Fritz Kalkbrenner w Poznaniu, czyli o tym, jak się bawi plebs

Prawie trzy godziny jazdy autobusem, kilka kursów tramwajami i chodzenie po mroźnym Poznaniu - tak wyglądała moja wczorajsza noc. Dlaczego? Postanowiłem bowiem wybrać się do stolicy Wielkopolski na koncert niemieckiego twórcy muzyki elektronicznej - Fritza Kalkbrennera, brata bardziej znanego Paula. Miał on rozgrzać klub SQ przy Starym Browarze od godziny 1:30. Na miejsce przybyłem trochę wcześniej, bo w okolicach pierwszej w nocy. Szybko zrozumiałem jednak, że to nie sam koncert będzie głównym tematem mojego dzisiejszego wpisu.

Najpierw jednak chciałbym coś tam o tym Fritzu wspomnieć, bo to w końcu z myślą o jego występie wybrałem się do Poznania. Trzeba przyznać, że Niemiec naprawdę potrafi porwać klubowiczów do zabawy. Ludzie gibali się w rytm muzyki, wymachiwali łapami przy bardziej znanych kawałkach i mam wrażenie, że dobrze bawili się w ramach koncertu. Zmniejszenie mojego entuzjazmu w tej sferze wprowadziła tak naprawdę tylko garstka elementów. Mówię w szczególności o puszczaniu przez jakieś dziesięć minut loopu z kawałka "Get a Life" (ja wiem, że to dobry kawałek, no ale bez przesady) oraz brak "Facing the Sun". Poza tym leci duży props dla Fritza.

Sprawa koncertu odbębniona, czas więcej zabrać się za główny temat dzisiejszego wpisu, czyli... publiczność. Razem z Maćkiem, który wybrał się ze mną na imprezę, obstawialiśmy, że połowa osób przyjdzie po prostu nieźle popić, reszta zaś będzie zainteresowana stricte koncertem. Myliliśmy się i to bynajmniej nie w tę pożądaną stronę. 

Tłok już przy samych drzwiach wejściowych do klubu mnie nie zdziwił, biorąc pod uwagę, że tak samo to wygląda w innych tego typu miejscówkach. Widząc jednak dość niemrawo wyglądające towarzystwo, zacząłem coraz bardziej bać się o resztę publiczności. Moje prognozy dość szybko zamieniły się w prawdę. Widok pijanych lasek, łapczywie szukających jakichkolwiek chętnych do zabawy facetów, nie ujmował im tak wiele, jak dziewczynom spokojnie śpiącym sobie w lożach. I to bynajmniej nie z powodu późnej godziny.

Koniec atrakcji z cyklu "beka z ludzi"? Ależ skądże. Dalej było jeszcze lepiej. Nie chcę być pomawiany o mizoginizm, dlatego muszę wspomnieć, że faceci również w najlepszym stanie nie byli. Dwóch tańczyło razem niedaleko mnie, a inny przez jakieś czterdzieści minut wymachiwał łapami na wszystkie strony z zamkniętymi oczami. Okrzyków z tyłu sali od grubasów po czterdziestce również nie brakowało.

Tego typu impreza to także świetna okazja do zarzucenia sieci na osobnika odmiennej płci. Ach, te piękne widoki, gdy na środku parkietu zaczyna się lizać para obcych (potwierdzone info) ludzi, każde z nich oczywiście doprawione procentami. Ale w końcu na takich delikatnych pieszczotach nie mogło się zakończyć i dość szybko dwójka, na którą od dawna patrzyła większość mojej części sali, zaczęła wkładać sobie dłonie między krocze, koleś łapał laskę za cycki itp., itd. Wspomniany facet dość szybko jednak opuścił swoją ofiarę i zaczął szukać następnej. Jedna mu nawet odmówiła - wow, po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Wręcz brawa dla niej. Potem jednak chłopak wdał się w tyle awantur, że musiał sobie czekać za kumplami przed drzwiami do klubu.

Następna część beki to rzadko spotykane, choć istniejące również na tej imprezie, gimby. Jedna dziewczynka wyglądała nawet na tak młodą, że nie zdziwiłbym się, gdyby przed nią był ostatni rok podstawówki. Co oni mogą robić na tego typu imprezach? Oczywiście popijać sobie piwko. To ma być ta słynna selekcja w klubach? Bitch, please. 

Nie mogę się powstrzymać, by wspomnieć także o modzie panującej wśród publiczności. Zasadniczo można podzielić ludzi z takich imprez na trzy kategorie: nieźle ubrani (w większości dziewczyny), dziwacznie ubrani (wczoraj wyjątkowo mało, choć było kilku) oraz tzw. "wieśniacy". Ci ostatni to w zdecydowanej większości faceci. W tych swoich staromodnych jeansach, polóweczkach/koszulach na krótki rękaw i buractwem wypisanym na twarzy. Mrau.

Uf, to chyba na tyle. Szczerze powiedziawszy, chętnie założyłbym tego typu klub. Plebs przychodzi, plebs się bawi, plebs płaci (choć nie wiem skąd ma kasę). A ja, jako właściciel, nie przyszedłbym tam ani razu, żeby żyć w błogiej nieświadomości, co się w środku dzieje. Jakoś przykro mi się robi, jak widzę zgonujące laski w takim miejscu. No ale w końcu YOLO!

P.S. Pozdrowienia dla Maćka i Marysi, z którymi wbiłem na koncert oraz studenckiej ekipy, która nas przenocowała :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)
Źródło: Flickr.com

3 komentarze: