Lubię chodzić na filmy bez większego przygotowania. Możliwe, że już o tym nawet kiedyś wspominałem na blogu. Mówię jednak powtórnie, gdyż tak właśnie ruszyłem na "Konesera" - widziałem trailer raz czy dwa, ale niewiele z niego zapamiętałem. Od pierwszych sekund zwiastuna złapałem już jednak z tym filmem wspólny język i dzięki temu produkcja ta wylądowała na mojej liście o nawie "fajnie byłoby to obejrzeć". No i udało się. W piątek o w pół do dziesiątej rano zasiadłem przed kinowym ekranem i zagłębiłem się w świat dzieł sztuki i ich Konesera.
Szybko okazało się, iż nie myliłem się, co do tego, że film zdecydowanie warto obejrzeć. Rządzi tu szczególnie klimat, stworzony nie tylko przez sam scenariusz, ale i ogólną tematykę. Nie trzeba być jednak znawcą sztuki, by być zaintrygowanym "kulturalną" sferą filmu. Sporo tu smaczków zresztą nie tylko związanych z mistrzami malarstwa, ale i takich, które wymagają drobnego myślenia od widza. Warto sięgnąć głębiej podczas seansu, w sferę metaforyczną.
Poza tym, "Koneser" po prostu cholernie wciąga. Serio, łapałem się na tym, że siedziałem nachylony do przodu z zaciśniętymi rękami, czekając na to, co za chwilę się wydarzy. A przecież nie ma tu wiele akcji, bo to nie sensacyjne kino z wybuchami i pościgami. Niektóre dziwaczne elementy jeszcze bardziej przykuwają człowieka do ekranu. Chociażby karlica z baru, do którego często trafia główny bohater. Za cholerę nie wiem dlaczego, ale strasznie skojarzyła mi się ona z Kobietą z Pieńkiem z "Twin Peaks".
Parę oddzielnych słów należy się również aktorom. Czy warto iść na ten film specjalnie dla Geoffreya Rusha? Zdecydowanie tak. Siwiejący pan zjadł całego "Konesera", świetnie oddając postać swego bohatera i jego niecodzienną ewolucję. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Aktorstwo na najwyższym poziomie z możliwych. Poza tym jest też Sylvia Hoeks, niewykazująca może jakichś nadzwyczajnych umiejętności, ale w tym filmie wygląda naprawdę pięknie. Szkoda, że na innych zdjęciach już tak dobrze nie jest. Jim Sturgess w roli genialnego "naprawiacza" gra bez fajerwerków, ale spełnia dobrze postawione mu zadanie. W czasie seansu gdzieś tam przewija się również Donald Sutherland, choć niestety tylko w roli drugoplanowej.
Polecam "Konesera" zdecydowanie, bo to chyba jedyny od kilku tygodni tytuł, po którego kinowym seansie nie zastanawiałem się: "jak tu opisać tę i tę wadę?". Jestem w pełni zadowolony z tego, że udało mi się ten film obejrzeć. Nie postawię go wśród grupki produkcji "genialnych", ale on po prostu satysfakcjonuje. Tylko tyle i aż tyle. I nie martwcie się niedzielni widzowie - to film nie tylko dla koneserów.
Przymierzam się do tego filmu od dłuższego czasu, po obejrzeniu chciałam zamieścić recenzje na swoim blogu:)Lecz niestety brak czasu robi swoje.Zamiast obejrzeć coś wartościowego straciłam swój czas na ,,sklep dla samobójców" który w moim mniemaniu był jedynie kopią( i to dość marną) filmów Burtona.O ,,Koneserze" słyszałam wiele i zazwyczaj były to same pozytywne opinie po przeczytaniu Twojej recenzji wiem, że MUSZĘ obejrzeć ten film. Prócz ciekawej fabuły i świetnie dobranych aktorów film musi mieć jeszcze klimat coś co pozwala nam się ,,wgrać" w fabułę, mam nadzieję,że ,,Koneser" ma właśnie takie coś i nie pożałuję że go obejrzałam.Pozdrawiam;)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie "Koneser" klimat ma potężny i jest to zdecydowanie jeden z jego największych plusów. Co do "Sklepu" - miałem na niego iść chyba właśnie zamiast na "Konesera" i jak widzę, dobrze zrobiłem, rezygnując z tej opcji :)
UsuńPozdrawiam! :)