Proszę o podniesienie ręki przez te panie zebrane na sali, które nie kochają się skrycie w Ryanie Goslingu. Nie ma takich? Tak myślałem. To może jacyś faceci, którzy nie jarają się klimatem "Drive", hm? Też zero chętnych? No niech Wam będzie.
A film Ryana Goslinga to już widzieli? Ale nie z Ryanem Goslingiem jako aktorem, tylko JEGO film. Wyreżyserowany przez gwiazdę współczesnego kina i z jej scenariuszem. "Lost River" trafiło do całkiem sporej ilości kin w Polsce, co mnie trochę zdziwiło, między innymi z tego powodu, że już od pierwszego trailera było wiadomo, iż tworowi Goslinga będzie daleko do typowo mainstreamowego kina. No i jest jeszcze jedna rzecz - w Stanach film został dosłownie zmiażdżony przez krytykę. Czy słusznie?
Nie. A przynajmniej - nie do końca.
Nie o to jednak chodzi w "Lost River". Przyciąga on do siebie bowiem czymś zupełnie innym. Czym? Wszelako pojęta dziwnością.
Użyję trochę wyświechtanej metafory, której jednak trudno nie użyć przy "Lost River" - ten film jest swoistym listem miłosnym. Do wszelkich twórców dziwnego kina, z Davidem Lynchem na czele. Duch tego właśnie reżysera czuć tu na wszystkie strony. Czasem jest wręcz dokładnie tak jak u niego - "Lost River" nie jest horrorem, czasem wywołuje jednak gęsią skórkę. Przez obrzydzenie, niepojęcie świata wykreowanego przez reżysera i przerażenie nim.
Scena ściągania skóry z twarzy to chyba najmocniejsza rzecz w "Lost River". Nie jest to żaden wielki spoiler, a część osób może zachęcić do obejrzenia filmu. Innych natomiast skutecznie odstraszy. |
Jednocześnie jednak, ta właśnie forma "listu miłosnego" okazuje się być największym problemem wytykanym przez krytyków filmowych. I ja widzę w tym dwa problemy. Po pierwsze, Gosling za mało tak naprawdę wrzuca tu czegokolwiek od siebie. Inspiracje Lynchem kręcą fana takiego kina, jednocześnie wywołując od razu myśl z cyklu: "hej, gdzieś to już widziałem!". Po drugie natomiast - Gosling wprowadza w swój świat za dużo miszmaszu.
Zaczyna się nie dziwnie, a po prostu jednym wielkim niedopowiedzeniem. Kuszącym do odkrywania swoich tajemnic, bo Detroit wygląda tu czasem jak Prypeć po wybuchu reaktora w Czarnobylu, a parę scenerii wydaje się być wprost wyrwanymi z prozy Kinga. Potem jednak następuje cała masa dziwactw, które stanowią tak naprawdę najlepszą część "Lost River". Mimo tego - w pewnym momencie wszystko pryska. Dziwactwa zostają w pewnym stopniu odkryte, nie stoi już za nimi tak wielka tajemnica. Gosling nie potrafi utrzymać creepy klimatu tak jak jego mentor, za szybko odkrywając karty. Przez to na dłuższą chwilę film staje się trochę bardziej klasycznym thrillerem, by na końcu wymieszać ze sobą wszystkie dotychczasowe motywy.
Co więc ostatecznie powstaje? Twór, który na pewno ogląda się z oczami przykutymi do ekranu. W dużej mierze dzięki swojej świetnej stronie audiowizualnej, dopracowanej w wielu miejscach wręcz do perfekcji. Ścieżka dźwiękowa bębni w głowie na długo po seansie, a wiele kadrów zapada w pamięć. Lynch w oprawie rodem z najlepszych filmów indie - tak można by krótko opisać reżyserski debiut Goslinga.
"Lost River" lepiej mi się oglądało niż o nim pisze. Łatwiej jest tu bowiem zaplątać się w wytykaniu błędów niż opisaniu przyjemności, jaka płynie z seansu. A jeśli jesteście fanami dziwności w rodzaju Lyncha (niekoniecznie nawet "Twin Peaks", a bardziej jego pełnometrażowych filmów), twór Goslinga się Wam spodoba. Zrozumiecie intencję reżysera, chęć przygotowania takiego "listu miłosnego".
I owszem, uczeń pozostał w tyle za swoim mistrzem. Dalej jednak potrafi sprawić przyjemność i wiele dobrego wyciągnąć z kociołka czarodzieja Lyncha. Mogło być lepiej, oryginalniej. Ale jest okej - i to nam na tę chwilę musi wystarczyć.
0 komentarze: