Mam wrażenie, iż ostatnimi czasy bardzo dużo mówi się o filmie "Drive". Chyba, że to ja ostatnio zacząłem się zapuszczać w jakieś dziwne rejony internetów, bo nagle dostałem wręcz nawał informacji powiązanych z tą dwuletnią produkcją. Wszyscy się zachwycali, a ja wciąż nie wiedziałem kompletnie, o co z tym filmem chodzi. Zrobiłem sobie więc krótką przerwę od oglądania nowości kinowych i postanowiłem nadrobić zaległości. No to o co ten cały szum?
Sam szkic fabuły jest na pozór do bólu zwyczajny i niezaskakujący. Główny bohater (Ryan Gosling) nie ma imienia, ma za to zdecydowanie smykałkę do jazdy samochodem. Łamie prawdopodobnie wszystkie istniejące zakazy drogowe i robi to co chce, umykając jakiemukolwiek zagrożeniu. Zarabia legalnie (w warsztacie samochodowym) i trochę mniej (będąc swojego rodzaju taksówkarzem dla każdego, nawet przestępców, którzy właśnie rabują bank). Pewnego dnia poznaje wspaniałą kobietę (Carey Mulligan), w której się zakochuje, jednocześnie zostając obarczonym problemami jej samej oraz jej rodziny.
Ale nie o fabułę w tym filmie tak naprawdę chodzi, a o sposób, w jaki scenariusz został wykorzystany. To nie jest typowy twór jakich teraz mnóstwo. Zamiast ultranowoczesnych zabawek i wielkich wybuchów dostaliśmy produkcję z wybitnym klimatem lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Kojarzy się to odrobinę z filmami noir czy chociażby "Pulp Fiction". Nie ma tu komputerowych efektów, bo wszystko dzieje się "naprawdę". Aż trudno uwierzyć, że ktoś zrobił taki film w roku 2011.
Pochwalić należy też nietypową kreację postaci głównego bohatera. W całym filmie jest ogólnie mało dialogów, ale rola Goslinga zdaje się być rozpisana na jednej kartce A4. A mimo tego, jest to w pewnym stopniu rzecz wręcz wybitna. Ryan gra na pozór "coś" przypominające robota, mając przez cały film do dyspozycji zestaw dwóch czy trzech min i mówiąc równoważnikami zdań. Potrafi być mega brutalny, jednak iskrzy się w nim coś, co powoduje, że zakochuje się w obcej mu tak naprawdę kobiecie. Fakt, iż odkrywamy to raptem z jego drobnych gestów czy nieporuszającej się prawie twarzy jest dodatkowym superlatywem.
Na koniec wspomnę o rzeczy, która obok roli Goslinga będzie ewidentnie najważniejszym aspektem, prowadzącym do tak trwałego zagnieżdżenia się "Drive" w mej pamięci. Mowa o definitywnie WYBITNYM soundtracku. Jeśli coś miałoby zostać nazwane muzyką neo-noir, to właśnie ścieżka dźwiękowa z tego filmu. Trudno to opisać słowami, najlepiej całości posłuchać, a jeszcze lepiej zrobić to oglądając produkcję Nicolasa Refna. Dla zajawki trzy kawałki: 1, 2, 3.
Ciekawi mnie, jakby wyglądał "Drive", gdyby jego fabuła skupiała się wyłącznie na nielegalnej działalności głównego bohatera. Jak wtedy byśmy to odebrali? Czy ktoś zachwyciłby się twardzielem bez serca, ale i bez kiczowatego wątku miłosnego? Bo to przecież ten cały kicz właśnie tworzy niezapomniany klimat. Miejmy nadzieję, że nikt już "Drive" nie ruszy i kiedyś zostanie okrzyknięty on gromko jednym z naprawdę kultowych filmów. Należy się mu.
Scena tytułowa. Już przy niej widz ma dreszcze. |
0 komentarze: