Grawitacja

"Grawitacją" byłem mocno zaciekawiony już od czasu, gdy pierwszy raz zobaczyłem jej trailer. Pomyślałem sobie: "hej, na ten film MUSZĘ pójść!". Powtarzałem tę frazę głośno za każdym razem, gdy miałem okazję widzieć ponownie wspomniany zwiastun z jakimś znajomym obok. Ostatecznie udało mi się na "Grawitację" skoczyć w najlepsze miejsce do oglądania filmów, czyli kina IMAX. Jak ostatecznie wypada ta intrygująca produkcja?


Cała fabuła (no, poza jedną sceną) została umiejscowiona w kosmosie. Nad nowymi instalacjami nadziemnymi pracuje trójka astronautów - doktor Ryan Stone (Sandra Bullock), wieloletni podróżnik kosmiczny, Matt Kowalsky (George Cloone) oraz niejaki Shariff (głos podkłada mu Paul Sharma, raz również widać jego twarz na fotografii). W pewnym momencie ich miejsce pracy staje się ofiarą krążących wokół Ziemi z ogromną prędkością szczątków satelity. Doktor Ryan zostaje trafiona i samotnie odpływa w przestrzeń kosmiczną, mając w zanadrzu jedynie resztki tlenu.

Okej, powiedzmy sobie szczerze - ten film nie niszczy fabułą. Niby sam koncept na nią jest bardzo nowatorski, ale po jakimś czasie zaczynamy widzieć liczne schematy, na jakich opiera się całość. Gdyby przenieść tę historię na Ziemię, dostalibyśmy produkcję, która nie wyróżniałaby się zbytnio z tłumu innych. W "Grawitacji" nie o scenariusz jednak chodzi.

Co więc jest głównym motorem napędowym całości? Kosmos. Efekty i ujęcia w tym filmie po prostu miażdżą i deklasują pod tym względem dziewięćdziesiąt dziewięć procent innych tworów. Dopieszczone zostało tu wszystko - od samych stacji kosmicznych, przez otchłań wszechświata, na wybitnym widoku na ziemię kończąc. Wszystko to przedstawione zaś zostało cholernie dobrymi ujęciami, łącznie z tymi pierwszoosobowymi. Przy takiej produkcji nie mogło też zabraknąć trójwymiaru. Jeśli przestaliście wierzyć w jego sens w kinematografii - "Grawitacja" prawdopodobnie zmieni Wasze zdanie na ten temat.

Niestety, poza fantastycznymi efektami i ujęciami film ten nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Może to ja liczyłem na zbyt dużo, ale "Grawitacja" ostatecznie nie przemówiła do mnie. Mam za to wrażenie, że zbyt wiele razy ten film próbuje udawać ambitne dzieło, podczas gdy zdecydowanie do takowego mu daleko. Słyszałem opinię, że twór dwójki Cuarónów potrafi niektórych w jakiś sposób ująć i wzruszyć. Mnie bardziej poruszyły niektóre trailery innych filmów, pokazywane przed pełnoprawnym seansem. Serio.

W kwestii aktorstwa zdecydowanie muszę pochwalić Clooneya. Pomimo tego, że trudno tutaj tak naprawdę doszukiwać się czegokolwiek wybitnego, to George po prostu dobrze spełnił swoją rolę i przyjemnie się go słuchało (bo twarz widzieliśmy dość rzadko). Sandra Bullock zagrała natomiast tak sztucznie, że miałem kilka razy ochotę zrobić facepalm. Nie wiem, czy to wina napisanych jej odgórnie dialogów, czy po prostu samej aktorki, ale w porównaniu z Clooneyem jest naprawdę kiepsko. Facet, który wymyślił, żeby bohaterka mówiła sama do siebie i zlecił tę rolę Bullock, powinien dostać siarczystego kopa w jaja. 

Mimo wszystko, na "Grawitację" iść warto. Z ciekawości oraz dla efektów i ujęć. Tylko zróbcie to teraz - zanim skończy się jej emisja w kinach. Ten film na typowym telewizorze straci naprawdę sporo. Idźcie więc tam, gdzie dostaniecie największy możliwy ekran. Jeśli macie możliwość - IMAX będzie zdecydowanie dobrym wyborem. Kina studyjne z kolei ewidentnie odpadają.

0 komentarze: