Połówka żółtego słońca

Macie dość nowoczesnych, tryskających nowatorskimi ujęciami i efektami filmów? Chcecie poczuć się jak w dzieciństwie, gdy podglądaliście, co tam oglądają wieczorami Wasze mamy, a widząc parę całujących się aktorów, zakrywaliście oczy dłońmi? W takim razie mam dla Was propozycję nie do odrzucenia - seans "Połówki żółtego słońca".


Nigeria, lata sześćdziesiąte XX wieku. Kraj ten niedawno przestał być kolonią Wielkiej Brytanii, stając się niepodległym państwem. Stabilizacja sprzyja rozwijaniu się życia coraz bardziej przypominającego to zachodnie. Dlatego też główna bohaterka filmu, dziewczyna z dobrego domu, zakochuje się w młodym rewolucjoniście i profesorze literatury. Przeprowadza się do niego, ale radość pary zostaje szybko zakłócona przez kilka różnorodnych problemów.

I tak właśnie wygląda mniej więcej pierwsza połowa filmu - kwiatki, łączki, miłość. Coś tam niby mówi się co jakiś czas o jakichś problemach politycznych i tym podobnych sprawach, ale motyw ten wydaje się być jedynie tłem dla nigeryjskiego love story. Zżyliśmy się z naszymi postaciami? Polubiliśmy je? No to w takim razie można je wrzucić w sam środek konfliktu.

Od Nigerii postanawia się odłączyć jej mały, południowo-wschodni fragment, tworząc Republikę Biafry. To tam znajdują się bohaterowie, to na tamtejszych ulicach świętują uzyskanie niepodległości. Radość znów jednak nie trwa wiecznie, bo państwu nigeryjskiemu nie podoba się utrata swych terytoriów. Zaczyna się krwawa wojna, a miłość jest tylko jej jednym elementem.

Oglądając "Połówkę żółtego słońca", czułem się, jakbym oglądał film z lat dziewięćdziesiątych. Te wszystkie "zagraniczne hity" puszczane w moim dzieciństwie wieczorami na TVP czy Polsacie. Dziwnie jest oglądać kadry sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat, które zostały wykonane w 2013 roku, dziwnie jest znów widzieć tamte fabularne schematy i nadmiernie emocjonalnie grających aktorów. To jest trochę taki kicz, pewnie. Ale te kiczowate filmy miały jedną, konkretną zaletę - zawsze w jakiś sposób wciągały.

I tak samo jest właśnie z "Połówką żółtego słońca". Ta produkcja jest do bólu typowa i klasyczna, ale czasem naprawdę trudno mi było odwrócić wzrok od ekranu. Te wszystkie mezalianse, romanse, ochy i achy mają w sobie "to coś", co każdego Widza, któremu każe się patrzeć w ekran, w jakiś sposób zaintryguje i namówi do oglądania tych znanych z tysięcy innych produkcji motywów. To cholerstwo po prostu wciąga. 

Ma też jednak jeszcze jedną, ciekawą wartość - rzuca promień na historyczne wydarzenia, o których w Polsce mało kto wie. Rany, przecież u nas nawet nie wszyscy słyszeli o wojnach Tutsi i Hutu, a co dopiero o katowaniu ludzi w ojczyźnie Emmanuela Olisadebe. O tym się w szkołach w ogóle nie mówi, bo zachodni świat ma ciekawsze dla siebie tematy. Afrykańska historia kryje w sobie natomiast naprawdę wiele ważnych momentów, które idealnie nadają się na ubranie ich w film.

Sam się trochę z siebie śmieję, ale właściwie to uważam, że "Połówkę żółtego słońca" obejrzeć warto. Dla kontekstu historycznego szczególnie, ale jednak warto. Może na przykład w ramach wspólnego seansu z mamą czy babcią? Im się ten tytuł na pewno niesamowicie spodoba, a Wy nie będziecie przy nim zasypiać, nawet, jeśli miłosne problemy na początku wydadzą Wam się absurdalne i błahe.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wszystkie teksty związane z festiwalem PKO Off Festival znajdziesz TUTAJ.

0 komentarze: