Amerykańskie kino niezależne niekoniecznie skupiać się musi na życiu zachodniego społeczeństwa. Udowodnić postanowili to twórcy "Połowu bez sieci" - filmu, który zabiera nas na somalijskie wody, by pokazać los tamtejszych piratów, poważnie uprzykrzających życie europejskich czy amerykańskich statków transportowych. Przyznać trzeba, że tematycznie twór ten ma wyjątkowo mocnego rywala, czyli oscarowego "Kapitana Philipsa" ze świetną rolą Toma Hanksa. "Połów bez sieci" podchodzi jednak do całej sprawy trochę inaczej. Czy jednak to wystarcza, by uznać go za dobry film?
Jak więc widać, jest zasadniczo jedna, dość poważna różnica między "Połowem bez sieci" a wspomnianym już "Kapitanem Philipsem". Gdy ten drugi opowiada historię z perspektywy ciemiężonej przez atak piratów załogi statku, recenzowany dziś przeze mnie tytuł wrzuca nas w wir afrykańskiego światka, próbując odpowiedzieć na pytanie: "dlaczego Somalijczycy w ogóle robią takie rzeczy?". I - co jeszcze ciekawsze - odpowiedź na to pytanie nie jest wcale jednoznaczna.
Był potencjał? Owszem. Czy go wykorzystano? Nie jestem przekonany. Największym problemem jest mniej więcej pierwsza połowa filmu, która tak niesamowicie się dłuży, że chciałoby się po prostu położyć w łóżku i zasnąć. W założeniu "Fishing Without Nets" miało być chyba thrillerem, dlatego tym bardziej nie rozumiem sensu tworzenia na jego potrzeby całej tony niepotrzebnych ujęć, na których zupełnie nic się nie dzieje. Po co ja niby mam przez pół minuty oglądać Somalijczyka opartego o brzeg statku?
Coś tam zaczyna dziać się dopiero w drugiej części filmu, gdy piraci wpadają na statek, przejmują go i zaczyna się próba sprzedaży zakładników. Wtedy rzeczywiście akcja nabiera tempa, w kilku momentach naprawdę trudno przewidzieć, jakie będzie zakończenie danej sytuacji. Mimo tego, to ciągle nie jest coś, czym można by się zachwycać. Brakuje w tutejszych bohaterach jakiegoś magnesu, który kazałby nam trzymać za nich kciuki. Na dodatek wkurza trochę fakt, że twórcy w bardzo prymitywny sposób próbują pobudzić widza, puszczając od razu po mrocznych scenach takie, gdzie światło wali po oczach, nie pozwalając zebranym w kinie spokojnie pospać na co nudniejszych fragmentach.
Film więc przemija ze zbyt dużą ilością ziewnięć i tylko paroma momentami, gdy rzeczywiście ze sporym zainteresowaniem przygląda się ekranowi. Zainteresowani tematem somalijskich piratów mogą sobie obejrzeć, ale reszta raczej nie ma tu czego szukać. Zdecydowanie bardziej warto obejrzeć "Kapitana Philipsa", trzymającego w napięciu od początku do końca. "Połów bez sieci" skwitować mogę natomiast krótkim, acz mówiącym wszystko: "meh".
0 komentarze: