Bridgend

"Wow, lovely" to ciągle pierwsza myśl, jaka wpada mi do głowy, gdy widzę przed sobą twarz Hanny Murray. Chociaż od jej pamiętnej roli w brytyjskim serialu "Skins" minęło już parę lat, aktorka ciągle pozostaje na ekranie tak samo słodka i urocza. Nawet wtedy, gdy akurat dane jest jej grać w produkcji o samobójcach.


Początkowo myślałem, że tytuł filmu, "Bridgend", to taka gra słów: połączenie "bridge" (most) i "end" (koniec). Myliłem się jednak. Bridgend to prawdziwa mieścina w Wielkiej Brytanii (konkretniej - Walii), którą w ciągu ostatnich lat dotknęła plaga samobójstw młodych ludzi. Kilkudziesięciu nastolatków postanowiło zakończyć swoje życie w dramatyczny sposób, a za każdym z nich przychodzili kolejni, pragnący dokładnie tego samego.

Sara (Hannah Murray) przeprowadza się do Bridgend po wieloletnim mieszkaniu w Bristolu. Wszystko przez jej ojca, policjanta, który dostał pracę właśnie w tym miasteczku. Gdy tylko przywdziewa on mundur, od razu trafia na sprawę nastolatka powieszonego przy drodze, jaką codziennie pokonywał jego rodzic, wracając z pracy do domu. Okazuje się, że podobne zdarzenia ciągną się już w Bridgend od miesięcy, a młodziaki uczestniczące w nich zdają się być w jakiś sposób w zmowie.


Co więcej, ta tajemnicza ekipa dość szybko zaczyna interesować się "nową dziewczyną w mieście". Przyjmują Sarę do swojej grupy, zabierają ją na melanże do knajp czy też robią wspólne wypady na picie taniego wina do pobliskiego lasu. Robi się więc z tego trochę taki właśnie kinowy odpowiednik "Skins", opierający się na wielu podobnych elementach prowadzenia fabuły. Dochodzi jednak do tego wszystkiego ta przykra kwestia samobójstw.

Można wkurzyć się przy "Bridgend". Można wkurzać się na tych dzieciaków, którzy zabijają się z totalnie błahych powodów i zwykłego niezrozumienia świata. Ale to też jest takie wyjątkowe spojrzenie na temat. Pokazanie, że wielu młodych nie potrafi wyjść poza swój własny pogląd na jakąś sytuację, nie potrafi spojrzeć na to z perspektywy kogoś innego. "Bridgend" w pewnym sensie więc uczy, a poza tym...


...po prostu wciąga. Film trzyma przy ekranie nie tylko z powodu swojego wciągającego scenariusza, ale również bardzo odpowiedniego opakowania go w obraz. Dużą rolę grają tu przede wszystkim naprawdę dobra muzyka, przypominająca trochę produkcje Hudsona Mohawka oraz wyjątkowo mroczne klimat i zdjęcia. Scenariusz ma parę potknięć, które może wytknąć, ale obraz i dźwięk robią z "Bridgend" film niesamowicie przyciągający wzrok. Od początku do końca, bez nudnych przestojów.

Wielu ta produkcja zszokuje, przerazi, wielu może wyjść z kina po jego projekcji wstrząśniętym. A ja powiem prosto - mi się "Bridgend" zwyczajnie podobało. Chociaż może nie powinno się tak mówić o historii o samobójcach.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Wszystkie teksty związane z festiwalem PKO Off Camera znajdziesz TUTAJ.

0 komentarze: