Mad Max: Na drodze gniewu


W postapokaliptycznym świecie czysta woda jest jak narkotyk. Gdy widzi się choćby jej kroplę u swojego sąsiada, chce mu się ją po prostu wyrwać, nawet wtedy, gdy koniecznym okaże się zabójstwo delikwenta. Dlatego Wieczny Joe rządzi swoimi podwładnymi właśnie za pomocą tego magicznego napoju. Raz na jakiś czas wylewa im trochę wody ze swojej obszernej, znajdującej się dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią bazy.

Swoich żołnierzy karmi natomiast opowieściami, które zamieniają go w ich oczach w Boga, swoistego Jezusa postapokaliptycznego świata. To Joe zapewni im zbawienie, pod postacią miejsca w Valhalli - wystarczy, że wojacy będą mu posłuszni. Muszą za niego walczyć, wykonywać rozkazy i bronić jego oraz jego bliskich - w tym grupy żon, które służą mu po prostu jako matki dla jego dzieci. Inna sprawa, że piękne niewiasty niekoniecznie mają ochotę spędzać noce w towarzystwie okropnego i obleśnego Joe. W sprytny sposób wymykają się więc z "pałacu" i uciekają pod przewodnictwem Furiosy (Charlize Theron) - dowódcy jednego z oddziałów żołnierzy Wiecznego. 

"Ale co z tytułowym Maksem?" - spytacie. Mad Max (Tom Hardy) to twardy facet, który wybiera samotną wędrówkę po postapokaliptycznej Ziemi. Jest targany wizjami z przeszłości, kierującymi często jego instynktem. Jakoś sobie radzi, ale pewnego dnia i jemu może podwinąć się noga. Zostaje pojmany przez sługusów Wiecznego Joe i oznaczony jako uniwersalny Dawca, czyli człowiek, który może przekazać swoją krew każdemu ze wspomnianych żołnierzy. I - jak się już pewnie domyślacie - w wyniku przeróżnych zbiegów okoliczności, drogi Maxa i grupy Furiosy wreszcie się ze sobą skrzyżują...


"Mad Max: Na drodze gniewu" świetnie opisuje już pierwsza scena tego filmu. Główny bohater stoi, wpatrując się w wielkie pustkowie, co ujęte zostało w prześwietny kadr. W pewnym momencie pod nogi Maxa podbiega mała jaszczurka. Samotnik rozgniata ją jednym, niesamowicie szybkim ruchem. A potem zaczyna się wielka rozpierducha.


Myślicie, że jakikolwiek widziany przez Was film akcji można nazwać "intensywnym", "pełnym akcji" i co tam jeszcze sobie za określenia wymyślicie? Cóż - po obejrzeniu "Mad Maxa", tylko ten tytuł będzie wydawał Wam się stosownym synonimem dla takich superlatywnych haseł. "Na drodze gniewu" wrzuca nas w wir akcji od pierwszej minuty i nie pozwala wydostać się z niego do samego końca. Przy "Mad Maksie" większość "filmów akcji" przypomina raczej spokojne, ambitne kino europejskie, wlekące się godzinami.

Na dodatek, jest tu wszystko, co możesz sobie wymarzyć, myśląc o produkcji postapo. Wielkie pustynie, dzikusy o prowizorycznych broniach, wahający się gdzieś pomiędzy jaskiniowcami a wietnamskimi partyzantami, odpicowane auta terenowe i obrzydliwie zmutowani "ludzie". Ba, ten film ma jeszcze więcej nic możesz sobie wymarzyć. Nie chcę tu przesadnie spoilerować, ale gdy tylko zobaczycie na ekranie pewnego wyjątkowo nietypowego muzyka, od razu zrozumiecie, o co mi chodzi.


Wracając - wspomniałem o tym wyjątkowo szybkim rozgnieceniu jaszczurki w pierwszej scenie filmu. Nie zrobiłem tego bezcelowo. Już tutaj widać bowiem pewien niesamowity zabieg, który podwyższył dynamikę "Mad Maksa" dobre kilka razy, a dodatkowo nadał mu sporej garści oryginalności. Twórcy filmu postanowili pobawić się trochę klatkami filmowymi i zaczęli wrzucać ich nieregularne ilości w odpowiednich momentach. W "Hobbicie" Peter Jackson wykorzystał nagrywanie w 48 klatkach na sekundę i wyszły mu z tego śmiesznie szybko chodzące ludziki. "Mad Max" jest w tym aspekcie o wiele bardziej przemyślany i mam nadzieję, że więcej twórców filmowych podejmie rękawicę rzuconą przez autorów "Na drodze gniewu", również rozpoczynając taką zabawę z filmowymi klatkami.

"Mad Max" pozwala odpocząć widzowi od akcji bardzo rzadko. Prawie zawsze robi to na dodatek z głową i trzyma oczy przykute do ekranu. Napisałem "prawie", bo są mimo wszystko pewne momenty, które dałoby się przygotować lepiej. Szczególnie mówię tu o nagłych wygaśnięciach ekranu i przechodzeniu w ten sposób do kolejnej sceny. Tylko wiecie - takich akcji jest w filmie trzy albo cztery. A cała reszta "Mad Maxa" jest po prostu... zajebista.


Mówiąc bez ogródek - ten film miażdży jaja. Dosłownie. Niedaleko mnie w kinie siedziała grupka pakerków, którzy na reklamach głośno rechotali i gadali o jakichś pierdołach. Obawiałem się, że podobnie może być na samym filmie. Ale nie - patrzyli na ekran jak zahipnotyzowani i tylko od czasu do czasu któryś cham coś pisnął pod nosem. Poza tym - wszyscy patrzyli, jak Max robi jatkę, której kino nie widziało już chyba od dłuższego czasu.

Rewelacja, must-watch i kandydat do filmu roku. Jak nie pójdziesz na to do kina, to potem będziesz pluł sobie w twarz. Serio.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

2 komentarze:

  1. Nie wyczytałem w poście odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytanie: dorównuje pierwszej części?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu niestety nie mam porównania, bo nie oglądałem poprzednich części.

      Usuń