Pacific Rim

Szczerze mówiąc, nie miałem planu pójścia do kina na "Pacific Rim". Już prędzej spodziewałem się, że wyląduję na seansie "World War Z". Niby reżyserem jest Guilermo del Toro, niby są ogromne mechy, ale mimo wszystko zapowiadało mi się to na średniaka. Sporo recenzji jednak przeczyło moim przedpremierowym przemyśleniom, niektóre mówiły wręcz, iż mamy do czynienia z aktualnie najlepszą produkcją roku. Wziąłem się więc w garść i czwartkowego, słonecznego popołudnia ruszyłem do kina. To jak wreszcie jest z tym "Pacific Rim"?
Sam schemat fabuły jest według mnie całkiem ciekawy. Nagle gdzieś z głębin mórz i oceanów zaczynają wychodzić ogromne potwory, nazwane przez ludzi Kaiju. Pierwszy z nich zostaje pokonany dopiero po kilku dniach i milionach martwych ludzi. Po kolejnych atakach rządy wielu krajów postanowiają rozpocząć współpracę i stworzyć ogromne mechy, Jaegery. Każdy z nich jest kontrolowany przez dwójkę pilotów i początkowo mechy spełniają swoją rolę bardzo dobrze. Niestety, po pewnym czasie staje się to niewystarczające.

Jeśli samo słowa "ogromne potwory" i "mechy" nie zainteresowały Was do tej pory, odpuście sobie ten film. Jeśli jednak czujecie się choćby odrobinę zaciekawieni - zostańcie przy radioodbiornikach. Nawet pomimo tego, że dziś przezornie zacznę od minusów "Pacific Rim". Nota bane związanych z tym, co przed chwilą w pewnym stopniu chwaliłem, czyli fabułą.

Bo trzeba przyznać, że scenariusz tej produkcji czasem sięga wręcz do poziomu słabego. Jest kilka niezłych momentów, ale są one związane w szczególności z fragmentami przepełnionymi akcją. Poza nimi dużo niestety tu schematyczności i naleciałości z innych filmów. Na dodatek, to chyba pierwsza produkcja, w której niespójności (czy też często raczej niedopowiedzenia) odkrywałem lawinowo już podczas pierwszego seansu.

Ale, ale! To wciąż film, w którym napieprzają się ogromne roboty z wielkimi, obleśnymi stworami. Stop, pozwólcie, że się poprawie: one się NAPIERDALAJĄ. Jak najbardziej z Caps Lockiem. Pierwsza walka już robi wrażenie, ale ta odbywająca się potem jest naprawdę wręcz rozkoszą dla oczu. Hej, to film, w którym wielki robot przywala dziwacznemu stworowi rodem z mangi hentai pieprzonym statkiem towarowym! A potem wylatuje poza atmosferę i walczy z nim w kosmosie!

Twarz miałem rozdziawioną jakbym pewnego dnia wyszedł z domu i zobaczył przed sobą kilkukilometrową dziurę po bombie. To pod względem efektów chyba do tej pory jeden z najlepszych filmów w historii. Budynki tu się dosłownie sypią pod ciosami Jaegerów i Kaiju. Ten widok mówi Ci: "gdybyś tam był naprawdę, to pewnie byś się zesrał w gacie". Nie jestem tylko pewien, czy ze strachu, czy po prostu z wrażenia.

Jeśli czujecie się choćby w małym stopniu zaintrygowani "Pacific Rim", to pospieszcie się z wyprawą do kina. Nie widzę kompletnie sensu w oglądaniu tej produkcji w domu. Chyba, że macie prywatne kino. Najlepiej z 3D, choć efekt ten nie jest w tworze Guilermo del Toro wyjąkowo zjawiskowy. Niby kurcze tych scen walk jest za mało, niby ta fabuła się nie klei i nawet powiem wprost, że to film raptem średnio-dobry. Ale nie wiadomo, kiedy kolejny raz będziecie mieli okazję zobaczyć takiej jakości walki ogromnych robotów z przebrzydłymi stworami. Dla nich warto ten film zobaczyć, fragmenty fabularne możecie przespać. 

Chociaż nie, wtedy możecie nie zobaczyć tej słodkiej Japoneczki. Czyli jest jeszcze jeden plus "Pacific Rim".

0 komentarze: