Kiedy ogłoszono, że w tym roku na festiwalu Open'er zagra Kendrick Lamar, wiedziałem, że będę musiał tam być. Nie byłem pewien z kim tam pojadę i na ile dni. Ostatecznie zdecydowałem się potraktować ten wyjazd jako test i wyruszyć tylko na koncerty trzeciego lipca, wśród których znalazł się czas dla amerykańskiego rapera. Wielokrotnie szczegółowe plany zmieniały się diametralnie, a ostatecznie stanęło na tym, że do Gdyni pojedziemy w środę o 9, a wrócimy stamtąd... w czwartek o czwartej rano. Bilety kupiliśmy za to dwa dni wcześniej. Spontaniczni, szaleni, a teraz niewyspani, ale pełni wrażeń - to właśnie nasza ekipa.
Zanim trafiliśmy na festiwal, a potem same koncerty, czekało nas od dworca w Gdyni sporo drogi. Organizatorzy pomyśleli o ludziach, bo załatwili OGROM autobusów, które za darmo woziły tłumy na miejsce festiwalu. A potem, w środku nocy, te same pojazdy transportowały nas z powrotem na dworzec PKP. Po wylądowaniu na imprezie, do samych scen jest jeszcze chyba z kilometr piechotą. Jeśli nie więcej.
Ale podróż do głównego centrum Open'era to świetny moment na przypatrzenie się publiczności festiwalowej. W większości to osoby młode, choć już pełnoletnie, które na pewno oprócz chęci wchłonięcia paru litrów alkoholu, chcą też posłuchać dostarczonej im muzyki. Na podstawie tej zbieraniny dostajemy też ogólny obraz wyglądu typowego człeka z tego festiwalu. Mało u nas prawdziwych hipsterów, celuje się raczej w streetwear/swag. Mi najbardziej rzucała się w oczy pokaźna ilość ludzi noszących charakterystyczne ciuchy Misbehave. Nietrudno było dostrzec w tłumie kogoś ze sztandarowymi produktami tej marki.
Głównym sponsorem Open'era jest Heineken, nie mógłbym więc odpuścić sobie skomentowania alkoholu na tej imprezie. Co mnie trochę zdziwiło (pozytywnie), pozwolono się również rozstawić innym markom piwnym. Sam znalazłem Desperadosa i Warkę. Dziwnie te wszystkie napoje smakowały, inaczej niż w butelce, inaczej nawet niż z beczek w innych miejscach. Da się przełknąć to odpowiednia opinia. Sześć złotych za malutkie piwo to całkiem sporo, ale pewnie na zachodnich festiwalach wygląda to jeszcze gorzej.
Przejdźmy jednak do sedna sprawy, czyli samych koncertów. Czekałem właściwie tylko na Kendricka, ale przecież robić coś do tej dwudziestej czwartej trzeba było. Najpierw trafiliśmy więc na jakieś dwadzieścia minut koncertu zespołu Editors. Nikt z nas ich nie znał poza nazwą, ale łatwo podłapywaliśmy refreny i śpiewaliśmy razem z wokalistą. Nawet nieźle grali, ale ostatecznie i tak poszliśmy poszukać czegoś innego.
Trafiliśmy na coś diametralnie różnego, bo Vavamuffin. Kiedyś przeze mnie bardzo chętnie słuchany, dziś wciąż nie mam sprawdzonej ich ostatniej płyty. A to chyba właśnie z niej grano wczoraj najwięcej kawałków. Na szczęście w czasie, gdy byliśmy pod sceną, zaskoczyło też parę klasyków w rodzaju "Paramonova" czy "Babilon da bandit". Tu także pierwszy raz dowiedzieliśmy się, że fajnie mieć obok siebie podczas koncertu śmiesznych ludzi. Wtedy trafiliśmy na naprutego kolesia po czterdziestce, z którego bekę toczyła nawet jego żona oraz młodą dziewoję, ewidentnie chętną na jakiegoś kutasa. Obie te osobistości serdecznie pozdrawiam :)
Potem był Blur. Gdy zadźwięczały pierwsze riffy gitarowe, cały Open'er się nagle obudził i ruszył do ataku na main stage. Tu byliśmy przygotowani trochę lepiej niż na Editorsów - znaliśmy jeden kawałek. Ale było przyjemnie. Trochę wszystkie te kawałki mi się zlewały, chociaż przy niektórych automatycznie zaczynałem machać łapami i skakać. Energia, ot co. Okazało się też, że warto było przed festiwalem zrobić stosowny research, który podrzucił mi info o akcji "Tender". Gdy więc tłum, w tym przesympatyczni, starsi (tak w okolicach czterdziestki) panowie obok nas zaczęli skandować słowa jednej z najsłynniejszych piosenek Blur, my zrobiliśmy to samo. A potem w drodze powrotnej śpiewaliśmy: "oh my baby, oh my baby, oh why, oh my".
Gdy ekipa Blur ostatecznie zakończyła występ, ja poprowadziłem naszą ekipę pod scenę. Prawie wszyscy szli w zupełnie inną stronę, ale my byliśmy wystarczająco bojowo nastawieni, by zająć sobie niezłe miejsca niedaleko barierek odgradzających tłum od artystów. Trochę musieliśmy czekać na tego Kendricka, ale wreszcie pojawił się na scenie i on. I w uszach usłyszałem jedynie ryk publiczności.
Ścisk był ogromny. Czasem trudno było nawet o wyciągnięcie ręki i trzeba było kogoś szturchnąć. Przed koncertem myślałem sobie: "pewnie będzie okej, pomacham trochę łapami i tyle". Ale to nie wystarczyło. Skakaliśmy, darliśmy się, ktoś z tyłu odpalał zioło (o którego zapach zresztą nietrudno na Open'erze). Chciałbym zobaczyć, jak to wyglądało z boku, ale z mojej perspektywy pod sceną dział się czasem istny rozpierdol. Niektórzy nie wytrzymywali i starali się wydostać z tego kotła z bladymi twarzami. Takie kawałki jak "Backseat Freestyle", "Bitch Don't Kill My Vibe" czy "Swimming Pools" zrobiły świetną robotę. Ja się jarałem mocno "The Recipe", bo nie spodziewałem się tego tracku usłyszeć wczoraj na żywo. Ya bish!
I choć czuję się w pełni usatysfakcjonowany, to jednak koncert ten był trochę... rzemieślniczy. Taką prawdziwą zajawkę na twarzy Kendricka widziałem tylko w jednym momencie. Jasne, koleś naprawdę rozgrzał tłum, ludzie machali i rapowali z nim na każde zawołanie, ale nie było czuć w tym pełnego uczestnictwa samego Lamara. Może był po prostu zmęczony albo czymś wkurwiony? A może też nie spodobało mu się przez coś to miejsce? Ja dałem z siebie wszystko, co mogłem i inni zrobili tak samo. Jeden koleś obok mnie rapował prawie każdą linijkę razem z Kendrickiem, drugi chyba nie znał zbytnio jego twórczości, ale po zakończeniu całości powiedział, że to najlepszy koncert na jakim był w życiu. Jak wyszedłem z tłumu, wszystkie ubrania kleiły mi się do ciała. Było świetnie.
Przed wyruszeniem w drogę, należy... wpaść jeszcze na Crystal Castles. Ale tam już można było zamknąć oczy i odpłynąć. Wszyscy kiwali się w rytm znanych i lubianych kawałków. "Untrust Us" na żywo miażdży! Tylko żadnego bisu Crystalsi nie dali, choć publiczność się tego domagała. Pewnie Alice znowu się naćpała i ledwo z tej sceny potem zeszła. Ale cóż poradzić, dobrze, że dostaliśmy chociaż te kilkadziesiąt minut świetnej elektroniki na żywo.
Za rok wbijam już koniecznie na wszystkie dni Open'era. Jakiekolwiek by tam zespoły nie były, bo da się tutaj bawić przy wszystkim. Kielon w górę i jedziesz dalej. A po koncertach Twoim największym marzeniem jest kąpiel. Im bardziej jesteś wyczerpany, tym lepsze będziesz miał wspomnienia. No to kogo mogliby dać za rok na festiwal? Może Drake? Timberlake? Kanye? Jay-Z? The Weeknd? Byle znowu było na co czekać tak, jak w przypadku Lamara.
A teraz idę spać. Wreszcie.
PS. Pozdrowienia dla Kai i Daniela, czyli moich głównych towarzyszy w podróży, Filipa, który zaginął gdzieś w tłumie i całej reszcie ludzi, z którymi podczas tego jednego dnia udało mi się wymienić choćby miłe spojrzenie. "Zróbcie dla siebie wielki hałas", jak to krzyczał wczoraj Kendrick.
Foto autorstwa niejakiego Tomka Kamińskiego. Ukradłem ze strony głównej Open'era. |
0 komentarze: