. Że patrząc na nie, automatycznie przypominamy sobie czasem nie tylko ogólnie całą sytuację, w jakiej się zraniliśmy, ale i nawet niektóre szczegóły. Blizny mają swoje historie, które żyją w naszych głowach zupełnie osobnym życiem. Choćbyśmy zrobili wszystko, wspomnień tych nie wymażemy w pamięci, bo rany je przypominające widujemy codziennie.

Ja sam mam jedną charakterystyczną bliznę. Miałem chyba z pięć albo sześć lat, gdy ją "złapałem". I choć mówiono mi wtedy "do wesela się zagoi", to widząc ją wciąż na swojej nodze, zaczynam w te obietnice wątpić. Ale dzięki tej bliźnie, mam chociaż historię, której nigdy pewnie nie zapomnę. Był już prawie wieczór, ciepło na dworze, prawdopodobnie wiosna lub lato. Przed moim domem budowano właśnie garaż, wokół którego początków zacząłem biegać wraz z jednym z tego rodzaju kumpli, z którymi kolegujemy się przez krótki okres czasu, a potem wręcz o nich zapominamy.

W pewnym momencie zahaczyłem o jakieś cholerstwo - chyba coś w rodzaju drutu. Nie myślałem nawet, by biec dalej, bo poczułem mocne pieczenie trochę powyżej kolana. Dziś wydaje mi się, że nie było to nic takiego, ale biorąc pod uwagę, że blizna tkwi na nodze do dziś, chyba moje wspomnienia odrobinę zawodzą. Byłem opatrywany, lano na mnie znienawidzoną wodę utlenioną, trochę pobeczałem. I tyle. Niby błaha historyjka, ale czasem lubię sobie powspominać to zachodzące słońce i krew wypływającą z nogi. Eee... okej, miało nie być niczego podchodzącego pod emo.

Wiem z doświadczenia, że nie tylko mi wydarzenia związane z powstaniem blizn mocno zapadają w pamięć. Jedna z bliskich mi osób ma ranę na nodze po upadku ze schodów parę lat temu (jeśli to czytasz, pozdrawiam). Gdy słuchałem jej historii, nie trwała ona bynajmniej raptem paru sekund. Bo takie rzeczy po prostu się pamięta dokładniej, znajdują się one w najbardziej pamiętliwych obszarach naszego mózgu.

A Wy? Macie jakieś blizny?
Źródło: Flickr.com

2 komentarze:

5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki #3

Druga część cyklu "5 płyt do słuchania podczas czytania/nauki" nie zyskała może tylu odsłon co pierwsza, ale wrzucenie linka do niej między innymi przez Pink Freud, dało mi do myślenia, że warto to ciągnąć dalej. Tym samym, przed wami trzeci już odcinek tej wyjątkowo przyjemnej w tworzeniu serii. Oto kolejna porcja muzyki umilającej czytanie i naukę. Miłego słuchania!

Chapelier Fou - "Darling, Darling, Darling..."

Płytkę tego francuskiego wykonawcy podesłał mi mój kumpel Filip, którego serdecznie pozdrawiam. Louis Warynski, bo tak naprawdę nazywa się Chapelier Fou, tworzy wspaniałe pokłady nietypowej muzyki. Łączy elektroniczne motywy, sample i prawdziwe instrumenty w jednym. Jego głównym orężem są skrzypce, ale usłyszymy tu również inne "przyrządy". "Darling, Darling, Darling..." to jeden z wielu materiałów Francuza, ale ten jest najbliższy memu sercu, szczególnie z powodu tytułowego kawałka. Płytę możecie przesłuchać na Spotify.

Przykładowe utwory:
- Darling, darling, darling...
- Le Grand N'Importe Quoi
- Trèfle
Mark Kozelek & Jimmy LaValle - "Perils from the Sea"

Kolejna dość nietypowa płyta. Tym razem mamy Jimmy'ego LaValle tworzącego bardzo spokojne podkłady, na których śpiewająco udziela się Mark Kozelek. I choć tak naprawdę ani instrumentale, ani śpiew nie są na żadnym najwyższym poziomie, to tworzą one swego rodzaju hipnotyzującą całość. Pomimo występowania wokali, to naprawdę dobra muzyka do czytania i nauki. Płytę można sprawdzić na Spotify.

Przykładowe utwory:
Pantha Du Prince & The Bell Laboratory - Element of Light

Raptem pięć kawałków, z czego jednak trzy trwają po około cztery minuty, a dwa kolejno dwanaście i siedemnaście minut. Dobra, uspokajająca muzyka, którą gatunkowo trudno przyporządkować. Główną rolę spełniają tutaj dzwonki, połączone z elektroniką. Wyjątkowy, niecodzienny album. Można odsłuchać na Spotify.

Przykładowe utwory:
- Spectral Split (w linku wersja teledyskowa, krótsza o dziesięć minut)
"Vitamin String Quarter Performs Sigur Rós"

Sigur Rós pojawiło się już w poprzednim odcinku cyklu i również dziś zyska sobie cząstkę dla siebie. Tym razem jednak kompozycje islandzkiego zespołu trafiły w ręce gości z Vitamin String Quarter, którzy od lat tworzą skrzypcowe hołdy dla znanych zespołów. W swojej kolekcji mają między innymi tribute dla Gorillaz, Metallici czy soundtracku z "Harry'ego Pottera". Świetna sprawa, naprawdę polecam. Album z kompozycjami Sigur Rós można przesłuchać na Spotify.

Przykładowe utwory:
- Hoppipola
- Gobledigook
- Staralfur
O&P - "Bossa For Two Guitars, Vol.2 (Experience Bossa Lounge)


Płyta chyba najbardziej nietypowa w całym zestawieniu, polecona mi raptem kilka dni temu automatycznie przez Spotify. Nie wiem kim lub czym jest "O&P", ale robi muzykę perfekcyjną na słoneczne dni. Album ten dostarcza bowiem siedemnastu kawałków zagranych chyba prawie tylko na dwóch gitarach. Gatunek to bossa nova, czyli jeden z popularniejszych przedstawicieli muzyki latynoskiej. Check this out on Spotify.

Przykładowych utworów nie ma, bo na YouTubie O&P znaleźć nie mogę.

0 komentarze:

Alan Wake za dowolną cenę

Media growe rozpisywały się już na ten temat co prawda kilka dni temu, ale lepiej później niż wcale, co nie? "Alan Wake", jedna z moich ulubionych gier tej generacji, została wypuszczona w ramach akcji "The Humble Weekly Sale". Dzięki niej możecie zakupić nie tylko oryginalną produkcję Remedy, ale również "Alan Wake's American Nightmare" za dowolną cenę. Pieniądze możecie dowolnie podzielić pomiędzy twórców gry, fundacje charytatywne oraz pomysłodawców akcji. 

I choć tytuł ten przeszedłem już dwukrotnie (to wyjątek, który robię dla niewielkiej liczby produkcji) na Xboksie, zaopatrzyłem się również w bundle z "The Humble Weekly Sale". Pewnie nie odpalę żadnej dostarczonej gry na komputerze, ale nie o to tu chodziło. Oprócz nich dostajemy bowiem również mnóstwo wartościowego stuffu, w tym wideo z wczesnych wersji "Alana Wake'a", soundtrack czy filmiki pojawiające się w samej grze, włączając w to miniserial "Night Springs".

O swoim zamiłowaniu do tytułu autorstwa Remedy wspominałem również przy okazji moich wrażeń z konferencji dotyczącej nowego Xboksa. Na niej zapowiedziano bowiem nową produkcję fińskiego studia. Nie jest to niestety kolejna część "Alana Wake'a". Czy oznacza to, że seria ta zostanie już na zawsze porzucona? Niestety, prawdopodobnie tak.

Ogromna szkoda, że ten dość nietypowy tytuł nie zdobył zbyt wielu fanów. Niedokończona historia w "jedynce" miała zostać przecież rozwiązana w kolejnych częściach. Całe uniwersum miało zresztą ogromny potencjał. Tytułowy bohater jest przecież pisarzem, którego książki wspomniane w grze, można by również wypuścić w rzeczywistym świecie. Ja na pewno bym się w nie zaopatrzył.

Jeśli jesteś graczem, nie miałeś jeszcze okazji przeżyć przygód Alana Wake'a, a Twój komputer je uciągnie - skocz szybko na stronę "The Humble Weekly Sale". Gdy to piszę, do końca akcji zostało raptem trochę ponad 24 godziny.
Ukradłem obrazek z jakiejś belgijskiej strony. Mam nadzieję, że się nie obrażą

0 komentarze:

Zakazywanie handlu w niedzielę jest głupie

Jednym z dzisiejszych tematów dnia jest ewidentnie kolejny prześwietny pomysł naszych wspaniałych posłów. Tym razem kochani politycy postanowili zaatakować ulubiony dzień wszystkich zakupoholików - niedzielę. Chcą zakazać handlu w ten wolny (dla większości) dzień. Sam pomysł oraz argumenty zastanawiają człowieka: śmiać się czy płakać?

Moim osobistym zwycięzcą jest przywołanie głosów nawiązujących do religii. Nie wystarczyły jednak podpisy prokatolickich zespołów parlamentarnych - co to, to nie. Wypowiedzieć się musiał również arcybiskup Głódź. Dlaczego według całej tej ekipy handlu w niedzielę powinno się zabronić? Bo katolicki Bóg w niedzielę odpoczywał, a więc to logiczne, że regułę tę należy narzucić również osobom niewierzącym, czyż nie?

Oczywiście ogromnym problemem, na który nikt z aprobujących nietypowy projekt polityków nie zwrócił uwagi, są straty ekonomiczne, jakie mogą wypływać z takiej akcji. Gdy jednak ktoś łaskawie już zauważył ten malutki mankament, do akcji wkroczył wspomniany arcybiskup Głódź. "Stać na to Niemców i Austriaków", mówi. Chyba tylko zapomniał, że te dwa kraje stoją jednak na wyższym poziomie ekonomicznym niż Polska.

Kolejny mistrz ripost to Pan Eugeniusz Kłopotek z PSLu. Wiecie dlaczego on popiera zakaz handlu w niedzielę? Bo według niego ludzie powinni pod koniec weekendu "odpoczywać, a nie ganiać po sklepach". Warto jednak pamiętać, że nie dość, iż niektórzy relaksują się właśnie podczas zakupów, to na dodatek państwo raczej nie powinno mówić swoim obywatelom, co ma robić w wolnym czasie, a czego nie. I co teraz, Panie Eugeniuszu? Klik.

Jeśli będę miał ochotę, to chcę chodzić na zakupy w niedzielę. Prosiłbym więc, by z łaski swojej nikt mi tej możliwości nie zabierał. A na koniec podrzucę dwa cytaty. Pierwszy to wypowiedzieć Pana Godsona: 
"Kolegom z PO, którzy chcą zakazu handlu w niedzielę, mówię, że ludzie powinni o tym sami decydować. A tym, którzy nie chcą pracować w niedzielę, radzę zmienić pracę."
Drugi cytat pochodzi zaś z rozmowy pomiędzy posłem Adamem Szejnfieldem (PO), a Izabelą Kloc (PiS), która odbyła się na antenie RMF FM i została umieszczona do przeczytania na Interii:
"Adam Szejnfeld: Jest jeszcze inna zasadnicza kwestia. Ja uważam, że powinniśmy być ostatnią grupą w kraju, która by chciała innym ludziom siłowo, prawnie, ustawowo narzucać tryb ich życia.
Izabela Kloc: Pan poseł jednak musi zrozumieć również tę matkę, która musi niestety pracować w tym supermarkecie...
Adam Szejnfeld: Nie musi! Nikt nikogo nie zmusza do pracy i nikt nikogo nie zmusza do bezrobocia."
Źródło: Flickr.com

0 komentarze:

Sunset Park

Recenzowana dziś książka Paula Austera była swego czasu mocno reklamowana w Empikach. Pojawiała się zawsze w ich gazetkach, leżała w widocznych miejscach, była obiektem promocji. Fakt ten oraz ciekawa okładka zdecydowanie przyciągnęły moją uwagę. Gdy zobaczyłem na tyle książki dodatkowo dwa napisy: "Pulsujący emocjami świat Nowego Jorku" oraz "Paul Auster jest absolutnym geniuszem" (cytowane z mego ulubieńca, Harukiego Murakamiego), wiedziałem, że tytuł ten będę musiał sprawdzić. Dziś zakończyłem swą przygodę z nim, czas więc na recenzję.

Główny wątek opowiada historię niejakiego Milesa - dwudziestoparolatka, który zakochał się w niepełnoletniej Pilar. Przez niski wiek dziewczyny, jest on narażony na liczne kłopoty, w pewnym momencie stające się dla niego bardzo natarczywymi. Z tego powodu chłopak powraca z Florydy do Nowego Jorku, gdzie ma zamiar przeczekać czas do osiągnięcia pełnoletniości swej wybranki serca. Zamieszkuje on w opuszczonym domu, należącym prawnie do miasta, wraz z trzema znajomymi. Książka jest także podróżą Milesa do pogodzenia się ze swoją rodziną, z którą nie utrzymuje kontaktu od paru lat. 

Mam jednak wrażenie, że prawdziwym głównym motywem fabularnym są tu dygresje. Ich zadaniem jest ukazanie nam bliżej wszystkich ważnych bohaterów książki. Razem z narratorem, przyjmującym punkt widzenia postaci, wgłębiamy się w ich psychikę, gdzie często roi się od ogromu kłopotów. Problemem jest jednak fakt, że niektóre te wtrącenia są po prostu nudne. Jasne, poznanie lepiej niektórych ważnych wydarzeń z życia bohaterów jest okej, ale wgłębianie się w każdą scenę jakiegoś filmu sprzed parudziesięciu lat już mniej. To akurat najgorsza dygresja w całej książce, bardziej interesujące są nawet przemyślenia bohaterów na temat... baseballu. 

"Sunset Park" to również książka cholernie... normalna. Ma się wrażenie, jakby Auster próbował stworzyć bohaterów bardzo nietypowych i wyróżniających się, ale po pewnym czasie okazują się oni po prostu zwyczajni. Nawet sam ciekawy wątek mieszkania w opuszczonym domu znika gdzieś pod naporem tej całej "normalności". Podobnie jest z rzekomym nowojorskim klimatem, który jest nam obiecany na okładce. Ta książka mogłaby się dziać w jakimkolwiek innym dużym mieście i kompletnie nikt nie zauważyłby różnicy. Strasznie niewykorzystany potencjał umiejscowienia fabuły w Wielkim Jabłku. 

Książka Austera czasem potrafi wciągnąć którymś swoim wątkiem, ale czasem też po prostu usypia. Na pewno tę powieść dało się zrobić lepiej i na pewno na jej podstawie nie mogę za Murakamim nazwać autora "geniuszem". To jeden z tych tytułów, które po kilku latach przypomnisz sobie dopiero, gdy ktoś Cię spyta o niego wprost. I nawet zbytnio nie będziesz pamiętał, o czym to było. Niewykorzystany potencjał, ale wciąż to raczej średniak niż książka stricte słaba. Od biedy można przeczytać.

0 komentarze:

Raperzy czytają #20 - Muflon

Dzisiejszy gość "Raperzy czytają" jest artystą dość nietypowym. Na swoim koncie posiada bowiem właściwie raptem jeden studyjny, solowy utwór - "So Amazing". Również i featuringów z jego strony nie uświadczymy zbyt dużo. Wśród nich znajdziemy jednak między innymi dogrywkę na track z ostatniej składanki Alohy czy nietypową "zwrotkę" z pierwszego mixtape'u Gospela. Muflon bowiem znany  jest szczególnie ze swoich udziałów w bitwach freestyle'owych. Jest on jednym z najsłynniejszych i najlepszych reprezentantów polskiej sceny wolnostylowej. Jak jednak zostało ostatnio podane do wiadomości - Muflon ma zamiar nagrać wreszcie solową płytę. Zostanie ona wydana przez Alohę jeszcze w tym roku.

A co dzisiejszy gość ma do powiedzenia w kwestii literatury?

Zważywszy na to, że niedawno zakończyłem długą przygodę z bezlitosną w swojej depresyjności prozą Houellebecqa (jakieś dwa czy trzy lata temu dostałem od siostry na urodziny "Mapę i terytorium", a potem już poszło wszystko po kolei), wieńcząc ją pełną erudycyjnych smaczków wymianą listów między owym pisarzem i Bernardem-Henry Levy, to naturalnym i aktualnym wyborem byłoby napisanie parę słów właśnie o tym autorze. Ale widziałem, że w dziewiątym odcinku "Raperzy czytają" wyprzedził mnie Junes, więc odpuszczę sobie ten wątek. Może tylko taka uwaga, że ja chyba wyżej od "Cząstek elementarnych" postawiłbym "Platformę". 

Jeśli miałbym wskazać książkę, której należy przyznać główną nagrodę w prestiżowej kategorii "najmocniejsze rycie beretu", to postawiłbym na "Łaskawe" Jonathana Littlla. Przeczytałem ją ładnych parę lat temu, ale do dziś chyba nie zetknąłem się z książką, która zrobiłaby na mnie równie duże wrażenie, tak na płaszczyźnie intelektualnej, jak i emocjonalnej. Ogólnie lubię czytać literaturę, która jest osadzona w warunkach społecznego ekstremum, więc spora część książek, które wspominam jako fascynujące, toczy się w czasach II Wojny Światowej. Tak jest też z "Łaskawymi". W skrócie: powieść ta to fikcyjne wspomnienia niezwykle inteligentnego byłego SS-mana (piastującego różnego rodzaju stanowiska w machinie Holocaustu), któremu udało się uniknąć kary po zakończeniu wojny. Dobrze poprowadzona narracja i solidny kawał historycznej wiedzy, ale przede wszystkim brutalny traktat o wszystkich odcieniach zła. Z chęcią przeczytałbym to jeszcze raz i sprawdził czy za drugim razem klepie równie mocno, ale to naprawdę gruba kniga i trochę szkoda mi czasu na tak długą powtórkę. 

Wypadałoby też przy tej okazji wspomnieć jakieś polskie nazwiska, bo cenię naszą literaturę z wielu powodów. Choćby z takiego, że to jedyna, którą czytam w oryginale, więc też jedyna, w której mam styczność ze słowami, które rzeczywiście dobierał i zestawiał autor. Ostatnio odświeżyłem sobie opowiadania Janusza Głowackiego zawarte w zbiorze "Sonia, która za dużo chciała", co przypomniało mi, że np. takie "Polowanie na muchy" czy "Kuszenie Czesława Pałka", to świetne rzeczy. W ogóle bardzo sobie chwalę tego autora i jego gorzkie poczucie humoru, a lektura "Z głowy" to jedna z większych czytelniczych przyjemności, jaka mnie spotkała. A jeśli chodzi o polskich klasyków, to jestem dużym fanem szykownego stylu jakim operował Jarosław Iwaszkiewicz. "Panny z Wilka", "Brzezina" i "Kochankowie z Marony" - rzeczy wielkie w swojej subtelności. Wiem, że miało nie być rzucania tytułami, ale wydaje mi się, że publiczne recenzowanie Iwaszkiewicza z pozycji moich nikłych kompetencji to już byłby objaw bezwstydności.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Like Someone in Love

Lubię od czasu do czasu obejrzeć film, którego nie kojarzy przeciętny Kowalski. Odpalam portale filmowe, wyszukuje coś nadzwyczaj "dziwnego" i pytam o opinię znajomych. Jeśli żaden z nich tworu nie kojarzy, znaczy to, że dobrze wybrałem. Na "Like Someone in Love" trafiłem przeglądając nominacje do któregoś z ostatnich festiwali w Cannes. I pędem postanowiłem obejrzeć całość.

Jedną z rzeczy, która przyciągnęła mnie do tego filmu, było osadzenie historii w Japonii. Stali czytelnicy wiedzą, że państwo to wręcz ubóstwiam. Jak się jednak okazało już w trakcie i po seansie, nie jest to jedyny aspekt, dla którego "Like Someone in Love" warto obejrzeć. 
Scenariusz opowiada historię niejakiej Akiko, młodej prostytutki z Tokio. Ukrywa ona swą "posadę" przed zazdrosnym o wszystko chłopakiem, niejakim Noriakim. Dziewczyna pewnego wieczoru otrzymuje nietypowe zadanie, trafia bowiem do domu dziwacznego staruszka, który okazuje się poszukiwać raczej hostessy (w znaczeniu japońskim), aniżeli dziwki. Cała akcja filmu, co ciekawe, nie przekracza czasowo nawet 24 godzin. Historia rozpoczyna się bowiem w środku nocy, a kończy w okolicach popołudniowych. 

Z tym ostatnim aspektem fabularnym łączy się nietypowe podejście reżysera do filmu. W prawie dwugodzinnym seansie znajduje się bowiem większość czynności wykonywanych przez bohaterów. Czasem trudno jest nawet wyróżnić konkretne sceny, bo wszystko dzieje się po prostu wręcz nieprzerwanie. Dla przykładu, jeden z dialogów trwał tak długo, że w tym czasie bohaterka zdążyła napisać egzamin. Na szczęście, nie spowodowało to wcale rozciągnięcia się scen i pojawienia się fragmentów przynudzających. Całość dzieje się tak płynnie, że te dwie godziny wcale nie są aż tak odczuwalne.

"Like Someone in Love" to też ogromna porcja pozytywnego vibe'u wypływającego z ekranu. Nie mówię tu tylko o fragmentach humorystycznych, które rzeczywiście doprowadzają do szczerego uśmiechu, ale i całości w ogóle. Film ten ma w sobie nietypowy, wspaniały klimat, w dużej mierze tworzony przez postać staruszka. Niektórzy powiedzą, że został on mocno zniszczony przez końcówkę, ale ten nagły obrót wszystkiego o 180 stopni jest dla mnie raczej ukazaniem ciekawego kunsztu reżyserskiego.

Recenzowana dziś produkcja to trochę taka pocztówka z Tokio. Ale nie tego turystycznego, nowoczesnego miasta. To raczej takie wspomnienie o miejskiej legendzie czy innym niecodziennym przypadku w, na pierwszy rzut oka, zwyczajnym życiu głównych bohaterów. Pewnie nie jest to twór dla każdego, w szczególności przez swoją nietypową narrację, ale nie widzę możliwości, żeby ten film chociaż w drobnym stopniu nie sprowadził na twarz widza uśmiechu. "Like Someone in Love" pokazem geniuszu może nie jest, ale obejrzeć to to warto.

0 komentarze:

Nowe standardy robienia z klientów idiotów

Źródło: Flickr.com
Jest u nas w Kaliszu galeria o kolorowej nazwie "Tęcza", w której o jedzenie nie jest wcale tak łatwo. Aktualnie bowiem mamy tu, poza kawiarniami, dwa fast-foody i jedną knajpkę, nazywającą samą siebie "restauracją". O tej ostatniej dziś będzie. Bo choć jedzenie u nich kompletnie niczym nie zachęca, a może wręcz odrzucać, to jest to chyba jedyne miejsce w całej galerii handlowej, gdzie można napić się spokojnie piwa. I właśnie w celu wlania w siebie kufla alkoholu, pojawiłem się kilkukrotnie w "restauracji" "Siciliano". 

Ostatnio trafiłem tam wczoraj. Razem ze znajomymi usiedliśmy przy stoliku na niezbyt wygodnych krzesłach i zaczęliśmy czekać na kelnerkę. Ta nawet na nas nie spojrzała, pomimo upływu jakichś pięciu minut, pełnych naszych chrząknięć i rzucania kątem oka w jej stronę. "O co kaman?", myśleliśmy sobie. Całą sytuację zrozumieliśmy dopiero wtedy, gdy przypadkowo zerknęliśmy na "ulotkę" stojącą na stoliku. No po prostu musiałem zrobić temu zdjęcie.
Wow. Ale ta knajpa jest mega, mają "nowe standardy obsługi", których nie uświadczysz w innych tego typu przybytkach! Od teraz, to nie kelner przychodzi do Ciebie odebrać zamówienie, ale to Ty idziesz do niego! Cóż za cudowna pomoc w organizacji czasu każdego klienta! Czyż to nie wspaniały, innowacyjny pomysł?

No tak nie do końca, bo podobnie działają... fast-foody. Taki McDonald's chociażby. Okej, tam zazwyczaj klient jeszcze musi sam ruszyć dupę po swoje żarcie. Och, kochane "Siciliano", dziękuję, że chociaż w tym mnie wyręczacie! Problem w tym, iż jeśli chcę zjeść coś na szybko, to po prostu kupuję kebab czy inne niezdrowe cholerstwo w stojącym kilka metrów dalej fast-foodzie. Jeśli idę do restauracji, to znaczy, że naprawdę MAM CZAS na jedzenie. Nie wiem, czym "nowe standardy obsługi" zostały podyktowane, ale to zdecydowanie nie był dobry pomysł.

I gdy tak patrzyłem na tę małą tekturkę, to szczerze zastanawiałem się: śmiać się czy płakać? Z jednej strony należą się szczere gratulacje dla autora tekstu na tym skrawku papieru. Trzeba być naprawdę niezłym aktorem, żeby w tak radosny, wręcz euforyczny sposób pisać o tak idiotycznym pomyśle. Próbować zrobić z klienta idiotę może każda firma, nie każda jednak ma na to aż taki świetny plan jak "restauracja" "Siciliano".

0 komentarze:

She & Him - Volume 3

Z racji faktu, iż dwa dni temu w sieci pojawił się pierwszy klip promujący nową płytę duetu She & Him, postanowiłem wreszcie wziąć się w garść i wyrazić swoją opinię na temat tego wydawnictwa. Zooey Deschanel i M. Ward mieli przed sobą twardy orzech do zgryzienia - zrobienie albumu lepszego od "Volume 2". Czy zadanie zostało zakończone pomyślnie?
Szczerze mówiąc, już gdy pisałem na blogu informację o wypuszczeniu pierwszego singla z płyty, miałem dość dziwne odczucia. Z jednej strony bowiem szybko nową piosnkę podłapałem i nakrywałem się na nuceniu jej pod nosem. Z drugiej jednak, różniła się ona trochę od dotychczasowych tworów She & Him. Spełnił się najczarniejszy scenariusz, okazało się bowiem, że w podobnym kierunku magiczny duet poszedł również w przypadku reszty utworów.

Na czym ta zmiana polega? Na porzuceniu dość swawolnych, trącających o folk klimatów, na rzecz bardziej rock'n'rollowego stuffu. Można to sobie wyobrazić w dość łatwy sposób: najpierw odpalcie pierwszy kawałek z "Volume 3", czyli "I've Got Your Number, Son", zaś potem włączcie track otwierający "Volume 2", "Thieves". Oba te utwory świetnie reprezentują kierunki, jakie zostały obrane na tych dwóch różnych krążkach.

Ale, ale! Co prawda jestem dość mocno zawiedziony takową zmianą, nie oznacza to jednak, że nowy album She & Him jest zły. Co to, to nie. Sam podłapałem już większość tekstów i melodii, dzięki czemu śpiewam je razem z Zooey Deschanel. Na dodatek, pojawiają się tutaj również kawałki nawiązujące do poprzedniego "etapu twórczości" Jej i Jego. Dla przykładu, po czterech pierwszych, dość właśnie rock'n'rollowych piosenkach, dostajemy "Turn to White", w którym znów M. Ward zaczyna spokojnie przygrywać na gitarze, tworząc spokojny, charakterystyczny klimat. Stoi on obok między innymi "Hold Me, Thrill Me, Kiss Me", w rzędzie najlepszych kompozycji z całego "Volume 3".

Powoli zbliżając się do końca, napomknę jednak o jeszcze jednej wadzie nowego albumu She & Him. Szczerze miałem nadzieję, że M. Ward postanowi odpuścić sobie udzielanie się jedynie w sferze instrumentarium i zawalczy o mikrofon z Deschanel. Niestety tak się nie stało. Cholera, przecież w "Ridin In My Car" z poprzedniej płyty, chemia pomiędzy nimi były ewidentnie widoczna. Szkoda, że nie zostało to wykorzystane wreszcie na najnowszym wydawnictwie.

Ja już wiem, że "Volume 3" nie zrzuci z podium płyt na lato swojej poprzedniczki. Mimo tego, czuję, iż również ta nowicjuszka zawita od czasu do czasu na moich słuchawkach. To w końcu wciąż She & Him - trochę inne klimatycznie niż dawniej, ale wciąż dobre w tym, co robi. 

0 komentarze:

Pieniądze szczęścia nie dają?

To jedna z najczęściej powtarzanych w dzisiejszych czasach fraz. Pieniądze dobrze jest mieć, ale szczęście od nich nie zależy. Przecież nie da się kupić miłości, przyjaźni, zdrowia. A jak się da, to to jest wszystko fałszywe, nieszczere i w ogóle lewackie jeszcze. Weź sobie lepiej obejrzyj ten film, co tam pokazują jak bogacze smutni są. Wszystko przez pieniądze. Byliby biedni, to byliby szczęśliwi.

Are you fuckin kiddin me?

Szczerze mówiąc, to chyba nigdy nie rozumiałem tego typu podejścia. Jeśli ktoś mówi mi, że pieniądze szczęścia w ogóle nie dają, chętnie rzucam mu spojrzenie z ukosa. Dlaczego? Po pierwsze - miłość. Zwolennicy dzisiaj omawianej, wspaniałej teorii, skłonni są twierdzić, że ta dotyczy jedynie seksu za hajs albo miłości partnerki do naszego bogactwa. Jeśli masz kasę, to najlepiej od razu oddaj ją biednym, bo dzięki niej kobiety życia nie znajdziesz. Dokładnie tak samo jest rzekomo z przyjaźnią. Toż to w ogóle nie ma szans, by będąc w wysokich sferach znaleźć prawdziwego kumpla.

Pragnę jednak przypomnieć, że pieniądze dają nam często dostęp do części społeczeństw, których bez majątku moglibyśmy w ogóle nie spotkać. Prawda taka, iż bogactwo przysparza więcej znajomości, aniżeli bycie kelnerem w Maku. Tym samym, mamy szersze spektrum wyboru kandydatów na partnerkę czy też przyjaciela.

Oczywiście, może się stać tak, że część tych ludzi będzie nas chciała po prostu wykorzystać. Ale z biednymi jest dokładnie tak samo. Też mają mnóstwo oszustów wokół siebie, przed którymi muszą mieć się na baczności. Więc co za problem, by równie ostrożni byli milionerzy albo miliarderzy. Skoro jakoś ten majątek zdobyli, to chyba muszą być wystarczająco inteligentni, by dobrze wykorzystać ich szersze horyzonty społeczne. 

Ze zdrowiem sprawa jest jeszcze jaśniejsza, bo wiadomo, że ludzie z kasą mają po prostu łatwiej. Masz raka? Nie czekasz w długiej kolejce chętnych, tylko wyjeżdżasz do zagranicznej kliniki. Potrzebujesz nerki? Szastasz pieniędzmi na czarnym rynku. Boli Cię głowa? Bierzesz świetny, cholernie drogi lek, który otrzymałeś w prezencie od swojego dobrego kumpla naukowca. I ból znika w sekundę.

Jasne, to wszystko jest trochę wyidealizowane. Nie można jednak zaprzeczyć, że pieniądze dają szczęście. Może nie każdemu wprost, ale na pewno pokazują ogromne perspektywy, których biedni po prostu nie mają. Można spotkać miłość swego życia na zmywaku w Irlandii, albo można spotkać się z nią spojrzeniami na ogromnym balu dla VIPów. Szersze spektrum, that's it.
Źródło: Flickr.com

3 komentarze:

Xbox One - konsola nie dla graczy

Nie będę ukrywał, że na dzisiejszy dzień czekałem w pewnego rodzaju napięciu już od paru dni. To dziś bowiem Microsoft postanowił oficjalnie zaprezentować swoją najnowszą konsolę, następcę Xboxa 360. O godzinie 19 zasiadłem więc wygodnie przed komputerem, odpaliłem live streama i dałem się przyciągnąć przed ekran przez następną godzinę. Jak wypadła całość w moich oczach?

Pierwsze pół godziny można spokojnie wyrzucić do kosza. No, poza zaprezentowaniem samego wyglądu konsoli. Podobno niektórym podoba się to przypominające dekoder telewizji N "coś". No cóż, mi ewidentnie nie. Za to pad wygląda w miarę dobrze. Wydaje mi się, że może być trochę mniej wygodny od tego "trzystasześćdziesiątkowego" (aka najwygodniejszego kontrolera w historii), ale zobaczymy jak to wyjdzie w praniu. Przyjemnym zaskoczeniem jest z kolei nazwa konsoli. Koncepcja stojąca za " Xbox One" brzmi dla mnie całkiem spoko, a poza tym jest to pewne zaskoczenie, biorąc pod uwagę dotychczasowe plotki o Xboksie Infinity, Xboksie 720 i całej reszcie. 

Do wspomnianego już przeze mnie kosza leci z kolei cała reszta funkcjonalności wymienionych przez bożyszcza pryszczatych nastolatek, Dona Mattricka. Ani kontrolowanie telewizji, ani ulepszone sterowanie przy użyciu Kinecta mnie kompletnie nie obchodzą. Tej pierwszej w ogóle nie oglądam, a magiczna kamerka Microsoftu leży u mnie nieruszana od jakiegoś pół roku. Te funkcjonalności stworzone są stricte pod rynek amerykański, gdzie rzeczywiście mają one szansę sprzedać sprzęt.

Na szczęście, po tych cholernie nudnych trzydziestu minutach, na scenę postanowił wyjść facet z EA Sports. Nowa "FIFA", nowy "Madden", nowe "UFC", nowe "NBA" - standard. Chętnie zaopatrzyłbym się w ten pierwszy tytuł, ale i tak nie rozumiem na czym polega cała "rewolucyjność" wspomnianych gier. To samo słyszeliśmy wiele razy, w różnoraki sposób ubrane w słowa. Plus należy się za to Microsoftowi, że załatwił sobie tryb "Ultimate Team" w "FIFIE" na wyłączność. Neeext.

Next, czyli kolejna "Forza". Podobno niektórych kręci kupowanie regularnie ścigałek, mnie niestety nie. Na Xboksie 360 zdążyły się pojawić cztery odsłony microsoftowej serii. Niby lepsze to niż jedno czy dwa "Gran Turismo" na PlayStation 3, ale czy to nie jest jednak trochę przesada? 

Za to kolejny zaprezentowany tytuł, był zdecydowanie najlepszą rzeczą, jaką widzieliśmy podczas całej konferencji. "Quantum Break" nie zachwyciło mnie trailerem, nie zachwyciło mnie otoczką, nie zachwyciło prawdopodobną fabułą. Zachwyciło mnie jednak faktem, iż za całą produkcją stoi studio Remedy. Większość ludzi kocha ich za serię "Max Payne", ja jednak jestem wyznawcą przygód Alana Wake'a. To jedna z najbardziej urzekających mnie gier obecnej generacji konsol. Serio.

Dalej poleciało już z górki. Najpierw Steven Spielberg zachwycił się faktem powstawania serialu na podstawie "Halo" (kompletnie nie wiem, co to ma wspólnego z nowym Xboksem, ale chętnie obejrzę), potem cała Polska zasnęła przy zapowiedzi współpracy NFL z Microsoftem, a na końcu wyszedł reprezentant Infinity Ward i pokazał światu "Call of Duty: Ghosts". Jeszcze przed konferencją pojawił się w sieci filmik, gdzie ludzie zachwycali się zwiastunem nowej części kultowej strzelanki. Ja się niestety nim nie jaram, choć sama gra zapowiada się nieźle. Za to pan z Infinity Ward zdobył me serce stwierdzeniem: "Mogliśmy przygotować kolejne 'Modern Warfare', ale nie chcieliśmy tworzyć tego samego". Ciekawa zmiana po tylu latach wypuszczania odgrzewanych kotletów :)

I to by było na tyle. Konferencja była raczej słaba, ale dała jeden duży plus Microsoftowi. Don Mattrick nie będzie musiał znowu nawijać o funkcjonalności nowego Xboksa na zbliżającym się E3. Jest więc szansa, że na czerwcowej konferencji więcej czasu dostaną same gry. Podobno w pierwszym roku (jeśli dobrze pamiętam) Microsoft ma zamiar wypuścić 15 ekskluzywnych tytułów na nową konsolę, z których 8 to nowe IP. Jest więc co pokazywać.

0 komentarze:

Powinienem być już martwy - biografia Dennisa Rodmana

Do koszykówki mam podobne odczucia, jak co do większości sportów - chętnie bym sam wziął w tym udział, ale oglądanie zawodów w telewizji mnie po prostu nuży. Nie zmienia to faktu, że paru słynnych reprezentantów NBA znam. Michal Jordan, Shaq, LeBron, Magic Johnson czy... Dennis Rodman. Jak jednak doszło do kupienia przeze mnie biografii tego ostatniego? Przeczytałem znaleziony w sieci fragment, który tak mi się spodobał, że postanowiłem przy najbliższej okazji zaopatrzyć się w całość. I tak, znając do tej pory tylko bardzo ogólnikowo historię Rodmana, przebrnąłem przez całą książkę o nim. Jak wrażenia?

Życie bohatera "Powinienem być już martwy" jest chyba jednym z najbardziej kontrowersyjnych w historii gwiazd NBA. Picie, ogrom lasek, imprezy do rana, granie będąc naprutym - do wyboru, do koloru. Poza tym, związki z Madonną, Carmen Electrą oraz ostatnią żoną, Michelle. Związki bynajmniej nienależące do tych normalnych. Biografia to także spojrzenie na nieudaną chęć powrotu do ukochanego sportu, która zawierała w sobie wiele etapów.

Rodman w pisanej we współpracy z Jackiem Isenhourem książce, nie boi się omawiać swoich negatywów. Niektóre z nich rzeczywiście uznaje za błędy, inne nazywa po prostu naturalnymi elementami swojego życia. Nie do końca zgadzam się ze wszystkimi poglądami Dennisa na niektóre sprawy, nie można jednak zaprzeczyć, że ma facet jaja, pokazując się z własnej woli w takim świetle.

"Powinienem być już martwy" ma jednak jeden spory problem - po jakimś czasie po prostu nudzi. Jasne, na początku kontrowersyjne życie Rodmana potrafi zaciekawić. Mnóstwo tu pijackich ekscesów i historii wprost z imprez, przeplatanych czasem wzmiankami o koszykówce. Problem pojawia się wtedy, gdy orientujemy się po kilku rozdziałach, że w następnych czeka nas dokładnie to samo. Niby dalej mamy opis kłopotów w związku Dennisa z jego żoną, ale to wciąż jest pretekst do pokazania prawdziwej natury byłego sportowca - "sex, drugs & rock'n'roll".

Ze stylem pisarskim w tej książce jest dziwnie. Z jednej strony, nie można powiedzieć, że jest to coś wyjątkowego - ani to ładne, ani to bogate. To właściwie taki zwyczajny język, przypominający wręcz mowę. Niektórzy nazwą ten styl więc banalnym, a może i nawet prostackim. Dzięki jemu jednak, bardzo przyjemnie się czyta całość, czujemy się, jakbyśmy słuchali całej historii wypowiedzianej wprost ustami Rodmana. To też duża zasługa tłumacza, który nie spieprzył sprawy i  nie próbował ani "umłodzieżowić" całości, ani jej ugrzecznić.

Myślę, że "Powinienem być już martwy" świetnie nadawałby się jako swoisty zbiorek z opowiadaniami, który otwieramy od czasu do czasu, w przerwie między czytaniem innych tytułów. Wtedy jest mniejsza szansa, że zostaniemy tak łatwo znudzeni całością. Łyknięcie jej na raz okazuje się bowiem nie do końca satysfakcjonujące. Plusem tej biografii, jest jednak fakt, że nadaje się ona dla każdego. Czy jesteś fanatykiem NBA, czy też kompletnym laikiem w tej dziedzinie - ten tytuł ma szansę Ci się spodobać. 

Dało się to zrobić lepiej, ale beznadziejnie też na szczęście nie jest. Średniak.

0 komentarze:

Raperzy czytają #19 - Mam Na Imię Aleksander

Już w przypadku ubiegłotygodniowego gościa "Raperzy czytają", zwróciłem uwagę na jego całkiem nietypową ksywkę. Dziś muszę to powtórzyć. Do dziewiętnastego odcinka akcji zaprosiłem bowiem faceta znanego jako Mam Na Imię Aleksander. Choć jego oficjalna raperska kariera zaczęła się raptem rok temu, przy okazji wydania "Odczucia EP", ma on na swoim koncie całkiem sporo propsów od słuchaczy. Singlem "Pręgi" jarał się nawet jeden z królów podziemia, czyli LaikIke1. Dziś, już jako członek wytwórni Fandango, Aleksander wypuszcza swój najnowszy kawałek, "Tlen", promujący jego zbliżające się LP, pt. "Nie myśl o mnie źle".

A co nasz dzisiejszy gość ma do powiedzenia w kwestii literatury?

Dzień dobry! - nie, to zbyt oficjalne. Witam! - przecież tego zwrotu używa się tylko w odpowiedzi na czyjeś przywitanie. Cześć! - czy aby na pewno Mam Na Imię Tereska? W każdym razie, bez względu na formę, chciałbym się z Tobą czytelniku(!) przywitać.

Gdy napisał do mnie Mikołaj z prośbą o kilka słów w sprawie czytania książek, zasępiłem się, podrapałem po głowie i zacząłem się zastanawiać, czy jestem odpowiednią osobą do podejmowania tego tematu. Jeśli miałbym się mianować jakimkolwiek czytelnikiem, to nadałbym sobie tytuł „Czytelnik Niedzielny”. Raz na jakiś czas. Nie za szybko, nie za dużo.

Jeśli już czytać książki, to takie, które da się przeżyć bardziej, niż przeczytać. Jedną z takich książek bez wątpienia jest „Malowany Ptak” Jerzego Kosińskiego. Naturalistyczna, momentami szokująca opowieść o losach śniadego 6-letniego chłopca, próbującego przetrwać bez jakiegokolwiek wsparcia rodziców. Uwierz mi czytelniku, książka wcale nie przypomina przygód Kevina samego w przytulnym domu . Akcja rozgrywa się w pierwszych okresach drugiej wojny światowej na terenach Europy Wschodniej. W zapobiegawczych rodzicach zamieszkujących wtedy większe miasta istniało przeświadczenie, że na dalekiej prowincji jest dużo bezpieczniej. Idąc za tą myślą, rodzice oddawali swoje latorośla pod opiekę tak zwanym. „Mamkom” mieszkającym w małych wioskach. Te, za odpowiednią opłatą, brały pod swój dach małych Polaków, Żydów czy Cyganów. Dramat polegał na tym, że większość dzieci, które zostawały w ten sposób oddawane „na przechowanie” były albo od razu zabijane, albo wykorzystywane do bardzo ciężkiej pracy na roli. Książka ze szczegółami opisuje bolesną drogę chłopca przez liczne gospodarstwa wypełnione po brzegi przemocą. Motywem przewodnim książki jest inność. Chłopiec ze względu na swój ciemny kolor skóry był narażony na jeszcze większe szykany ze strony i tak już zezwierzęconych tubylców. Na kartach książki zostaje rozszyfrowane metaforyczne znaczenie tytułu. Jeśli chcecie poznać jego pełne i gorzkie znaczenie, musicie sięgnąć po tę pozycję.

Druga historia, którą moim zdaniem warto przeżyć, jest „Nieznośna lekkość bytu” autorstwa Milana Kundery. Zakładam, że to bardziej Kundera był inspiracją dla Medi Topa, niż odwrotnie. Wnioskuję to chociażby po dacie wydania książki. Powieść ukazuje prostą prawdę o tym, że spłycanie relacji międzyludzkich do poziomu fizyczności uniemożliwia poczucie pełni szczęścia (nie wiem, czy Medi Top podobnie rozumiał ten tytuł). Szczególnie teraz, gdy kręgosłupy moralne zdają się pękać jak wykałaczki wypadałoby sięgnąć po historie Tomasza, Teresy, Sabiny i Franza. Moja reakcja po przeczytaniu tej książki zadziwiła nawet mnie samego. Życie głównego bohatera nie posiadało znamion tragicznego. Wypełnione po brzegi kobietami, polegało na nieustannej orgii z coraz to nowymi kobietami. Mimo wszystko było mi go szkoda. Najzwyczajniej w świecie było mi go cholernie żal.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Wielki Gatsby

Nie dane mi było do tej pory ani przeczytać książkowego oryginału "Wielkiego Gatsby'ego", ani też obejrzeć jednej z licznych filmowych adaptacji. Kompletnym jednak ignorantem nie byłem i tytuł ten nie raz obił mi się o uszy. Na najnowszą kinową wersję popularnej historii postanowiłem się jednak wybrać zauroczony trailerem, widzianym przeze mnie na kilku różnych seansach. Bogacz, wielka impreza, lata 20., Nowy Jork, DiCaprio, "No church in the wild" Kanyego Westa i Jaya-Z. To przecież nie mogło nie wypalić! Czy aby na pewno?


Narratorem całej opowieści jest niejaki Nick Carraway (Tobey Maguire), który mieszka w małym domku na Long Island, tuż obok ogromnej posiadłości tytułowego Gatsby'ego (DiCaprio). Mało kto wie, kimże słynny bogacz jest, cała nowojorska śmietanka towarzyska regularnie wpada jednak na urządzane przez niego imprezy. Po co je wyprawia? To wie jeszcze mniej osób. Ważne jest, że uczestnictwo w nich jest darmowe, a atrakcji do dyspozycji człek ma mnóstwo. Jednak tak naprawdę, cała historia krąży wokół miłości tytułowego bohatera do panny z wyższych sfer, niejakiej Daisy (Carey Mulligan). To ta kwestia jest prawdziwym głównym tematem opowieści. Mamy więc hajs, mamy miłość, czyli ogólnie mamy... średni film.

Problemem tego tytułu są dwie rzeczy: nuda oraz sztuczność. Pierwsza z tych wad na początku doprowadza wręcz do szewskiej pasji, gdyż przy pierwszych kilkunastu minutach, czuje się wręcz chęć domagania się zwrotu wydanych pieniędzy. Dopóki do gry nie wchodzi sam Gatsby, dostajemy jedno z najnudniejszych wprowadzeń w dobrze rokujących produkcjach. Potem jest już lepiej, ale niektóre sceny wciąż stworzone zostały chyba przez ludzi robiących kołysanki dla dzieci. 

Na czym polega z kolei sztuczność filmu Baza Luhrmanna? Trudno mi to wyjaśnić, ale może pomogę Wam to zrozumieć, mówiąc, że tak naprawdę podczas oglądania seansu mało interesują człowieka losy filmowych postaci. To po prostu twór, który oglądamy bez zbytniego zainteresowania całością. A wisienką na torcie sztuczności są niektóre postaci - może i rzeczywiście miały one w marzeniach reżysera być zagrane tak nienaturalnie, ale niestety wypada to masakrycznie słabo.

I tym samym, trudno mi powiedzieć, czy Mulligan grająca Daisy jest po prostu taką słabą i wkurzającą aktorką, czy jedynie jej rola ją do takiego poziomu sprowadziła. Serio, już bardziej polubiłem jej "złego" męża, granego przez Joela Edgertona. A sam Gatsby? Cóż, jego da się polubić tylko dlatego, że gra go DiCaprio. Ten facet po prostu nie mógł zagrać źle. Jedyną postacią, która naprawdę wzbudza prawdziwą sympatię jest wspomniany już narrator. Maguire zagrał bardzo dobrze, nawet pomimo tego, iż jego rola również nie do końca naturalnie została rozpisana.

Co ciekawe, oprócz dwóch dużych minusów, jest również w "Wielkim Gatsbym" trochę plusów. Pierwszy z nich, to zdjęcia. Mamy tu ujęcia rodem ze starych filmów, wymieszane z bardziej nowoczesnymi. Bardzo nietypowe dziś najazdy na twarze osób mówiących, "wyobcowanie" ich od reszty planu - rzadko aktualnie możemy podobne zabiegi oglądać. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, jeśli mowa o podobieństwach, to film "Sin City" oraz gra "L.A. Noir".

Oczywiście kolejnymi atutami są rzeczy widziane już w zwiastunach, czyli widowiskowe efekty specjalne oraz ogólny rozmach i przepych. Jest trochę komputerowego przerysowania, dotykającego delikatnie tego quentinowskiego, są piękne kostiumy, jest cudowna scenografia. A do tego całkiem nieźle wykorzystany efekt 3D, w szczególności dzięki połączeniu ze wspomnianymi w poprzednim akapicie, oldschoolowymi ujęciami.  Wielu mogłoby się takich kwestii uczyć od twórców "Gatsby'ego". Doboru soundtracku również, bo pomimo, że wybrano muzykę współczesną, to pasuje ona do klimatu idealnie. Dwudziestowieczni Amerykanie w Dousenbergach bujający się w rytm najnowszego rapu? Jak widać, da się.

W kwestiach technicznych "Wielki Gatsby" jest filmem wręcz doskonałym. Niestety, perfekcyjność ta nie potrafi przysłonić wad całości. Dużo oczekiwałem patrząc na zwiastuny i materiały promujące. Dostałem to niestety jedynie częściowo. Jak dotąd, jedno z moich największych rozczarowań kinematograficznych. Można iść do kina dla efektów, bo ich nie uświadczymy tak dobrze na telewizorach. Obejrzany w domowym zaciszu, ten film pewnie stałby się jeszcze słabszy.

PS. [minispoiler]Daisy, Ty szmato.[/minispoiler]

0 komentarze:

Medium - dowód na... obłąkanie?

Zawrzało wczoraj w światku rapowym. I co ciekawe, ani powodem tego nie był żaden świetny kawałek, ani też kolejny twór Piotrusia Kukulskiego. Internety podbiło tym razem zupełnie coś innego. Konkretniej - ponad czterdziestominutowy monolog Mediuma, dla wielu będącego jedną z największych nadziei nowego pokolenia raperów. Jako, że na ten temat wypowiedziało się wiele różnych osób, w tym innych artystów hh, również i ja postanowiłem dorzucić do wszystkiego swą skromną opinię.
Nie jestem jakimś ogromnym fanem Mediuma, choć trochę czasu przy "Teorii Równoległych Wszechświatów" spędziłem. Kolejnego jego albumu, "Graala", wciąż w całości nie przesłuchałem, jednak zamiar ten podąża za mną od samej premiery krążka. Na dniach nadrobię ten brak, wierzę. To jedynie tak w kwestiach wstępu, przejdźmy teraz do rzeczy, czyli "wywiadu", wokół którego tyle szumu powstało.

Zasadniczo ludzi wierzących (w cokolwiek) można podzielić na dwie grupy. Pierwszą z nich są po prostu zwykli wierni. W przypadku chrześcijan chodzą oni do kościoła, spowiadają się, przyjmują Eucharystię itp. Jednocześnie jednak, nie narzucają swojej ideologii innym i nie krzyczą na ludzi ludzi, jeśli pieprzą się przed ślubem. Należy takich ludzi szanować, niezależnie czy jest się reprezentantem innej religii czy ateistą.

Drugi typ ludzi wierzących to fanatycy. Ci są taką współczesną formą Inkwizycji, stawiającej sobie za podstawowy cel nawracanie za wszelką siłę. Może być nawet i mieczem. Do takich osób zaliczamy między innymi wszelakich sajkofanów Tadzia Rydzyka, muzułmańskich uczestników świętej wojny i nazbyt natarczywych kolesi od "chciałbym z Panem porozmawiać o Jezusie Chrystusie".

Do tego drugiego typu wiernych zaczął zbliżać się również Medium. Słyszałem niejedno tzw. "świadectwo", w który ludzie wierzący opowiadali historię swojego nawrócenia czy po prostu miłości do Boga. W większości były one normalne i pełne jakiejś rzeczywistej energii i radości. Z monologiem Mediuma jest jednak zupełnie inaczej.

Patrząc na gesty, wzrok i słuchając dziwnego tonu głosu tego rapera, czuję się, jakbym dostał pod nos wywód sekciarza. Jak kilka osób w sieci dobrze powiedziało: całość przypomina wypowiedzi Toma Cruise'a i reszty scjentologów. Inne porównanie, jakie przychodzi mi do głowy, to kultowy ksiądz Natanek. Medium w tym momencie tak naprawdę w pewien sposób kreuje siebie na jakiegoś proroka.

Spytałem się dwóch przyjaciół, którzy są praktykującym chrześcijanami, co sądzą o wywodzie Mediuma. Oboje przyznali rację, że coś jest w tym kolesiu dziwnego. To nie jest zwyczajny katolik. Kto wie,  podchodzi to wręcz pod opętanie, aniżeli głęboką wiarę?

Dziwacznie mi to wszystko wygląda. Nie rzucę tekstem pokroju niektórych ludzi, w stylu: "ten koleś jest popierdolony", ale coś ewidentnie jest nie do końca w porządku z Mediumem. Fajnie, że jest wierzący, fajnie, że chce to przekazać swoim rapem. Ale Bisz też jest katolikiem i nie atakuje nas na każdym kroku moralizatorskimi świadectwami i sekciarską gadką kreującą go na współczesnego apostoła. Ktoś powiedział, że cała akcja może być tak naprawdę chwytem marketingowym. Jeśli tak, to nie będę zdziwiony, choć chyba bardziej skłaniam się ku tezie, że jednak Medium trochę zbytnio zaszalał. Byle tylko nie wyszedł z niego kolejny skoczek z "jestem Bogiem" na ustach.

1 komentarze:

Krótko i na temat - Alko-poli-gamia bijacz!

Od ostatniego odcinka "krótko i na temat" minęło aż 20 dni, pomyślałem więc, że dziś jest dobry dzień na odświeżenie tej serii. Tym bardziej, że pojawił się wczoraj w sieci teledysk do nowego kawałka Tego Typa Mesa - "Alkopoligamia 2013". Track ten promuje najnowszą płytę wspomnianego rapera, nagraną w kolaboracji z Lepszymi Żbikami, czyli całą ekipą jego wytwórni, o której mowa w omawianym singlu. 

Jakkolwiek czekam na krążek ten z ogromną niecierpliwością, Mes to w końcu jeden z najlepszych zawodników w Polsce, tak trochę martwię się o te wszystkie featuringi. Nie żebym był jakimś hejterem Lepszych Żbików, ale trzeba szczerze przyznać, że są oni niestety kilka poziomów poniżej swojego mentora. Po cichu liczę, że może ich zwrotki nie będą takie złe i da radę odsłuchać album bez skipowania, jednak nie do końca w to wierzę. Jak będzie w rzeczywistości - przekonamy się pewnie jeszcze w tym roku. Bądźmy dobrej myśli.

0 komentarze:

Mariusz Max Kolonko "Mówi Jak Jest"

27 października. To wtedy założyłem bloga i wtedy też wrzuciłem kilka pierwszych notek na niego. Pierwszą po klasycznej powitalnej był krótki tekst na temat wywiadu z Mariuszem Maxem Kolonko. Zawsze w jakiś sposób żywiłem sympatię do tego faceta i śledziłem jego ruchy. O jego youtube'owym projekcie chciałem napisać już od dawna. Nigdy jednak nie było do tego naprawdę dobrego momentu. Aż do teraz.

YouTube'owy kanał Maxa przekroczył ostatnio bowiem liczbę stu tysięcy subskrybentów. Jest więc ogromna szansa, że już o nim słyszeliście, a może nawet i go śledzicie. Jeśli jednak nie, mam nadzieję, że dzisiejsza notka, którą postanowiłem napisać, zachęci Was do choćby zajrzenia i posłuchania o tym, jak Mariusz "Mówi Jak Jest".

Kolonko na swoim kanale prezentuje co parę dni ciekawe wiadomości, o których raczej nie usłyszycie zbyt dużo w rodzimych mediach. To on zrobił chyba najlepsze polskie podsumowanie wiadomości o ostatniej katastrofie w Bostonie, to on śledził niedawno każdy news na temat imigranta, który zwyciężył w amerykańskiej loterii, to on wspomina o ciekawostkach, o jakich mogliście kompletnie nie wiedzieć. A poza tym, Max wyraża swoją opinię na temat tego wszystkiego.

I to mi się właśnie bardzo podoba w jego programie. Porzuca on to nudne, obiektywne dziennikarstwo, jakim wciąż raczeni jesteśmy w telewizji i zaczyna wszystko subiektywizować. Nie rzuca ogólnikami, tylko po prostu "Mówi Jak Jest". Niby według niego, ale to wciąż bardzo często przejawia się potem w faktach.

Spotkałem się z opiniami uznającymi Mariusza za kolejnego po Korwinie-Mikke czy Cejrowskim "pogromcę lewaków". Według mnie jednak, nie ma to zbytniego przełożenia na prawdę. Choć, tak jak wspomniałem, w swoim programie jest on bardzo subiektywny, to nie rzuca on swoją przynależnością polityczną na prawo i lewo. Powie, co myśli, ale nie będzie wyzywał od "chamów", "lewaków" i "najgorszych gnid" ludzi, którzy mają od niego choćby odrobinę inne poglądy. I bardzo dobrze.

Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak jeszcze raz zachęcić Was do sprawdzenia youtube'owego kanału "Mówię Jak Jest". Ja zaś dalej będę oczekiwał z niecierpliwością kolejnych odcinków. Marzy mi się, by pojawiał się choćby jeden dziennie. Gratuluję Panie Maksie i życzę dalszych sukcesów :)

0 komentarze:

Jak poznałem ich matkę

Lubicie oglądać seriale? Bo ja bardzo. Nie jest to może miłość bezgraniczna i całkowita, ale na finały swoich ulubionych produkcji nieraz czekałem z zaciśniętymi pięściami. Nawet gdy staczały się z każdym kolejnym sezonem (vide "Prison Break") lub gdy byłem jednym z ostatnich bezgranicznie oddanych fanów (vide "Lost"). I nawet, jeśli liczba sezonów show zbliżała się do dwucyfrowej wersji. 

Dziś będzie o tytule, który nieustannie śledzę od dobrych paru lat. Kiedy to się zaczęło? Dokładnie nie pamiętam. To były któreś wakacje, gdy serial ten miał już na koncie ze trzy albo cztery sezony. Które po odpaleniu pierwszego odcinka pochłonąłem bodajże w dwa tygodnie. O czym mowa? O tytule, który większość osób zna choćby ze słyszenia - "How I Met Your Mother", zwane w naszym kraju "Jak poznałem waszą matkę".

Ciekawą rzeczą jest fakt, że poza klasycznym sitcomowym podejściem, czyli po prostu luźno powiązanymi odcinkami, posiada on też jasną, konkretną tajemnicę, której rozwiązania oczekujemy. Już od roku 2005 najwięksi fani zastanawiali się więc: "kim jest ta cholerna Matka?". The Mother, jak ją cudownie nazwali anglojęzyczni detektywi, to żona głównego bohatera, który pewnego dnia w roku 2030, postanowił opowiedzieć historię jej poznania swoim nastoletnim dzieciom.

Tajemnica rozwikłana została dopiero wczoraj, w finale ósmego, przedostatniego sezonu. Przynajmniej oficjalnie, bo jak dzisiaj wygooglowałem, niektórzy nad wyraz dociekliwi fani rozwiązali zagadkę przy okazji piątej serii serialu. Nieźli są. Szczerze mówiąc, myślałem już, że i tym razem producenci zostawią nas z końcówką pokazującą jedynie nogi The Mother, ale jednak pomyliłem się. Wreszcie wiadomo jak wygląda żonka Teda - czyż to nie wspaniale?

Z jednej strony tak, bo w końcu ja też czekałem na to z niecierpliwością kilka lat. Z drugiej jednak, to rzeczywiście przypomina, że serial zbliża się już ku końcowi. Zresztą wszystkie zmiany w życiu głównych bohaterów powoli nas do tego przygotowywały przez cały ósmy sezon. Przeprowadzki, związki, starzejący się Ted. Chyba jeszcze nigdy nie czułem tak mocno, że serial zbliża się ku końcowi już w przedostatniej serii.  

I trochę smutno się robi, bowiem było kilka momentów, w których mnie HIMYM naprawdę podniósł na duchu. Przy tym serialu nie dało się nie uśmiechnąć i nie polubić każdego z głównej piątki bohaterów. Mam nadzieję, że na koniec sezonu dziewiątego producenci dowalą naprawdę rozczulające i świetne zakończenie, które zapadnie w pamięć. Rozstania mało kiedy są dobre, ale jeśli już mają być, to chociaż niech będą naprawdę widowiskowe.

Swoją drogą, po tylu latach czekania Ted mógł dostać coś naprawdę "legen - wait for it - dary". The Mother taka raczej nie jest, ale po dłuższym przyjrzeniu się jej, dostrzegam jednak pewnego rodzaju urok. Not bad.
Żółta parasolka - znak rozpoznawczy The Mother.

0 komentarze:

Wiele demonów

Już gdy pisałem recenzję "Pod Mocnym Aniołem", wiedziałem, że będę musiał koniecznie zabrać się szybko za pozostałe książki Jerzego Pilcha. Pod nawałem innych tytułów, zakup utworów polskiego pisarza musiałem jednak odłożyć na później. Dobrym momentem na powrót do prozy Pilcha było wypuszczenie jego pierwszej od kilku lat powieści - "Wiele demonów". Zrobiłem sobie więc lukę pomiędzy kolejnymi czytanymi przeze mnie tytułami i zaopatrzyłem się we wciąż pachnący premierą egzemplarz. Teraz czas na blogową recenzję!

Fabuły właściwie nie da się ot tak skrócić w paru zdaniach. "Wiele demonów" to bowiem tak naprawdę historia nie konkretnych osób, a miasteczka Sigły w czasach komunistycznych. Na pozór normalna wioska posiada jednak wiele tajemnic, które nie każdemu dane jest odkryć. Cała śmietanka towarzyska posiada swoich kilku najważniejszych reprezentantów. Wśród nich znajdują się między innymi tajemniczy prorok o nadzwyczaj niecodziennych zdolnościach, Naczelnik tutejszego oddziału polskiej poczty, luterański pastor Mrak oraz jego dwie córki: Ola i Jula. 

Głównym motorem napędowym całej historii jest jednak tajemnicze zaginięcie pierwszej z szalonych sióstr, Oli. To największa tajemnica Sigły, która wciąż spędza sen z powiek wielu mieszkańcom, nawet tym, którzy za lubieżnymi nastolatkami nie przepadali. I choć wyjaśnienie sprawy powoli zaczyna stawać się bardziej klarowne z każdym kolejnym rozdziałem, to jednak zakończenie wciąż zaskakuje. Czym? "Dziwnością".

"Dziwna" jest zresztą ta książka również jako całość. Ale zdecydowanie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dużo robi tu wyjątkowy styl pisarski Pilcha. To nie tylko piękne zdania, będące przy współczesnej literaturze wręcz ósmym cudem świata, ale też i hektolitry humoru, często pod postacią ironii , sarkazmu i groteski. Czyta się to fenomenalnie. No chyba, że oczekujecie od książek treści i składni na poziomie "Pięćdziesięciu twarzy Greya".

Pilch stworzył sobie świetny powrót do świata prozy. "Wiele demonów" to zdecydowanie jedna z najlepszych książek, jakie ostatnimi czasy miałem okazję czytać. Zachwyca klimatem, fabułą i stylem. To trochę tacy postalinowscy "Chłopi" polani sosem gombrowiczowsko-mrożkowym, udowadniający, że w każdym człowieku znajduje się demon. A może i nawet kilka. Bardzo serdecznie polecam.

0 komentarze:

Raperzy czytają #18 - TMK aka Piekielny

Gościem dzisiejszego odcinka "Raperzy czytają" jest facet o dość nietypowej ksywie - TMK aka Piekielny. To reprezentant Głogowa, rocznik '92, który pomimo swojego wieku, zdążył wypuścić już więcej materiału niż niejeden dinozaur naszej sceny. Jego dyskografia zawiera między innymi płyty wydane z grupami Parafren i Apogeum, album nagrany wraz z NTW oraz wydawnictwa solowe, w tym dwie epki i trzy longplaye. Ostatnimi czasy jeden z kawałków Piekielnego pojawił się w serii "Rap One Shot".

A co TMK ma do powiedzenia w kwestii książek?

Nie byłem fanem czytania lektur w szkole, co z perspektywy czasu oceniam jako wielki błąd. Po skończeniu liceum zajarałem się czytaniem książek jak nigdy wcześniej. Nadrobiłem kilka lektur szkolnych i takie książki jak "Zbrodnia i kara" Dostojewskiego czy "Proces" Franza Kafki polecam każdemu młodemu człowiekowi (nie tylko oczywiście). 

Obecnie często przechadzam się alejkami biblioteki w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Pierwszą książką, która przykuła moją uwagę był "Przypadek" redaktora Grzegorza Miecugowa. Po jej przeczytaniu uświadomiłem sobie do jak dalekich konsekwencji jest w stanie doprowadzić najzwyklejszy zbieg okoliczności. To trochę przerażające... Samą książkę przyjemnie się czyta, ciekawa historia, bardzo fajnie opisana, polecam! 

Kolejną książką, która mnie porwała był "E-den". Autorami są panowie Mikaël Ollivier i Raymond Clarinard. Nigdy nie ciekawiła mnie fantastyka, aż do tego momentu. Historia gliniarza, który pracuję nad zatrzymaniem produkcji nowo powstałego narkotyku, który usypiając wprowadza człowieka do raju - miejsca, w którym wszystko jest doskonałe. Wszystko to w niedalekiej przyszłości. Świetne opisy sytuacji, wciągnęła mnie na tyle, że jadąc PKP nie słyszałem nawet odgłosów pociągu (a wiecie jakie odgłosy wydają stare pociągi PKP...). Byłem wtedy w innym świecie. Jak wyżej, polecam! 

Tytuł kolejnej książki znacie pewnie wszyscy - "Forrest Gump". Książka różni się od filmu przede wszystkim tym, że Gumpowi przytrafią się o wiele więcej komicznych sytuacji. O wiele więcej też daje do myślenia niż film z Hanksem (swoją drogą, mistrzowskie kino). Godziny śmiechu, wzruszenia, emocje jakich życie nie dostarcza zbyt wielu. Polecam też kontynuację - książkę pt. "Gump i spółka". Świetnie napisane, iście "gumpowskim" stylem! Błędy ortograficzne na porządku dziennym, czytając masz wrażenie, że słuchasz samego Forresta. 

Czytam przeróżne rzeczy. Jak do tej pory poleciłem Wam kryminał, fantastykę i przyjemne książki o Forreście Gumpie. Z drugiej strony niedawno skończyłem czytać "Uciekiniera". Książka jest wspomnieniem Williama Asha (Amerykanina, który przyjął kanadyjskie obywatelstwo, żeby walczyć w armii brytyjskiej przeciwko Hitlerowi - mocne, co?). Ash był pilotem myśliwca, którego zestrzelili we Francji. Przez wojnę był jeńcem w wielu obozach, między innymi w Polsce. Świetna literatura i niesamowita historia. Fanom historii Europy spodoba się na pewno. 

Obecnie dorwałem książkę pod intrygującym tytułem "Drogi Osamo" Chrisa Cleave'a. Historia młodej kobiety, która w zamachu terrorystycznym traci syna i męża. Zrozpaczona pisze list do Osamy Bin Ladena, w którym wyraża wszystkie swoje emocje. Opisuje mu nawet swoje życie niemal od początku. Zapowiada się ciekawie, jestem po około stu stronach i póki co - mogę polecić. 

Nie jestem wielkim znawcą literatury (jestem za to maniakiem kina), wielu znakomitych książek jeszcze nie czytałem, o wielu nie słyszałem, ale systematycznie staram się to nadrabiać. Do głowy przyszło mi akurat kilka tych książek, więc podejrzewam że były warte mojej uwagi w największym stopniu. Wszystkiego dobrego!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

0 komentarze:

Little Miss Sunshine

Jeśli powiedzieć, że jakiś gatunek filmowy poszedł w złym kierunku, to zdecydowanie stawiałbym na komedie. Typ filmu, który swoją drogą uwielbiam. Niestety, dziś tak określane są w dużej mierze produkcje kiczowate i słabe, jak chociażby recenzowany kiedyś przeze mnie "nieletni/pełnoletni". Wśród zalewu tego typu "dzieł", trudno czasem doszukać się czegoś naprawdę dobrego. Na szczęście całkiem niedawno udało mi się natrafić na "Little Miss Sunshine" (w polskiej wersji "Mała Miss").
Film opowiada historię małej dziewczynki, która dostaje się do finału konkursu dla młodocianych piękności. W podróż rozwalającym się minibusem wyrusza razem z nią jej najbliższa rodzina. Familia ta nie należy jednak zdecydowanie do tych normalnych. Ojciec to fajtłapa, który (o ironio!) prowadzi kursy typu "Wygrywaj życie i bądź szczęśliwy!", matka do roli gospodyni niezbyt się nadaje, dziadek wciąga kogs, brat już od kilku miesięcy nie odezwał się do innych ani słowem, a wujek jest niedoszłym, homoseksualnym samobójcą. 

Już sam ten opis powinien Wam powiedzieć wprost, że jest zdecydowanie z czego się śmiać. Dodatkowo, choć na pierwszy rzut to tylko zwyczajna komedia, której humor czasem zbliża się do tego czarnego, warto przyjrzeć się całemu scenariuszowi dokładniej i zobaczyć jak świetnym wyśmianiem współczesnego społeczeństwa on jest. Tutaj dostaje się wszystkiemu: słynnemu "American dream", skrajnemu nietscheanizmowi, "filozofii sukcesu" czy - a jakżeby inaczej - konkursom miss dzieci. Absurdalne, ale jakże i prawdziwe podsumowanie.

Jeśli chodzi o aktorów, to nie ma raczej większości czego zarzucić, ale i nie jest to żaden geniusz. Największym plusem jest tu chyba sama główna bohaterka, zagrana przez jedną z popularniejszych dziecięcych gwiazd filmowych - Abigail Breslin. Poza nią mamy też (nie)przyjemnego Alana Arkina, ostatnio nominowanego do Oscara za rolę w "Operacji Argo", tutaj pełniącego rolę dziadka-ćpuna. Spełnił swoje zadanie stuprocentowo dobrze.

Może i "Little Miss Sunshine" nie jest filmem, który będę podawał jako pierwszy przy pytaniu: "Jaką komedię polecasz?", ale przy okazji dłuższej listy na pewno zostałby on wymieniony. To po prostu naprawdę dobra produkcja. Solidna, śmieszna, niegłupia, trochę absurdalna. Sprawdźcie koniecznie, jeśli też Was męczą kolejne klony "American Pie". 

0 komentarze:

Marek Dyjak i jego Kobiety

Wojewódzkiego można lubić albo i nie, jednak nawet najwięksi przeciwnicy TVNowskiego showmana nie mogą mu zarzucić, że zaprasza on do swego programu jedynie telewizyjne gwiazdeczki. W przeciwieństwie choćby do Szymona Majewskiego, czy wielu amerykańskich prezenterów, często rozmawia on bowiem również z osobami nieznanymi statystycznemu Polakowi. Tak też zrobił podczas swego dwusetnego odcinka, gdy obok Dody posadził zestresowanego i skromnego Marka Dyjaka. Dlaczego? Po to, by, jak sam powiedział, go rozreklamować.

Ja sam jedynie pośrednio dowiedziałem się o Dyjaku z programu Wojewódzkiego. Pewnego słonecznego (chyba) dnia trafiłem bowiem na Onecie na artykuł o nim, nawiązujący między innymi do występu w programie Kuby. To z niego właśnie dowiedziałem się, kim ten cały Dyjak jest. Byłem wręcz zniszczony. Wy również powinniście sięgnąć po jego historię, czy to w postaci wywiadu u Wojewódzkiego, rozmowy u Rawicza na CGMie, czy też po prostu googlując co nieco. Czy  mówiąc, że człowiek ten swego czasu był alkoholikiem pijącym ponad trzy litry wódki dziennie, wystarczająco was zachęcę do sprawdzenia dłuższej biografii? Przecież wiem, że lubicie kontrowersje. 

Dyjak był w swym życiu hydraulikiem i pijakiem, teraz zaś jest... śpiewakiem. I to właśnie tą ostatnią kwestią zajmę się w dzisiejszym poście na blogu. Ostatnimi czasu do sklepów (oraz choćby do Spotify) trafiła bowiem najnowsza płyta Marka, pod tytułem "Kobiety". Jest to zbiór coverów utworów największych polskich piosenkarek. Cały album to swoisty tribute dla nich wszystkich. 

Dyjak dostarcza nam całkiem różnorodną, ale zarazem cholernie spójną i harmoniczną całość. Z jednej strony mamy tutaj agresywne "Sic!" Kasi Nosowskiej, z drugiej spokojny "Tomaszów", bazujący na kultowej wersji wiersza Tuwima, wykonanej przez Ewę Demarczyk, a jeszcze w innym rogu stoi  energetyczna "Atramentowa rumba", znana najbardziej z wykonania Stanisławy Celińskiej. I choć kawałki wzięte są często z zupełnie różnych odmętów polskiej muzyki, to Marek świetnie odnajduje się na każdym z nich.

Jak na człowieka, u którego ewidentnie słychać normalnie klasyczny, przepity głos, zadziwiająco dobrze wykonuje on  także te wolniejsze utwory. Potrafi bardzo spokojnie, wręcz delikatnie wybrzmieć choćby w takim "Kiedy mnie już nie będzie". Pomimo potęgi swego niskiego głosu, ma on w takich momentach w sobie coś wyjątkowo lekkiego.  To trochę tak, jakby bestia zamieniła się w potulne zwierzątko domowe. W pozytywnym znaczeniu tej metafory. Oczywiście nie brakuje też kilku agresywnych wykonań, podczas których w uszach bębni wyjątkowa chrypliwość Dyjaka. Te fragmenty to świetne pokazy siły Marka.

Jeśli miałbym wybrać jednego rodzimego wykonawcę, którego zbyt późnego poznania najbardziej żałuję, na pierwszy miejscu wylądowałby aktualnie na pewno bohater dzisiejszego wpisu. Na "Kobietach" odkrywa on nieznane do tej pory strony kultowych polskich utworów kobiecych, oddając jednocześnie jeden z najlepszych hołdów dokonanych w historii naszej muzyki. To płyta hipnotyzująca, wciągająca, której nie da się po prostu tak nagle wyłączyć i zastąpić inną. Miło mi dołożyć choćby tak skromną cegiełkę jak ta notka do rozreklamowania nie tylko tegoż albumu, ale i całej twórczości genialnego Marka Dyjaka. 

0 komentarze:

Piękna dziewoja w pięknej Japonii

Znacie to uczucie, gdy natrafiacie nagle w internetach na coś, co mało kto zna, a Wam podoba się to bardziej niż najnowsze hity sieci? Mi przytrafia się to całkiem często i uwielbiam dzielić się tym z innymi. Ot, choćby przy pomocy tego bloga. Tak będzie również i dziś. Jak się bowiem okazuje, na Diggu pojawiają się nie tylko artykuły antyapple'owe, ale też bardzo... miłe i sympatyczne linki :)

To właśnie za pośrednictwem tego amerykańskiego serwisu trafiłem na vlog "Sharla in Japan". Na stronie głównej Digga wylądował bowiem swego czasu link do filmiku "Cost of Living in JAPAN", poruszającego tematykę uwielbianą przez domorosłych ekonomistów i całą resztę im podobnych. Ku memu zaskoczeniu, moim oczom ukazała się wtedy słodka dziewoja, która zaczęła opowiadać przed kamerom o swoim życiu w Japonii. Kliknięcie kultowego "subskrybuj" dokonało się prawie, że od razu.

Filmiki Sharli warto oglądać z dwóch powodów. Po pierwsze, no cóż, dla samej głównej bohaterki. Dziewczyna jest ładna, ma urzekający głos, a do tego nie zachowuje się jak głupia pizda (patrz - większość polskich vlogerek modowych). No i jest do tego tak pozytywna, że gdy ona się uśmiecha, to samo robi jej widz. Czego chcieć więcej?

Drugi powód to oczywiście sama Japonia. Myślę, że wideo Sharli powinno zainteresować nie tylko fanów Kraju Kwitnącej Wiśni, ale jeśli gdzieś tam w sercu chowasz zamiłowanie do surowych ryb, tamtejszej kultury i całej reszty stuffu z tego dziwacznego kraju, poczujesz się jak w niebie. To nie jest kolejny vlog w stylu "jestem w podróży, zobaczcie jak tu jest inaczej niż w Europie". Sharla pokazuje po prostu normalne życie w skośnookim państwie, które w jakiś sposób urzeka swą "normalnością".

Jedyny minus całego omawianego przedsięwzięcia, to fakt, iż dziewczyna wrzuca tych vlogów strasznie mało. Z tego co zauważyłem, dwutygodniowe czekanie na kolejny materiał to minimum. A bywa, że przeciąga się to jeszcze bardziej. Ale takiej miłej twarzyczce nie da się tego nie wybaczyć.

Zajrzyjcie więc koniecznie na youtube'owy kanał Sharli i jej facebookowy fanpage (ma tylko tysiąc fanów przy 26 tysiącach subskrybentów, what the fuck?). Warto choćby sprawdzić z czym to się je. A nuż wam się spodoba tak bardzo, jak i mi? Tak przy okazji, przypomnę osobom zainteresowanym Japonią, o prześwietnej książce, którą swego czasu recenzowałem na blogu - "Bezsenność w Tokio". Jeśli jeszcze jej nie znacie, czas to natychmiast zmienić!

0 komentarze: