One Night in Oslo

Wielokrotnie podkreślałem już na MajkOnMajk, jak bardzo uwielbiam amerykańskie filmy indie o nastolatkach. Dlaczego? Bo urzekają mnie tą opowieścią o naiwności, światem, którego wielu dorosłych nie potrafi już zrozumieć, a wreszcie i tym, że odnajduję w nich zawsze cząstkę siebie.

Polakom na razie jakoś nie wychodzi przeniesienie tej konwencji na nasze rodzime podwórko. Konwencję amerykańskiego indie starają się jednak wykorzystać również reżyserzy z innych krajów Europy. I takie właśnie jest "One Night in Oslo" - to typowa opowieść o nastolatkach, rodem z filmów zza Oceanu, przeniesiona jednak na grunt norweski. Czy jednak reżyserowi Eirikowi Svenssonowi (który po pokazie filmu na PKO Off Camera udzielił odpowiedzi na parę pytań widzów) udał się ten proces?

Norweski Dzień Konstytucji to chyba taka nasza Majówka - młodzi skupiają się na wspólnych imprezach i piją na umór. Jednymi z takich nastolatków są główni bohaterowie filmu: Amir i Sam. Kumple od wielu, wielu lat, stający za sobą w każdej możliwej sprawie. Do zgrzytów pomiędzy nimi dochodzi dopiero wtedy, gdy do akcji wkracza - jak zawsze - druga płeć. Sam zaczyna bowiem związek z byłą dziewczyną Amira, czego ten drugi nie potrafi mu wybaczyć.


Brzmi jak kiepskawe, nastoletnie love story, prawda? A przynajmniej kiepskawe dla starszego, dojrzałego widza, który takiej papki zwyczajnie strawić nie potrafi. I przyznać trzeba wprost, że mimo wszystko trochę takiego typowego nastoletniego "loffciania" tu się znajduje, do czego na dodatek dorzucono potężne party z alkoholem i dragami w roli wodzireja. Reżyser filmu sam zresztą przyznał, że odzew młodych Norwegów po obejrzeniu "One Night in Oslo" był naprawdę dobry. Dlatego też warto uważać na trailery - one podkreślają praktycznie wyłącznie te aspekty tworu Svenssona, które mają go najzwyczajniej w świecie sprzedać.

I my też mamy w Polsce trochę takich filmów kręconych pod nastolatków, prawda? "One Night in Oslo" od nadwiślańskich produkcji odróżnia jednak pewna istotna rzecz - love story, balangi i całe to nastoletnie imprezowanie to tutaj wyłącznie jeden z aspektów całości. 

Poza nim mamy przede wszystkim problem rasowości. Cała obsada filmu to ludzie o niezliczonych kolorach skóry, co widać zdecydowanie najlepiej w głównym konflikcie ciągnącym całą fabułę. Amir to Palestyńczyk, Sam jest czarny, a Thea to typowa nordycka, blond włosa piękność z dobrego, bogatego domu. Związek niemożliwy? Ponownie odniosę się do słów samego reżysera - film miał poruszać właśnie tematykę rasowości, ale takie "różnokolorowe" związki wśród norweskich nastolatków naprawdę istnieją.

Mi również udało się zadać pytanie twórcy "One Night in Oslo" i dotyczyło ono oczywiście mej ulubionej tematyki: czy film ten rzeczywiście można traktować jako taka swoista wspominka dla dwudziestoparoletnich widzów? Svensson zgodził się ze mną, dodając, że wiele rzeczy zawartych w fabule jego produkcji ma związek z prawdziwymi zdarzeniami, nie tylko z jego życia. Ja sam przyznaję wprost - tak jak w dobrych, amerykańskich indie, odnalazłem wiele w "One Night in Oslo" ze swego życia. 


I z tego wszystkiego wynika jeszcze chyba jedna, bardzo istotna rzecz związana z tym filmem - uniwersalność. "One Night in Oslo" ogląda się w pewnych momentach jak amerykański twór z dialogami w "dziwnym języku". To - w połączeniu z faktem, że wiele motywów z tego filmu można powiązać z życiem nastolatków w Polsce - daje nam wizję po prostu tworu uniwersalnego, opowiadającego o losach niezliczonych nastolatków zachodniego społeczeństwa. Są tu takie słowa i zachowania, które zna naprawdę wielu z nas i wielu na ich widok będzie się (nie tylko w duchu) szczerze uśmiechało.

A jak jest z samym funem podczas oglądania filmu? Według mnie - w porządku. Jest sporo całkiem zabawnych momentów, bawiących nawet pomimo tego, że znamy je właśnie z amerykańskich filmów o nastolatkach. Bo prawda jest taka, że "One Night in Oslo" to w dużej zbiór wałkowanych wielokrotnie schematów, posypanych jednak wystarczającą dozą bardziej oryginalnych smaczków (jak właśnie problem rasowości), by stworzyć z tego filmu rzecz wartą obejrzenia.

Ach, no i wreszcie - co należy zaznaczyć - ten film jest po prostu bardzo ładny. Zdjęcia i muzyka stoją na naprawdę wysokim poziomie, szczególnie zaś te pierwszą potrafią ucieszyć czujne oko. Niektóre kadry aż chce się wyciąć i wrzucić na tapetę swojego komputera. Ładne rzeczy - tak po prostu.

Szkoda, że pewnie nigdy nie doczekamy się "One Night in Oslo" w polskiej dystrybucji, ale jeśli uda się Wam ten film upolować gdzieś w sieci - bierzcie śmiało. To niezły "amerykański indyk po norwesku". Oczywiście - nie dla wszystkich. Ale nastolatki mogą się przy nim poprzytulać i pomiziać, a dwudziestoparolatkowie powspominać "stare, dobre czasy". 

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wszystkie teksty związane z festiwalem PKO Off Festival znajdziesz TUTAJ.

0 komentarze: