Zupełnie przypadkiem trafiłem do Antlera (dobrze odmieniam?). Nikt mi tej miejscówki nie polecił, nigdzie wcześniej nie trafiłem na informację na jej temat w sieci. Trafiłem na tę knajpkę idąc do punktu ksero i było coś w niej takiego, co przyciągnęło moją uwagę. Pewnego dnia zaryzykowałem więc i wszedłem do środka. To chyba była miłość od pierwszego wejrzenia.
Burgery amerykańskie? Znane. Burgery "tureckie", bo z kebabowych budek? Znane. Burgery polskie, bo z naszymi dodatkami? Znane. Ba - w Krakowie mamy nawet miejscówkę z burgerami nowozelandzkimi. Antler natomiast zadziwia jeszcze bardziej. Słyszeliście bowiem kiedyś o burgerach kanadyjskich? Ja nie, a to właśnie takie serwuje knajpka przy Gołębiej 10.
Co w nich takiego kanadyjskiego? Po menu można wywnioskować, że w dużej mierze po prostu... nazwy. Każdy z burgerów otrzymał miano jednego z największych kanadyjskich miast. Najbardziej klasyczna jest Ottawa, ale są też na przykład Toronto z gruszką w occie czy Montreal z bazyliowym pesto. Trzeba przyznać - wybór wnętrza burgerowej bułki jest naprawdę spory i za pierwszym razem bardzo trudno zdecydować, czego chcielibyśmy tutaj spróbować.
Gdy jednak już złożymy zamówienie u bardzo miłej obsługi i dostaniemy nasze wymarzone żarło, pora zabrać się za jedzenie. Testowałem do tej pory burgery Ontario (cheeseburger) oraz Edmonton (ser wędzony + żurawina). W obu uderzyła mnie jedna, bardzo ważna rzecz - niesamowita soczystość kanapek.
W Antlerze nie ma mowy o poczuciu szamania suchej bułki z jakimś tam mięsem i warzywami w środku. Tutaj wszystko smakuje jak idealne połączenie, które tylko razem tworzy tak zgrabny smak. Soczystość - to właśnie najlepsze słowo opisujące burgery na Gołębiej. Wszystkie składniki tutejszych burgerów dosłownie rozpływają się w ustach i tworzą ten magiczny "efekt wow".
Warto jednak zwrócić uwagę, że w nazwie restauracji poza kanapkami widnieje jeszcze jedna rzecz - poutine. Co to takiego? Po pierwsze - czyta się to jak nazwisko prezydenta pewnego wielkiego kraju na Wschodzie. Nie róbcie więc siary i nie proście przy kasie (jak ja) o "putę". Wreszcie - są to frytki. Ale nie "po prostu frytki".
Poutine to typowa przekąska z Quebecu. Składa się - oczywiście - z frytek, które jednak dodatkowo oblewa się stopionym serem i sosem pieczeniowym. Jak to smakuje? Dobrze. Nie stanę się może wielkim fanem tej potrawy, klasyczne frytki bardziej mi pasują, ale niewątpliwie będą namawiał jak najwięcej osób do skosztowania tej kanadyjskiej specjalności. Jest bowiem w pewien sposób wyjątkowo, a do tego po prostu smaczna.
Wreszcie - kwestia cen. Nie są to może rzeczy na przysłowiowy "studencki budżet", ale i tak są niezłą konkurencją dla innych krakowskich burgerowni. Małe kanapki (120 g) można dostać w cenie 11-15 złotych, a większe (200 g) w cenie 16-23 PLN. Na naprawdę typowy, obiadowy głód, polecam zamówienie jednego dużego burgera lub zestawu mały burger + małe poutine (8 PLN).
Kanapki z Antlera już po pierwszym kęsie stały się moimi ulubionymi w Krakowie. Są duże i soczyste jak w nowozelandzkim Moa, a jednocześnie trochę tańsze i mające w sobie coś oryginalnego. A jako że z każdym kolejnym napisanym zdaniem tego postu coraz bardziej staję się głodny, pozostaje mi odesłać Was na Gołębią 10. Jeśli jesteście w Krakowie - to burgerowy must-visit. Tym bardziej, że w godzinach obiadowych nie ma tym zbyt dużo klientów.
Bardzo polecam.
Bardzo polecam.
Putin i burgery? Muszę osobiście sprawdzić jak Vladimir je przyrządza.
OdpowiedzUsuńAż poszperałem chwilę w necie po Twoim komentarzu i znalazłem zdjęcie burgera inspirowanego Putinem z pewnej australijskiej knajpki :D
Usuńhttp://i.dailymail.co.uk/i/pix/2014/11/12/1415804041829_wps_9_image001_png.jpg