Przeszłość

Jakiś czas zastanawiałem się na jaki film w tym tygodniu skoczyć do kina. Na tych dobrych produkcjach już byłem, sporą część w repertuarze stanowiły bajki, a reszta propozycji wydawała się po prostu gniotami. Zastanawiałem się chwilę jedynie nad "Riddickiem", ale stwierdziłem, że nie ma sensu na niego iść, skoro (niestety) nie widziałem jeszcze poprzednich części. Już miałem zdecydować się na pozostanie przy seansie w domu, kiedy przypomniałem sobie ważny fakt: w tym tygodniu premierę miała "Przeszłość", nowy film Asghara Farhadiego, twórcy oscarowego "Rozstania".


Trudno tak naprawdę zareklamować fabułę tej produkcji i jestem zdania, że najlepiej iść na niego, nic o scenariuszu nie wiedząc. Dla najbardziej dociekliwych jednak dopełnię formalności i streszczę główny motor napędowy początku filmu. Sprawa dotyczy związku niejakiego Ahmada (Ali Mosafa) oraz Marie (Bérénice Bejo), zakończonego nieformalnie parę lat przed wydarzeniami z "Przeszłości". Kobieta pragnie jednak oficjalnego rozwodu, dlatego mężczyzna wraca do Francji, by wypełnić jej zalecenie. Nic jednak nie jest takie proste, jak się może wydawać i Ahmad nieuchronnie trafia w wir problemów, związanych z Marie i jej rodziną.

Jakkolwiek skrót ten może wydawać się wręcz potężnie nudny, magia tkwi w dalszym poprowadzeniu fabuły. Na pierwszy rzut oka banalny scenariusz, w rękach Asghara Farhadiego rozkręca się i wchodzi na zupełnie inny poziom. I choć "Przeszłość" jest zdecydowanie dramatem, całość ogląda się w napięciu jak najlepsze filmy sensacyjne. Produkcja ta bowiem nie tylko wciąga, ale i zaskakuje niespodziewanymi zwrotami akcji, które otrzymujemy właściwie non stop od rozpoczęcia seansu. Prościutka historia szybko trafia na tor, jakiego widz nie spodziewa się aż do czasu wypełnienia się woli reżysera.

To co tworzy klimat "Przeszłości", to także pewien ukłon w stronę minimalizmu i artystycznego podejścia do kinematografii. Epatuje z tej produkcji wszędobylska poświata tworu niezależnego, ale poprzez kunszt twórców jest ona podana w profesjonalny sposób. Sporo tu statycznych ujęć, w wyrafinowany sposób przeciąganych, przez co nabierają one więcej naturalności. Problem polega jedynie na tym, że takie sceny mocno kontrastują z tymi żwawymi, przez co wypadają one w ogólnym rozrachunku gorzej np. od mistrzowsko wykonanego w tym aspekcie "Like Someone in Love". Dlatego chociażby ostatnią scenę "Przeszłości" uważam za zdecydowanie nazbyt wydłużoną i wręcz usypiającą.

Pochwalić należy natomiast aktorów. Wszyscy są naturalni i nawet dzieciaki grają tutaj profesjonalnie. Szczególnie ujęty zostałem sceną z niejaką Sabriną Ouazani, odgrywającą rolę pracującej na czarno ekspedientki w pralni. Jej tłumaczenie się w kawiarni dwójce bohaterów wypadło naprawdę efektownie i żywo, świetnie pasując do sytuacji, w jakiej zmieszana kobieta znajduje się w późniejszym etapie filmu.

"Przeszłość" to dobry film. Może nie wybitny, może nie na takim poziomie jak "Rozstanie" (obejrzyjcie koniecznie!), ale zdecydowanie wart uwagi. Nie zostałem nim natchniony, nie poczułem, że to nowa era kinematografii, ale po prostu miło mi się nowy twór Farhadiego oglądało. Nie jest to produkcja mainstreamowa, dlatego obejrzyjcie ją dopóki macie okazję i wciąż o niej pamiętacie.

Gardzę zwolnionymi z WF-u

Od bodajże paru dni nasze Ministerstwo Sportu i Turystyki próbuje namówić dzieciaki do czynnego brania udziału w lekcjach WF-u. Przychodzi mi to z żalem, lecz muszę przyznać, iż jest zdecydowanie tak jak głoszą "Wielkie Głowy": coraz więcej uczniów zwalnia się z tych zajęć. Smutne to, ale i w moim odczuciu wręcz żałosne. I chyba od zawsze miałem coś takiego, że myślałem sobie w głębi duszy: "gardzę zwolnionymi z WF-u".

Ustalmy to sobie już na początku - czasem zwolnienie nie jest bezpodstawne, przyznaję. Ja sam doświadczyłem swego czasu dłuższej absencji na WF-ie z powodu złamanej nogi. Gips miałem ściągnięty jakoś w połowie wakacji, ale nowy rok szkolny zacząłem nie uczestnicząc w sportowych zajęciach. Lekarz mówił, że tak szybki powrót na boisko nie byłby bezpieczny, a ja zostałem zmuszony przez familię do zaufania mu. Jakoś po miesiącu wróciłem do gry.

Przyznaję też, że zdarzało się nam z kumplom unikać WF-u. Bo często był on na końcu planu lekcji, po kilku trudnych godzinach w szkole i po prostu nie chciało się nam na niego iść. Bywało tak rzadko, ale jednak się zdarzało. Czasem legalnie załatwialiśmy sobie zwolnienia, zatrudniając się do jakiegoś przenoszenia ławek, a czasem, już trochę mniej legalnie, po prostu z lekcji uciekaliśmy. 

Ale przyznam szczerze, że nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy bezpodstawnie załatwiają sobie zwolnienia na cały rok szkolny. Ba, ja nimi gardzę. Zawsze śmieszyła mnie nagle wykrywana tuż przed rokiem szkolnym astma, niepojawiająca się w ogóle podczas osiedlowego grania "w gałę". Spotkałem w swoim życiu też ludzi, mogących spokojnie sobie załatwić zwolnienie z autentycznych powodów. Ale oni się nie przejmowali i wskakiwali z pełnym entuzjazmem na boisko. Wszyscy żyją po dziś dzień i są w niezłej formie.

Wielcy profesorowie rozkminają, z czego biorą się te wszystkie zwolnienia. Zbierają dane, przeprowadzają rozmowy, wszystko to analizują. A powód w większości przypadków jest do bólu błahy - lenistwo. Pojawiają się głosy rodziców, że ich dzieci wstydzą się brać udział w zajęciach, bo sobie z czymś nie radzą. To trzeba było ich do cholery nie tuczyć Big Macami i Colą. Ja też do najchudszych w szkole nie należałem, bywałem na WF-ie jednym z najsłabszych, ale miałem to gdzieś. Bawiłem się świetnie. A jeśli dzieciak jest tak emocjonalnie słaby, to taki już prawdopodobnie zostanie do końca życia, jeśli nie rzucicie go na głęboką wodę, tylko będziecie bronić przed każdą możliwą porażką.

Jeden z moich wuefistów powtarzał: "WF to najważniejszy przedmiot w szkole". Wiecie dlaczego? Bo jako jedyny próbuje rozruszać ciało, a nie tylko mózg. I ja się z tą dewizą wciąż zgadzam. Jeśli nie poruszacie się chociaż na tych bodajże czterech godzinach tygodniowo, to po wyjściu ze szkoły średniej będziecie już totalnymi fizycznymi kalekami.

A na koniec taka mała anegdotka. Zawsze śmieszył mnie najbardziej WF dziewczyn. Większość z nich podchodziło do zajęć sportowych na totalnym wyjebaniu, woląc siedzieć na ławce i plotkować, niż autentycznie się czymś zająć. Potem natomiast wychodziły z szatni i narzekały na to, jakie są tłuste od ciągłego żarcia. Hipokryzja level over 9000 ;)

Ćwiczyć każdy może, trochę leeeeepieeej lub trochę gorzej :)
Źródło: Flickr.com

Parkour musi być super

Parę lat temu wyszła taka gra o niezbyt wiele mówiącej nazwie, "Mirror's Edge". Kiedyś już bazowałem na niej pisząc jeden z postów na bloga, ale dotyczył on właściwie tylko świata wirtualnej rozrywki. Jeśli ten Was nie interesuje, nie martwcie się - dziś gra posłuży jedynie za tło do tematu. Gotowi? No to lecimy!

Wspomniane już "Mirror's Edge" charakteryzowało się swoim wyjątkowo nietypowym podejściem do rozgrywki. Można powiedzieć, że była to taka platformówka z widokiem z oczu bohatera (czy raczej - w tym konkretnym przypadku - bohaterki). Skakanie, bieganie i cała reszta tego typu spraw. Nie było to jednak coś przypominającego udziwnione przygody Mario, a rzecz zdecydowanie bliższa realizmowi. Dlaczego?

Bo wszelakie ruchy postaci opierały się na parkourze i freerunningu. Jeśli jakimś cudem nie wiecie, co oznacza którekolwiek z tych pojęć, krótko i w laicki sposób opowiem "o co kaman". Podstawą tych aktywności fizycznych zdaje się być bieganie w dość nietypowych miejscach. Odłożyć na bok należy proste dróżki w parkach, ulice czy pola. Zamiast tego znaleźć należy trasę naszpikowaną wszelkiego rodzaju przeszkodami, najlepiej taką gdzieś nad poziomem miejsc zaludnionych przez zwykłych pieszych. Zgadza się, dachy brzmią perfekcyjnie.

Czym więc różni się parkour od freerunningu? To pierwsze stawia na przebrnięcie przez trasę w jak najprostszy i najszybszy sposób. Nie ma miejsca na żadne magiczne sztuczki i wygibasy "pod publiczkę". Freerunnerzy z kolei działają na przekór fanom parkouru i uwielbiają wszelakie tricki podczas biegu. "Technika i różnorodność ponad prostotę", brzmi jak całkiem dobre hasło dla tej grupy.

"Mirror's Edge" łączyło elementy zarówno parkouru, jak i freerunningu i do dziś uważam tę grę za jedną z najlepszych ostatnich lat. Swego czasu zadziałała na mnie tak silnie, że naprawdę miałem ochotę wyjść na dwór, pojechać do jakiegoś miasta z wieloma blokami obok siebie i skakać po tamtejszych dachach. Może dobrze, iż byłem wtedy większym leniem niż teraz, bo kto wie, czy ze swoją ówczesną formą nie spadłbym przy pierwszym lepszym skoku. 

Ale dziś to pragnienie nagle do mnie wróciło. Czy tak kompletnie bez powodu? No nie do końca. Żeby zrozumieć dokładnie, o co chodzi, obejrzyjcie poniższy filmik.


Jeśli nie graliście w "Mirror's Edge", to już tłumaczę - tak właśnie mniej więcej wygląda rozgrywka w tym tytule. Fani zajmujący się na co dzień parkourem i freerunningiem postanowili stworzyć właśnie ten materiał, nawet muzycznie nawiązujący do tej magicznej produkcji. Tylko wiecie, to już nie jest gra. Oni robią to na serio, prawie dokładnie tak jak dziewczyna z telewizora. Jak dla mnie wygląda to po prostu... super.

Zwykłe bieganie jest świetne, daje cholerną masę radości i energii, o czym pewnie jeszcze raz na tym blogu przeczytacie. Ale człowiek z tego filmiku robi to wszystko NA CHOLERNYCH DACHACH. Nie wiem, który raz już to oglądam, lecz za każdym razem na mojej twarzy widnieje wielkie "wow". By przekonać się, czy to naprawdę prawdziwe wideo, odpaliłem inne materiały z tego youtubowego kanału. I oni ciągle skaczą i biegają po pieprzonych dachach.

Chcę być tacy jak oni! Domyślam się, że fakt biegania przeze mnie kilka razy w tygodniu nie oznacza od razu, iż byłbym świetnym parkourowcem, ale to jest jedna z tych rzeczy, których ewidentnie w życiu chcę spróbować. Nie wiem kiedy, może za rok, może za dwa, ale obiecuję sobie: hej, Mikołaj, zrobisz to, zuchu! A wtedy na pewno przeczytacie o tym na blogu. Albo wcześniej zobaczycie mnie skaczącego po dachach w Waszym mieście.

Źródło: Flickr.com

Markowe znaczy (trochę) lepsze

Ostatnio czytałem gdzieś artykuł o tym, że "markowość" danej rzeczy wcale nie określa jej jakości. Podobno droższych butów lepiej nie kupować, bo w to samo można zaopatrzyć się w sieciach typu CCC. Ponoć rozpoznawalny znaczek nie jest wcale symbolem jakości, a jego wybór jest jedynie chęcią uzyskania respektu wśród jakichś dziwacznych grup. Dla mnie od zawsze tego typu teksty były jedynie gadką od rzeczy.

Zacznijmy może na przykładzie wspomnianych już butów. Nie znam się zbytnio na jakichś szpilkach czy kozakach, mam za to trochę rozeznania w markach młodzieżowych. Co w tym światku króluje od jakiegoś czasu w Polsce? Między innymi Converse i Vans. Gdy tylko został zauważony hype na te firmy, od razu pojawiły się w licznych sklepach rzeczy nimi "inspirowane".

W takim Tesco chociażby, można było więc spokojnie dostać modne, wysokie trampki, przypominające klasyczne Converse'y. Nawet okrągły znaczek miały, coby swoje nawiązania do oryginału wyjątkowo mocno pokazać. Różnica dla wielu osób była jedna - cena. Gdy markowe buty kosztują dwie stówki, "takie same" w markecie można dostać również za dwie, ale już dychy. Czy jednak jakość pozostaje ta sama?

Przyznać trzeba, że zdecydowanie nie. I to nie jest tak, iż wyciągam całą sprawę bez argumentów. Naprawdę nietrudno znaleźć mi wśród znajomych ludzi, którym tańsze zamienniki dość szybko się popsuły. Ba, bywało nawet, że działo się to po tygodniu. A czy oryginalne Converse'y wciąż pozostawały nietknięte? No cóż, niestety również nie.

Bo to wcale nie jest tak, że ta różnica prawie dwustu złotych robi z markowych butów glany. To wciąż są tenisówki, które jest strasznie łatwo zniszczyć, nawet jeśli zapłaciło się za nie sporo. Są lepiej posklejane, z wyglądu też prezentują się profesjonalniej, ale to nie zmienia aż tak wiele. Pytanie tylko, czy lepiej kupić sobie jedne Converse'y lub Vansy na pół roku za dwie stówy, czy co miesiąc skakać do sklepu po nowe podróbki za jedną dziesiątą tej kwoty?

Pozostając gdzieś w sferze ubraniowej, warto wspomnieć np. o spodniach. Znów samemu obserwując, przyznać muszę jedno - markowe ciuchy spisują się tu lepiej. Wciąż nie jest to ogromna różnica, ale jeśli chcecie mieć trochę dłużej spokój od kupna kolejnej pary jeansów, a możecie sobie na to pozwolić, lepiej zainwestować w coś droższego. Wranglery, Lee, czy Levisy wytrzymają najzwyczajniej w świecie (trochę) dłużej niż podobne spodnie z np. H&M.

Markowe znaczy lepsze. Przynajmniej trochę. Mało jest przypadków, w których rzeczywiście cena nie przekłada się na choćby drobną, lecz wciąż odczuwalną, zmianę jakości. Czy warto rozważać kupno markowej rzeczy, jeśli liczy się dla nas tylko kwestia ceny? O tym już każdy sam musi zadecydować.

Źródło: Flickr.com

Nie każ mi dorosnąć

Macie czasem wrażenie, że młodych ludzi bardzo szybko chce się wyprowadzić ze świata dzieciństwa? Wpaja się w nich konieczność pójścia na studia, niekoniecznie naprawdę dla danej osoby ciekawe, ale zapewniające ponoć jakąś godną pracę. Wypacza się z nich jakiekolwiek hobby niezwiązane wprost z nauką. Zmusza do czytania mądrych książek, tylko dlatego, że ponoć są one rzeczywiście mądre.

Każdy kto po jakimś magicznym wieku wciąż zostaje w świecie młodzieńczym, znajduje sobie zawsze krytyków. Trzydziestolatek z nowymi Nike'ami na nogach i snapbackiem na głowie jest niedojrzałym idiotą. Trzydziestolatek bez żony i gromadki dzieci jest przez rodzinę skazywany na wieczne kawalerstwo. Trzydziestolatkowi grającemu w gierki wideo i oglądającemu chińskie bajki należy się już totalne potępienie. To chore.

Ja nie chciałbym nigdy dorosnąć w pełnym tego słowa znaczeniu. Wiele osób wypominało mi w życiu, że zachowuję się czasem jak dziecko - rodzina, nauczyciele, znajomi, eks. Bo mam wiele nieinteresujących mnie spraw po prostu gdzieś, bo lubię "stracić cenny czas" na konsoli, bo wyłamuję się z wielu klasycznych konwencji, bo potrafię pożartować z wszystkiego czego się da i nie ma przede mną żadnego tematu tabu. A, jest jeszcze jedno. Mam marzenia, których mieć podobno nie powinienem.

Zauważyliście, że dzieci mają zdecydowanie ciekawsze marzenia od dorosłych? Kiedy spytasz się dziecka: "co chcesz robić w życiu?", ono zarzuci Cię odpowiedziami w rodzaju: "chcę być strażakiem!", "zostanę mistrzem ninja!", "będę jak ten pan, co wymyślił iPoda!". Większość dorosłych w pewnym wieku rzekłaby coś w rodzaju: "chciałbym dostać jakąś podwyżkę, ostatnio szef coś o tym szemrał", "jest mi dobrze tak jak jest" albo skwituje to wręcz tekstem pokroju "po co mi marzenia, skoro nie mogę ich spełnić?". To chore.

Gdy rozmawiam z częścią swoich znajomych o studiach, mam wrażenie, że większość idzie na nie by znaleźć stałą, bezpieczną posadkę. Może nie taką za średnią krajową, ale wcale nie jakoś szczególnie wyższą. Tak, by było za co wykarmić rodzinę i czasem pozwolić sobie na małą przyjemność. Co z tego, że wybrany przez nich kierunek tak naprawdę w ogóle ich nie interesuje. Liczy się bezpieczeństwo. Prawdziwe marzenia nie są istotne.

A dzieci? Dzieci marzą pięknie. Marzą na pierwszy rzut surrealistycznie, ale tak naprawdę z pełnym zaangażowaniem i pewnością siebie. Mają swoje pragnienia, które w ich pierwszych latach kwitowane są szczerym śmiechem radości, przekuwającym się jednak powoli w grymas potępienia. Bo ponoć człowiek powinien stąpać po pewnym gruncie i szukać jak najmniejszej liczby wyboi. 

Sorry, ja wolę wejść na wielką górę, a potem wzbić się w niebo. Chcę należeć do tych, którzy mieli tłumy swoich zwolenników, a nie byli tylko szarymi ludźmi tworzącymi takie tłumy. Takie ze mnie dziecko. I nie chcę tego zmieniać. 

Źródło: Flickr.com

Star Wars: Darth Plagueis

W pewnym momencie początkowej fazy swej nastoletniości, miałem krótką zajawkę na książki z gwiezdnowojennej sagi. Było to bodajże jeszcze w podstawówce, więc trochę lat od tamtego czasu minęło. Ostatnio pomyślałem jednak, że ciekawie by było sprawdzić, jaki tego typu literatura trzyma poziom z perspektywy mnie teraźniejszego. Zrobiłem więc szybki research w sieci i natrafiłem na wiele głosów, mówiących, iż najlepszą powieścią z serii "Star Wars" jest historia niejakiego Dartha Plagueisa. Szybka analiza faktów na Wookieepedii pozwoliła mi stwierdzić: "hej, muszę to przeczytać!". Jak zapowiedziałem, tak też zrobiłem.

Kim jest ten tajemniczy Darth Plagueis? To postać jedynie krótko wspomniana w filmowej serii, a przecież skrywająca w sobie ogrom ciekawych informacji. Plagueis jest bowiem Mistrzem Sidiousa, znanego szerzej jako Imperator. W sadze Lucasa dostajemy jedynie krótką informację, jakoby tajemniczy Sith był jedynym w historii, który opanował Moc na takim poziomie, by wskrzeszać zmarłych czy wręcz samemu kreować życie. To właśnie ta kwestia staje się jednym z głównych motorów napędowych powieści Jamesa Luceno.

Przyznaję już teraz - ta książka naprawdę jest bardzo dobra. Nie sądzę, by nadawała się dla kogoś kompletnie nieobeznanego w "Star Wars", ale żadna naprawdę bogata wiedza również nie jest konieczna. W jednej recenzji znalazłem informację, iż bez przeczytania kilku innych gwiezdnowojennych książek, do przygód Plagueisa nie ma sensu w ogóle podchodzić. Cóż, czuję się przez to zmotywowany do zaprzeczania tym plotkom, gdyż dałem radę przebrnąć przez nią bez zawiłej wiedzy o np. Dartcie (tak to się odmienia?) Banie. Każde nawiązanie do innych historii Luceno wyjaśnia krótko i zwięźle podczas prowadzenia normalnej fabuły.

Nie myślcie jednak, że tytuł ten to pełna akcji opowieść o ciągłych walkach i kosmicznych wojażach. Jasne, takie momenty również się pojawiają, jednak zdecydowana większość fabuły poprowadzona jest zupełnie inaczej. Całkiem sporo miejsca poświęcone zostało chociażby polityce i różnorodnym układom panującym w Senacie. Jest też miejsce na wspomniane wcześniej eksperymenty Plagueisa z Mocą. Dostajemy naprawdę sporo interesujących informacji na temat świata wykreowanego przez Lucasa, o których zdobycie trudno w innych źródłach.

Jedyne do czego mogę się przyczepić, to skupienie się pod koniec książki bardziej na postaci Sidiousa, aniżeli jego Mistrza. To wciąż jest cholernie ciekawa historia, ale mimo wszystko mam wrażenie, że przez to zmniejszona została ilość potencjalnych informacji o eksperymentach Plagueisa nad Mocą. Gdy sprawa ta dobiega wreszcie do końca, zdaje się być skwitowana zbyt krótko. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że niektóre przygotowania do tych badań opisywane były całkiem szczegółowo.

Nie jestem w stanie powiedzieć, czy "Darth Plagueis" to rzeczywiście najlepsza książka na temat kultowej serii, pewien natomiast jestem, że zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Jeśli Wasze zainteresowania sięgają choćby delikatnie poza filmową sagę, tytuł ten spokojnie możecie przygarnąć na swoje listy "must-read". Powieść Luceno nie tylko bowiem dostarcza wielu intrygujących informacji, ale również najzwyczajniej w świecie wciąga. Aż chce się po niej sięgnąć po więcej gwiezdnowojennych powieści. Kto wie - może wkrótce jeszcze jakaś wpadnie w moje łapska.

Raperzy czytają #34 - Hex One

English version of Hex One's text below the Polish one.

Nasz dzisiejszy gość stanowi połowę amerykańskiego duetu Epidemic, współtworzonego przez z Tek-nitionem. Na chłopaków natknąłem się gdzieś przypadkowo w sieci, trafiając na newsa o ich wówczas najnowszym kawałku - "One Life". Strasznie zajarałem się klimatem tej produkcji, dlatego zacząłem sprawdzać resztę materiału na YouTubie duetu. Całkiem niedawno pojawił się ich świeżutki krążek, "Somethin' For The Listeners", który możecie sobie swobodnie przesłuchać choćby na Spotify, jak również nabyć pod postacią CD lub winyla. Zdecydowanie polecam sprawdzić, to naprawdę porządne, podziemne wydawnictwo.

Cóż zaś ta czytająca połowa Epidemic ma do powiedzenia w kwestiach książkowych?

Pomimo tego, że przeczytałem więcej niż tylko kilka książek, nigdy nie byłem jakimś zagorzałym czytelnikiem. Przypominam sobie, iż w dzieciństwie sięgałem po konkretne pozycje, by po prostu znaleźć materiał do rymowania. Nie było w tym jednak żadnego szczerego zainteresowania literaturą. Przynajmniej do czasu przypadkowego sięgnięcia po "Al Capsella Takes A Vacation" J. Clarke, w wieku około 14-15 lat, dzięki której zrozumiałem, jaką przyjemność może sprawiać czytanie. Była to krótka pozycja, ale musiała na mnie pozytywnie zadziałać, skoro nawet dziś ją wspominam

Po tym sięgałem po różne powieści, by ostatecznie skupić się tylko na tytułach non-fiction. Zacząłem zdobywać wiedzę na liczne tematy, jak natura świadomości, szczęście, psychologia czy astronomia. Zabrałem się za różnego rodzaju poradniki oraz pozycje pomagające w motywacji. Jeśli miałbym coś polecić, byłby to któryś z tego typu tytułów. To świetne uczucie, gdy człowiek odkrywa swój potencjał i wykorzystuje go w życiu. Przeczytałem masę takich książek, są jednak wśród nich dwie ostatnio przeze mnie przeczytane, które chciałbym zarekomendować.

Mowa o "Sway: The Irresistible Pull of Irrational Behavior" Ori Brafmana i "Matematyka niepewności. Jak przypadki wpływają na nasz los" Leonarda Mlodinowa. Czytałem je obie jednocześnie i było w nich zaskakująco wiele interesujących i zbieżnych tematów. To dobre pozycje dla każdego, kto chce osiągnąć sukces w swym życiu i jako wschodzący artysta wiele z nich wyciągnąłem. Nie wgłębiając się zbytnio w detale zawartości tych książek, zmieniły one moje postrzeganie na drogę do sukcesu i wskazały mi niebezpieczeństwa, jakich należy unikać.

English version:

Although I've read more than just a couple of books in my life, I've never really been much of an avid reader. When I was very young I recall picking up certain books just for the purpose of finding material to rhyme about. However there was not much interest beyond that. It wasn't until I randomly picked up a copy of J. Clarke's "Al Capsella Takes a Vacation" at around age 14-15 that I realized what a true pleasure reading can be. It was a short read but it must have had a positive impact on me seeing as I still remember it to this day.

After that I did pick up plenty of fiction titles but eventually began reading exclusively non-fiction. I started learning about broad topics like the nature of consciousness, happiness, psychology, and a lot of astronomy. I then became a frequent reader of self help books, or books which bring out of you a certain drive or motivation. If I would recommend anything it would be those in that genre. Something truly great happens when a person realizes his or her potential and puts that into action within their lives. With that being said, although I've read many of them, I'm going to recommend the two most recent ones which really spoke out to me.

The titles are "Sway: The Irresistible Pull of Irrational Behavior" by Ori Brafman, and "The Drunkards Walk: How Randomness Rules Our Lives" by Leonard Mlodinow. I read both simultaneously and surprisingly there were many intriguing and interconnecting themes. They is a very good read for anyone trying to reach a successful point in their lives, and as an up-and-coming artist I took a lot from both. Without being so detailed as to give away all the contents of the books, they basically changed my perception of the path to success and showed me dangerous pot holes to avoid along the way.

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.