Wrzuciłem wczoraj na facebookowy fanpage link do nowego kawałka zespołu Jamal. Tak, tak, to ci sami goście, którzy kilka lat temu nagrali kilka kawałków, które na stałe wpadły do uszu mojego pokolenia. Jeśli pamiętacie "Kiedyś będzie nas więcej", "Słońca łan" czy wreszcie największy klasyk, "Policeman", dobrze wiecie, o czym mówię. Był czas, że naprawdę sporo się tego słuchało.
Jamal pierwszy krążek nagrał w stylu gdzieś oscylującym wokół reggae, raggamuffin, a nawet rapu. Drugi był trochę inny, ale wciąż była to jedynie ewolucja, bo ze znanych klimatach band przesunął się bardziej w kierunku dancehallu. Nowy kierunek Mioda i spółki zauważyliśmy przy wypuszczeniu cholernie popularnego w pewnym czasie kawałka "Defto". To było aż rok temu, wiecie? Nowy krążek dostajemy zaś dopiero teraz, a wraz z nim wspomniany już, kolejny singiel - "Peron".
I mi się on cholernie spodobał. Tak bardzo, że na fanpage'u dodałem przy nim zdanie, w którym głoszę, iż "nowy" Jamal podoba mi się bardziej od starego. I choć całej płyty jeszcze nie przesłuchałem, bo czekam na wrzucenie jej na Spotify, to zapowiada się ona na swoistego czarnego konia tego roku. Przynajmniej w moim zestawieniu topowych płyt.
Doszedłem dzięki temu do wniosku, że uwielbiam rewolucje dokonywane w światku konkretnego muzyka czy zespołu. Nie lubię stania w miejscu, nagrywania każdego kolejnego krążka na jedno kopyto i zbijania hajsu wciąż na podobnie brzmiącym materiale. Doceniam natomiast każde dążenie do pewnych prób muzycznego "dojrzewania" i szukania swojego nowego stylu. Większość takich płyt ostatecznie przypada mi całkiem mocno do gustu. Nawet, jeśli reszta fanów już go zdążyła skreślić.
Pierwszą sytuacją tego typu, jaką pamiętam, jest płyta "A Thousand Suns" zespołu Linkin Park. Tak, wiem, co pewnie powie większość z Was: "durna kapela dla gimbów". Ja jednak mam do niej ogromny sentyment z dzieciństwa i zapewne nie jestem tutaj jedynym, który kilka lat temu darł się do choćby "In The End". Pomimo tego, moim ulubionym krążkiem od nich jest nie "Meteora" czy "Hybrid Theory", a właśnie "A Thousand Suns".
Dla ludzi, którzy w miarę ogarniali dokonania Chestera, Mike'a i spółki, płyta ta była ogromnym zaskoczeniem. Jasne, już poprzedni album, "Minutes to Midnight" był pewnego rodzaju odskocznią od mieszaniny rapcore'u i nu-metalu (czy czymkolwiek to coś było), ale nikt nie spodziewał się chyba aż takiej rewolucji dźwiękowej. Z gitar przerzucono się na różne dziwaczne instrumenty, w dużej mierze wspierane przez elektronikę. Większość projekt "A Thousand Suns" znienawidziła. Ja go szczerze uwielbiam do dziś. Od pierwszej do ostatniej sekundy.
Z innych przykładów mamy... "Radio Pezet". Jeszcze bardziej znienawidzona, obrzucona łajnem i wyśmiana płyta. Tutaj oczywiście znajduję minusy, niektóre są bowiem aż nazbyt oczywiste. Według mnie jednak sam Pezet odwalił na tym krążku dobrą robotę, a to, że kilka bitów (czy nawet kawałków) jest zwyczajnie słabych, to inna sprawa. O atutach i tłumaczeniu, dlaczego "Radio" jest płytą dobrą mógłbym się jednak rozpisywać na kilka stron, a to przecież nie o to w dzisiejszym poście chodzi.
Niech ostatnim przykładem rewolucyjnego twórcy będzie Kanye West. Ten w ogóle jest w przytoczonym fachu totalnym mistrzem. Nagrał parę bardziej klasycznych płyt rapowych, a potem czym zarzucił? Auto-tune'owym śpiewaniem na "808s & Heartbreak". Dalej stworzył niesamowity klimat na "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", którego NIKOMU nie udało się wciąż w rapowym światku powtórzyć.
Ostatnio zaś dostaliśmy "Yeezusa". To kolejny znienawidzony przez wielu, a pokochany przeze mnie album. Dla mnie stoi on aktualnie na drugim miejscu najlepszych krążków tego roku, tuż za niesamowitą pierwszą częścią "The 20/20 Experience" Timberlake'a. Nie wierzę w ten wielki "mesjanizm" i geniusz nowego krążka Westa. Po prostu rozumiem zamysł rewolucyjnych artystów.
Rozumiem każdego z tych, którzy chcą ewoluować tak bardzo, by dojść do rewolucji we własnej muzyce. To są prawdziwi artyści, nie zaś marni rzemieślnicy. Co ciekawe, zauważcie, że żaden z podanych przeze mnie wyżej albumów nie miał żadnego godnego naśladowcy. Ktoś zrobił coś podobnego do "A Thousand Suns"? Nie słyszałem. "Radio Pezet"? Nikt w polskim rapie mimo wszystko nie próbuje dążyć do takiego niuskulu jak Kapliński. West? Nie sądzę, by ktokolwiek na serio próbował podążyć szaloną drogą "Yeezusa".
Lubię być zaskakiwany przez muzyków. Lubię, gdy mówią oni z pasją do kamery: "ej, stary, robimy coś zupełnie nowego" i to rzeczywiście jest prawdą. Jeśli natomiast podobne słowa okazują się czczą gadaniną, a na końcu dostajemy produkt, podobny do kilku innych "nowych rzeczy" na rynku - cóż, to jest po prostu słabe.
Więc, Drogi Muzyku - zaskocz mnie, a dostaniesz me serce.
A co mi tam - niech symbolem dzisiejszego postu będzie właśnie "Yeezus". Źródło: Flickr.com |
0 komentarze: