Jak wielcy przyjaciele stają się wielkimi wrogami, a wielcy wrogowie wielkimi przyjaciółmi


Będąc Polakiem, niekoniecznie musisz kojarzyć kogoś takiego jak Henry Kissinger. Będąc Amerykaninem, nie kojarzyć go jest zwyczajnie trudno. Przynajmniej wtedy, kiedy Twoje zainteresowania wykraczają choć odrobinę poza jedzenie hamburgerów. 

Kissinger jest bodaj jedną z najbardziej istotnych postaci amerykańskiej polityki po roku 45. Ba - mało kto chyba zaprzeczy, że zrobił on w swej branży więcej niż niejeden prezydent. Sam Kissinger służył jako sekretarz stanu u dwóch głów amerykańskiego państwa: Richarda Nixona oraz Geralda Forda. Zdobył Pokojową Nagrodę Nobla, a przy okazji po dziś dzień uznawany jest za jednego z tych, dzięki którym Wschód i Zachód zakończyły zimną wojnę między sobą.

Kissinger jest jedną z tych postaci, którzy mogliby godzinami opowiadać o sowim „zawodzie”, a my, prosty lud, moglibyśmy tego godzinami spokojnie słuchać. Całe więc szczęście, że sam polityk opublikował niejedną pracę, który każdy zafascynowany tematem może dorzucić do swojej biblioteczki. Wśród nich - bodaj swoiste książkowe opus magnum Kissingera, „Dyplomacja”.

Idealna osoba na idealnym miejscu - to pomyślałem, gdy pierwszy raz ujrzałem na domowej półce pracę Kissingera. Bo któż mógłby zająć się opisaniem współczesnej dyplomacji, jeśli nie ten, kto w praktyce zajmował się nią przez długie lata? Tym natomiast jest właśnie praca Kissingera - opisaną na prawie tysiącu stron pokaźną i ciężką przebieżką przez całą współczesną dyplomację. No, tak jakby całą.

Autorowi pracy udaje się rzecz wyjątkowa. Jaka? Cóż - zacznijmy od początku. Cała książka traktuje o współczesnej dyplomacji od okresu tuż przed pierwszą wojną światową, do końcówki XX wieku. Kissinger bardzo mocno skupia się na pewnych konkretnych postaciach, które najmocniej wpływały na rozwój polityki w tych czasach. Rozdrabnia na cząsteczki dyplomację z udziałem najważniejszych postaci, o jakich każdy z nas uczył się w szkole na historii, nie pozostając jednak wyłącznie przy suchych faktach. Kissinger komentuje i ocenia - często odstawiając na bok kwestie moralne, a zajmując się… cóż, polityką.

Mniej niż sto lat dokładnie opisane na kartach jednej książki. Kto wie jednak, czy aby nie za dokładnie. Oto bowiem wychodzi na jaw ta wyjątkowa rzecz, która się Kissingerowi udała. Podczas czytania „Dyplomacji” zwyczajnie chciałoby się, by była ona… jeszcze grubsza. Tak, tak, nie przewidzieliście się - tysiąc stron to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Kissinger niejednokrotnie bowiem zachwyca dokładnością opisów wielu kwestii, by tuż po chwili zaskoczyć jedynie szybkim przeskokiem po temacie, który nas zainteresował. 

Oczywiście bliżej temu do zalety książki, bo sztuką jest wywołać takie zainteresowanie czytelnika, że chciałoby się usłyszeć od autora więcej, więcej i jeszcze raz - więcej. A co z wadami? Cóż, dla mnie zdecydowanie kiepskie było praktycznie całkowite pominięcie kwestii Ameryki Łacińskiej w książce. Rozumiem, że kontynent ten nie wpływał przesadnie na politykę międzynarodową, ale pewne rzeczy - według mnie - było mimo wszystko warte poruszenia. Tym bardziej oczekiwałoby się tego od Kissingera, któremu po dziś dzień wytyka się, że nie zrobił praktycznie nic, gdy Pinochet mordował ludzi w Chile. Ba - on go wręcz popierał! O tym jednak możecie przeczytać więcej w książce „Czas Kondora”, o której pisałem o TU.

Dla kogo jest „Dyplomacja”? Dla zainteresowanych polityką międzynarodową i historią. Oni wyciągną z tej pozycji całą masę pewnej specyficznej radochy, której wiele osób by zwyczajnie nie pojęło. Bo przyznać trzeba - „Dyplomacja” jest mimo wszystko pozycją stosunkowo trudną i na pewno nie przeznaczoną dla totalnego laika w temacie. Tutaj już nie wystarczy, by nasze zainteresowanie wychodziło tylko odrobinę poza szamanie hamburgerów.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze: