Opary alkoholu i jadalne dzieci w Krainie wódki

Podczas przyznawania ubiegłorocznych Literackich Nagród Nobla szczerze liczyłem, że takową wreszcie otrzyma jeden z mych pisarskich idoli - Haruki Murakami. Według szacunków to właśnie on miał największe szanse na docenienie przez Komitet, co jeszcze bardziej podsyciło mój apetyt. Gdy usłyszałem, iż wyróżnienie to dostał Azjata, nie potrafiłem ukryć swojej radości. Jak się jednak okazało, laureatem nagrody został nie Japończyk, lecz Chińczyk. Konkretniej Mo Yan. Mój zawód połączył się jednak z zaciekawieniem twórczością nowego Noblisty. A to rychło doprowadziło do chęci przeczytania jednej z dwóch jego książek wydanych po polsku. Padło na "Krainę wódki".

Nie ukrywam, iż chwytliwy tytuł zrobił w tym przypadku dużo. Lubię tematykę alkoholową w literaturze, więc warto było sprawdzić, jak postrzega ją Mo Yan. Fabuła powieści toczy się pod koniec wieku XX, oczywiście w Chińskiej Republice Ludowej, w dużej mierze w tytułowej, surrealistycznej "Krainie wódki", czyli Alkoholandii. Książka skonstruowana jest jednak nad wyraz wyjątkowo. Większość rozdziałów składa się bowiem z czterech części. Jedna to opisywana na tylnej okładce przygoda Dinga Gou'era, doświadczonego śledczego. Zostaje on wysłany do Alkoholandii w celu rozwikłania tajemnicy dzieci, rzekomo jadanych w tamtych okolicach. Jednocześnie śledzimy korespondencję samego autora książki z Li Yidou, jego fanem, a zarazem doktorem alkohologii i twórcą opowiadań, które to są właśnie tą czwartą częścią konstrukcji "Krainy wódki". 

Choć takie podzielenie książki może wydawać się chaotyczne, jest wręcz odwrotnie. Wszystko łączy się w spójną całość i trudno jest mi wyróżnić, które fragmenty powieści były najlepsze. Czekałem z utęsknieniem zawsze zarówno na przygody Dinga, jak i opowiadania Li Yidou (listy stanowią raczej przerywnik pomiędzy tymi dwoma elementami). Nie zmienia to faktu, że po pierwszych około trzydziestu stronach miałem "Krainy wódki" serdecznie dość. Kompletnie mnie nie wciągnęła i najchętniej spaliłbym ją na stosie. Na szczęście nagle powieść się rozkręciła tak efektownie, że pochłonąłem całość w kilka dni. Wolniej mi szło przy bodaj dwóch ostatnich rozdziałach. Nie satysfakcjonowała mnie ani końcówka historii Dinga, ani nudniejsze niż na początku opowiadanka. 

To na co trzeba uważać przy wyborze "Krainy wódki" to jej wyjątkowy styl. Na forach wiele razy natknąłem się na opinie, że takiej dozy "nieliterackości" nie da się wręcz czytać i Mo Yan musiał nazbyt zatopić się w alkoholowym stanie. Mi jednak kompletnie nic w książce w tej kategorii nie przeszkadzało. Nie ruszyły mnie negatywnie ani opisy dziwnych dań, ani wulgarny język i kilka równie wulgarnych scen, ani hektolitry alkoholu wypijane przez bohaterów, ani nic innego do czego przyczepiali się znawcy w internetach. Zakochałem się w nietypowym absurdzie autora. Zupełnie inny niż choćby u Murakamiego, choć chyba równie dobry. Nie wyłapałem do końca sensu wszystkich metafor w powieści, ale jeśli się nie mylę, w dużej mierze krytykują one Chińską Republikę Ludową. Sugeruje to zresztą hasło samego Mo Yana z okładki: "Prawda o Chinach nie jest elegancka". Równie nieelegancka jest ta książka.

Czy w ostateczności mogę polecić "Krainę wódki"? Zdecydowanie, choć nie każdemu. Jeśli czujecie wstręt do czegoś z poprzedniego akapitu - nie sięgajcie po tę powieść. Dla mnie jej styl, jak i większość historii w niej zawartej, była wyjątkowo ciekawa i z radością oddawałem się lekturze. Choć nie ukrywam, iż zdarzały się także gorsze momenty. Mam nadzieję, że będzie mi dane w najbliższym czasie sprawdzić drugą książkę Mo Yana po polsku, czyli "Obfite piersi, pełne biodra". No i że ktoś przetłumaczy pozostałe jego twory.

PS. Pozdrawiam Aldonę, dzięki której jestem szczęśliwym posiadaczem "Krainy wódki" :)

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: