Ktoś kiedyś powiedział coś w rodzaju: "prawdziwe życie jest straszniejsze niż fikcja". Albo, jeszcze inaczej: "życie pisze najstraszniejsze scenariusze". Autor może wymyślić najcięższy dramat, ale zawsze wyprzedzi go jakaś tragedia, która przejmie władzę nad wszelkimi mediami. I to pewnie dlatego film "Amy" jest bardziej przygnębiający niż jakikolwiek fabularny dramat, jaki w tym roku pojawił się w kinach.
Chciałem napisać tu, że dobrze pamiętam dzień śmierci Amy Winehouse. Ale to nie byłaby prawda. Kojarzę bowiem tak naprawdę wyłącznie jedną rzecz z nim związaną. Rzecz, z której jeszcze parę dni temu może bym się nawet lekko zaśmiał, ale po obejrzeniu "Amy" już jakoś nie jestem w stanie. Dzień śmierci popularnej wokalistki kojarzy mi się bowiem z pewnym wyjątkowo typowym, pojawiającym się zawsze w takiej sytuacji sucharem:
Czemu Amy nie jeździ na rowerku?
Bo nie żyje.
Bo nie żyje.
Możliwe, że części z Was ciągle wyda się to choćby odrobinę zabawne. Ale mi już (nie)stety nie.
Wiele osób pewnie myśli: "hoho, historia o ćpunce, którą teraz ktoś próbuje gloryfikować". Owszem, Amy ćpała, chlała do nieprzytomności i w ostateczności przez to właśnie umarła. Ale ten film, bez jednoznacznego wskazywania winnych, pokazuje, jak wiele rzeczy zaprowadziło do pokoju, w którym ostatecznie piosenkarka zmarła.
Więc kto jest winny? To jest chyba najsmutniejsze w tym wszystkim - tak naprawdę wszyscy. Od samej Amy, jej męża oraz jej ojca, przez dziennikarzy i wiele znanych twarzy medialnych, które ją w żartach opluwały, na paparazzich kończąc. Tak, dobrze czytacie - na paparazzich.
Wiecie, zawsze zastanawiałem się, czemu Kanye ma aż taki problem z paparazzimi. Czemu on co chwilę wpada w jakieś afery, kiedy to przywala z całej siły jednemu z fotografów i potem ma przez to problemy. Po obejrzeniu "Amy" już to wszystko rozumiem. Przez całe dwie godziny filmu miałem ochotę zebrać wszystkich możliwych paparazzich świata w jedno miejsce i przywalić każdemu po mordzie z kija baseballowego. Ci kolesie niszczą życie. Po prostu. Ten film uświadamia to bardziej niż jakikolwiek inny materiał.
"Amy" to tak naprawdę esencja życiowej tragedii. Film ten pokazuje przede wszystkim jak wiele różnych rzeczy prowadzi do ostatecznej katastrofy. Gdy na ekranie pojawiają się żarty amerykańskich komików z pijaństwa Amy, śmiech ich widowni wydaje nam się totalnie niezrozumiały. Jest coś niesamowitego w tym, że takie emocje wywołuje film w założeniach tak prosty, złożony tak naprawdę wyłącznie z różnorodnych, w większości kręconych amatorsko, scenek z życia Amy, do których dołączono głos z offu.
Nie oglądajcie tego filmu, gdy macie depresję, nie oglądajcie go, jeśli macie myśli samobójcze. Oglądajcie go, gdy jesteście wystarczająco szczęśliwi w życiu, by nie załamać się po seansie. Bo "Amy" udowadnia, że ludzie są źli. Tak po prostu.
0 komentarze: