Mandarynka - to nie jest film o świętach


Obok "Kevina samego w domu" mandarynki wydają się najdziwniejszym symbolem świąt w Polsce. Skąd u nas takie uwielbienie do szamania przy wigilijnym stole egzotycznych cytrusów? Do dziś tego rozwikłać nie mogę. Ale mandarynki wielbię i zawsze są one dla mnie podstawowym wyznacznikiem tego, że nadchodzą święta. Nie choinki, nie dekoracje w miastach, a właśnie mandarynki.

Grudniowa premiera filmu "Mandarynka" wydawała się więc w polskich realiach idealnym chwytem marketingowych. Tym bardziej, że akcja tego tytułu dzieje się w Wigilię Bożego Narodzenia. Inna sprawa, że są to święta inne od tych, które my znamy. W końcu to Los Angeles - Miasto Aniołów, ale na pewno nie tych aniołów, które robimy w śniegu (a przynajmniej robilibyśmy, gdyby i nasz kraj nie "cierpiał" na brak białego puchu w tym roku).

Niby ktoś tu ciągle wspomina fakt, że są święta, niby mamy nawet scenę wigilijnej kolacji. Mimo tego jednak Bożego Narodzenia nie czuć tu ani trochę. Dwudziesty czwarty grudnia zdaje się tu być wrzucony trochę na siłę. Nie należy się więc sugerować "mandarynkowatością" tytułu. Nie znaczy to jednak, że nie można się dobrze bawić oglądając film Seana Bakera.


Fabuła jest dziwna, postaci są dziwne, cała akcja jest dziwna - i to w taki sposób, że niewątpliwie nie każdy ją przełknie. Sin-Dee, transseksualistka (transseksualista?), wychodzi z więzienia po prawie miesiącu odsiadki za posiadanie prochów. Spotyka się ze swoją przyjaciółką (również transseksualistką/transseksualistą), która informuje Sin-Dee, że jej facet, lokalny alfons, zdradził ją, gdy dziewczyna siedziała za kratkami. Bohaterka wyrusza więc w podróż w poszukiwaniu białej zdziry, która ukradła serce jej mężczyzny. Ach, no i jest jeszcze jedna ważna postać - taksówkarz Razmik. Jego tajemnicę najlepiej już jednak odkryć samemu.

Taki zestaw postaci to istna mieszanka wybuchowa, która podsycana jest jeszcze bardziej przez twórców filmu. Bohaterki podążają ulicami LA w rytmie mocnego trapu, o seksie za pieniądze mówi się tu co chwilę, a do tego wszystko jest w tym filmie do bólu przerysowane. Jest zabawnie, choć czasem w dziwny sposób - nie zawsze bowiem byłem pewny, czy chodziło rzeczywiście o przerysowanie, czy też po prostu któryś aktor grał słabo.

Wolę chyba jednak w to nie wnikać, a po prostu dobrze się bawić. Bo to taki miks dramatu z komedią, ale tej drugiej jest jednak wystarczająco dużo, by rzeczywiście można się było podczas oglądania "Mandarynki" pośmiać. Przy okazji kiwając z uznaniem na to, jak cały film zrobiono. Nietypowe ujęcia, pochodzące z zupełnie różnych światów i szkół kinematograficznych, a do tego na pozór zupełnie niepasująca do nich muzyka. Szok jest tym większy, gdy dowiadujemy się, że cały film nagrano za pomocą... trzech iPhone'ów. Zgadza się - zero profesjonalnych kamer. Gdybym o tym nie wiedział przed seansem - chyba bym się nie domyślił.

"Mandarynka" to brudna komedia, która rzuca nam w twarz kolejnymi scenami. Zachwytów krytyków, dających jej 9/10 czy wręcz 10/10 nie rozumiem, ale przyznaję - to niezła produkcja. Wystarczająco niezła, by zainteresować się tym, co jeszcze ma nam do zaoferowania Sean Baker, reżyser.

Tylko pamiętajcie - to nie jest film o świętach.

0 komentarze: