Jeśli ktoś spytałby mnie, kto jest mym ulubionym reżyserem, prawdopodobnie bez namysłu odpowiedziałbym: Quentin Tarantino. Fanatykiem oglądania filmów nie jestem, ale tak się złożyło, że widziałem większość tworów Amerykanina. Moja przygoda z jego twórczością zaczęła się chyba przy "Kill Billu", który zawładnął moim sercem. Potem był oczywiście prześwietny "Pulp Fiction", "Cztery pokoje" i kilka innych produkcji. Czułem więc obowiązek iść do kina na najnowszy twór Quentina - "Django". Oficjalna premiera w Polsce - 18 stycznia. Najbliższy seans w moim mieście - godzina 9:15. Here we go!
Przed obejrzeniem filmu nie rzucałem się łapczywie na materiały promocyjne. Nie widziałem chyba nawet w całości żadnego zwiastuna. Trailery czasem zbyt dużo pokazują, więc wolę się od nich trzymać często z daleka. Gdy wchodziłem do kina, znałem jedynie zarys fabularny całości. W dużym skrócie, scenariusz opowiada historię tytułowego murzyna Django (Jamie Foxx), który podróżuje przez Amerykę wraz ze swym wybawicielem, doktorem Schultzem (Christopher Waltz, za tę rolę dostał Złotego Globa i jest nominowany do Oscara), łowcą głów. Podstawowym celem głównego bohatera jest uratowanie swej żony Broomhildy (Kerry Washington; swoją drogą - czy tylko mi skojarzyło się to z "Wakacjami z duchami"?). Jak się okazuje w mniej więcej połowie filmu, jest ona niewolnicą posiadaczy jednej z największych plantacji bawełny - Calvina Candie'ego (Leonardo DiCaprio). Tym samym nasza dwójka pomysłowych bohaterów wyrusza z wyjątkowo ryzykowną misją.
"Django" to western, jednak chyba każdemu, kto widział choćby jeden film Tarantino, nie muszę tłumaczyć, iż jest to western nietypowy. Absurd, groteska, przerysowanie, litry krwi i wyjątkowy humor wylewają się wręcz z ekranu. Tylko u Quentina (no dobra, nie tylko, ale to donioślej brzmi) strzał z rewolweru może odrzucić ofiarę na kilka, czy kilkanaście metrów. Zwykło się gdzieniegdzie mówić, że ten film jest swoistym hołdem dla westernów. Kłóciłbym się, bowiem to nie jest ortodoksyjny, klasyczny tego typu twór. Prędzej nazwałbym takowym "Prawdziwe męstwo". Jeśli już więc nazywać "Django" hołdem dla czegokolwiek, to raczej wspomniałbym o spaghetti westernach. A jeśli już o nich mowa - czy wiedzieliście, że jedna ze sztandarowych produkcji tego typu nosi taki sam tytuł, jak nowe dzieło Tarantino? Więcej o "Django" z roku 1966 możecie sobie poczytać choćby na Wikipedii.
Jeśli chodzi o aktorów, nie można mieć do nich zastrzeżeń. Jamie Foxx zagrał niczym młody Samuel L. Jackson, który swoją drogą również pojawia się w filmie, w roli chyba najbardziej wkurwiającego murzyna w historii kinematografii. Z każdym kolejnym ujęciem z jego udziałem, modliłem się coraz bardziej, by Django wpakował mu wreszcie kulę w łeb. Choć nie można ukryć, że jest to świetnie wykreowana i zagrana postać. Foxx, Jackson, Waltz i DiCaprio - cała ta czwórka robi takie show, że reszty mogłoby nie być. Choć też są dobrzy. Żałuję jedynie, że Quentin nie uraczył nas poszerzeniem historii tajemniczej, zamaskowanej kobiety. Cały czas siedzi mi ona w głowie. Można pomyśleć na pierwszy rzut oka, że to Uma Thurman. Cóż, to jednak nie ona, a jedynie niejaka Zoe Bell, która była swoją drogą dublerką w "Kill Billu". Podobieństwo jednak jakieś tam rzeczywiście jest.
"Django" to kolejny dobry tytuł w kolekcji Tarantino. Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, ze komuś nie podobają się dzieła tegoż reżysera. Ponoć jednak takie coś jest możliwe, więc z góry uprzedzam - nie jarasz się twórczością Quentina, nie idź na jego nowy film. Jeśli jesteś zaś fanem, przygotuj się na prawie trzy godziny świetnie spędzonego czasu. Jasne, "Pulp Fiction" czy "Kill Bill" były lepsze, co nie zmienia faktu, że "Django" stoi na poziomie, do którego większość reżyserów nigdy nie dojdzie. Jak dla mnie - "must watch". Dla większości pewnie po prostu "(very) worth seeing".
P.S. Pozdrowienia dla Łukasza za towarzyszenie podczas seansu i podsunięcie pomysłu na tytuł tej notki :)
(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze) |
0 komentarze: