Rok 2006. Pojawia się czwarta część serii gier "The Elder Scrolls", o podtytule "Oblivion". Wtedy jeszcze nie wiem, że za jakieś 2-3 lata cholernie się w nią wciągnę, a jeszcze później zachwycę się jej następcą - "Skyrim". Już wtedy jednak czytam recenzje i liczne pozytywne opinie w internecie. Nie mam jeszcze swojego Xboxa 360, ale jest chociaż dostęp do prasy branżowej, czego następstwem jest moja znajomość najsłynniejszego chyba dodatku do gry w historii wirtualnej rozgrywki.
Twórcy "Obliviona" postanowili sprzedać coś, co kiedyś zostałoby udostępnione za darmo - zbroje dla konia. Konkretniej w liczbie dwóch: złotej (elfickiej) i srebrnej (stalowej). Cena? Dwa dolary. Z jednej strony, to przecież nie tak dużo. Czyż dwa wspaniałe opancerzenia dla Twojego wirtualnego konia za jakieś siedem złotych nie brzmią jak cudowna okazja?
W światku growym zrobił się ogromny szum. Jedni wyskakiwali z twarzami pełnymi złości i oburzenia, inni przybierali raczej postawę prześmiewczą wobec autorów "Obliviona". Sam stałem zdecydowanie po tej drugiej stronie barykady, bo, co by nie mówić, sama sytuacja była w jakimś stopniu zabawna. Nadal zresztą jest, choćby przez to, że jak poinformował wydawca jakieś dwa lata temu - te cholerne zbroje nadal się sprzedają. Ponoć dużo osób kupuje to raczej właśnie w kategoriach beki. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Przez te kilka lat dalej miałem dość duży dystans do kolejnych prób wydawania dziwacznych dodatków. Nowy, dwugodzinny quest za trzy dychy? Niech już będzie. Trzy mapki do trybu multiplayer za pięćdziesiąt złotych? Whatever. Szybciej nabijane doświadczenie w zamian za pieniądze? Jak kogoś to jara, to proszę bardzo. Ale nawet moja granica akceptacji może zostać przekroczona.
Gram ostatnio w "Gears of War: Judgment". O zawodzie jaki mi ten tytuł częściowo sprawił oraz o kilku fajnych rzeczach w nim, napiszę w recenzji, która powinna się pojawić na blogu w bieżącym lub przyszłym tygodniu. Musicie jednak wiedzieć, że twórcy tej produkcji, postanowili zrobić z tutejszego trybu wieloosobowego całkiem przaśną zabawę. Jak? Przygotowując niezliczoną ilość kolorowych skórek na postacie, bronie i co tam jeszcze się da.
Część z nich można spokojnie odblokować, część da się jedynie kupić. Najdziwniejsza wydawała mi się zbroja, na której była widoczna non stop animacja płonącego ognia. Sprawdziłem cenę. Czterysta Microsoft Points, czyli jakieś dwadzieścia złotych. Dwie dychy za wieśniacką skórkę dla postaci. No bo są gusta i guściki, ale dla mnie taka nienaturalna feria barw wygląda raczej komicznie. Sorry, nigdy nie jarałem się Ghost Riderem. Ktoś spyta: "może ta zbroja ma jakieś zastosowanie w samej rozgrywce?". Ależ oczywiście! Dzięki niej jesteś widoczny z kilometra, a co za tym idzie ułatwiasz innym wpakowanie Ci kulki w łeb :)
Quo vadis, DLC*? Quo vadis, branżo gier? Już teraz dodatki zawierające mniej zawartości niż "zwykła" gra, potrafią być łącznie droższe niż sama wersja podstawowa produktu. Tylko, że w takich przypadkach mówimy chociaż o mapkach do multiplayera, dodatkowych misjach w singlu i tym podobnych rzeczach. A Panowie z Epic Games chcą nam wcisnąć cholerną skórkę do postaci za dwie dychy. Kiedyś robiło się szum o zbroję dla konia, dziś o jeszcze gorszych pomysłach mało kto wspomina. Czy gracze są już aż tak przyzwyczajeni do robienia ich w chuja?
* DLC - downloadable content, czyli dodatkowa zawartość gier do ściągnięcia z sieci.
0 komentarze: