Brad Pitt, zombiaki, sporo akcji w trailerze. Nie wiem jak wygląda to w Waszym przypadku, ale z mojej perspektywy takie combo zapowiada zwykłego średniaka. Przed premierą nie planowałem nawet pójścia na "World War Z", ale ostatecznie zmieniłem zdanie i z ciekawości trafiłem dziś do kina. Czy Wy również powinniście wyruszyć na taki trip? Zachęcam do sprawdzenia dalszej części tej recenzji.
Zombie bardzo często mocno definiują odgórnie cały scenariusz filmu. Tutaj, pomimo tego, że nieumarli są wyjątkowo szybcy, sytuacja wygląda podobnie. Ludzkość zaraziła się dziwacznym wirusem, który rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie i zamienia każdego dotkniętego nią człeka w dziwacznego stwora. W środku akcji jest zaś Brad Pitt. Jego postać ma na imię Gerry, ale wiadomo, że i tak zapamiętacie go po prostu jako starego, dobrego Brada. W tym przypadku wciela się on w rolę wysłannika ONZ, który podróżuje po świecie w poszukiwaniu leku na zarazę.
Brad ma też swoją słodką rodzinkę, którą chce bronić za wszelką cenę. Ale ten motyw to tylko chwilowa odskocznia od zombie. Konkretniej - przeogromnych hord zombie. Po jakichś pięciu-dziesięciu minutach filmu jest już pierwsza jatka. Potem kolejna. I jeszcze jedna. To nie "The Walking Dead", żeby pastwić się nad psychiką ludzi czy czymkolwiek temu podobnemu. Tu po prostu jest akcja, akcja i jeszcze raz akcja.
I przez ten jej natłok, film wiele traci. Scenarzyści kończą ważne dla fabuły dialogi w ciągu dwóch albo trzech minut i znowu mamy mnóstwo zombiaków. A co dziwne, pomimo tego, że przez te złe proporcje film aż prosi się o wydłużenie, to w rzeczywistości okazuje się on aż za długi. Niby trwa te niecałe dwie godziny, a jednak w pewnym momencie chciałem już, żeby się skończył. Wszystko w "World War Z" dzieje się za szybko i to niestety przeszkadza w załapaniu odpowiedniego vibe'u.
Trochę krytykuję tę produkcję, ale to wcale nie jest film słaby. Po prostu trudno opisać to, co jest w nim dobre, gdyż na to lepiej się patrzy. Możecie to obejrzeć nawet na zwykłym telewizorze, bo nie ma tu niczego ultramonumentalnego, by istniała konieczność pójścia na "World War Z" do kina. 3D też jest niestety słabe. Warto sięgnąć po ten film dla kilku niezłych scen i Brada Pitta. Jeśli nie macie pomysłu na sprawdzenie czegokolwiek innego, będzie to niezły średniak na zrelaksowanie się przy piwku.
Swoją drogą, książka "World War Z" ponoć trochę się różni od filmu, a jeśli już do czegoś produkcja z Bradem Pittem mnie zachęciła, to właśnie do sięgnięcia po literacki oryginał. Słyszałem, że jest niezły, więc mam nadzieję dorwać go wkrótce w moje łapska.
Książka a film to dwie różne fabuły
OdpowiedzUsuńW takim razie tym bardziej po książkę muszę sięgnąć :)
Usuń