Najlepsza rzecz w Wiedźminie


Geralt z Rivii miał ze mną ciężką przeprawę. Najpierw spotkaliśmy się przy okazji pierwszej części słynnej gry z jego udziałem. Wrażenia? To nie tytuł dla mnie. Pograłem dwie, trzy, no - maksymalnie cztery godziny. Potem odłożyłem na półkę. Może to dlatego, że nie podchodziło mi granie na pececie i jako fanatyk pada na myszkę i klawiaturę spoglądałem, delikatnie mówiąc, z niesmakiem.

Mimo średniofajnych wspomnień, spotkaliśmy się z Geraltem na browarze jeszcze raz. Tym razem przy okazji drugiej części gry, która tym razem wreszcie ukazała się także na konsole. Posiedzieliśmy trochę razem, popiliśmy, ale znów - to nie było to. Wytrzymałem dłużej niż poprzednio, jednak "Zabójców królów" nie skończyłem. Myślę, że z dziesięć godzin przy tym wytrwałem. Potem? Kurczę, nie wiem - po prostu byłem jakby znudzony.

Tak, wiem, że grzeszę, nie jestem prawdziwym Polakiem itepe, itede. Taka niestety była rzeczywistość - growy "Wiedźmin" do mnie nie przemawiał. Dlatego mówiłem sobie od początku: "od trójki trzymasz się z daleka, Majk!". 

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika miki77pl (@miki77pl)

Starałem się, naprawdę się starałem. Nie przywiązywałem jakiejkolwiek wagi do nadchodzącej premiery gry, bo ciągle miałem w głowie dość toporne poprzednie części "Wiedźmina". Ale nie dałem rady. Cały hype, kampania reklamowa, MNÓSTWO contentu wrzucanego przez fanów (w tym znajomych) na Facebooka przeważyło szalę - MUSIAŁEM W TO ZAGRAĆ!

Chwilę jeszcze powstrzymywały mnie przed tym sklepy. Dlaczego? Bo nigdzie w Krakowie nowego "Wiedźmina" na Xboksa nie było! Wszędzie wykupiony, chociaż wersja pecetowa walała się na półkach. "Całe szczęście - myślałem - może akurat przejdzie mi zajawka i nie wydam tego hajsu zostawionego na czarną godzinę!". Ale wtedy przypomniało mi się istnienie zbawiennej cyfrowej dystrybucji. Kupiłem więc "Wiedźmina" bez pudełka i z niecierpliwością patrzyłem przez kolejną godzinę, jak kilkudziesięciogigowy plik ściąga się na moją konsolę. A potem?

Potem mi się spodobało. Cholernie spodobało.

Źródło: fanpage "Wiedźmina"
Po pierwsze - jest piękno. Jest niesamowita gra świateł, dzięki które cudowne wschody słońca możemy oglądać teraz codziennie o dowolnej porze, bez potrzeby wstawania z samego rana. Po drugie - przeogromny świat i tona rzeczy do roboty. Nigdy nie miałem takiej ochoty porzucić wątku głównego w erpegu na rzecz hasania po łąkach i bezcelowego zabijania bandziorów oraz potworów. Po trzecie - jest tu to "coś", ten konkretny feeling, którego brakowało mi w poprzednich częściach. Może to fakt, że trzeci "Wiedźmin" wreszcie jest naprawdę współczesną grą, z o wiele mniejszą ilością archaicznych zagrań niż poprzednie odsłony. Nie wiem. Wiem za to, że to wszystko zmienia nowe przygody Geralta w niesamowicie wciągającą grę, przy której półgodzinna sesja zamienia się w siedzenie nad padem do trzeciej w nocy.

Ale jest jeszcze jedna, czwarta rzecz, która non stop chodzi mi po głowie. Nazwałem ją w tytule tą najlepszą, jaka przydarzyła się nowemu "Wiedźminowi", choć oczywiście jest to jakaś tam przesada. Dla mnie jednak wcale nie aż tak duża, bo dostałem od CD Projekt RED naprawdę element gry, w którym można się całkowicie zatracić. O czym mowa? O... grze karcianej Gwint.


Ja trzymam się zasadniczo z daleka od jakichkolwiek minigierek tego typu w wielkich produkcjach. Zabierają mi czas, są zwykle średniociekawe i nie przynoszą przesadnej radochy. Ale z Gwintem jest inaczej. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby w ogóle spróbować pobawić się tą opcją. Zrobiłem to jednak i już po pierwszej partyjce wirtualnej karcianki chciałem więcej.

Gdy piszę te słowa, jestem po mniej więcej godzinnej walce w "Wiedźminie". Nie, nie z wielkim, przebrzydłym bossem. Moim przeciwnikiem był chłop, regionalny mistrz w Gwinta. Rozegraliśmy minimum dwadzieścia partii, aż szczęśliwa gwiazda zaświeciła wreszcie nade mną. Skończyłem przed drugą w nocy, a spać mi się nie chciało w czasie gry ani trochę. To było emocjonujące niczym finałowe walki z bossami w wielu innych erpegach!

Jestem bardzo kiepski w wykładaniu zasad tego typu gier, dlatego, jeśli macie ochotę dowiedzieć się, o co konkretnie chodzi polecam zajrzeć TU lub obejrzeć poniższy np. poniższy filmik. Ja natomiast powiem Wam jedno - chcę Gwinta w wersji fizycznej. Takowy został wypuszczony jedynie w wersji kolekcjonerskiej na Xboksa, a to zdecydowanie za mało. Chcę różnych talii, zestawów kart do kupienia w Empiku i całej reszty. Gwint ma tak niesamowity potencjał do zostania królem nerdowskich imprez, że CD Projekt powinien jak najszybciej wziąć się w garść i ogarnąć wydawanie takich bajerów.


“Czekaj, wiedźminie... Wyglądasz mi na światowca. Umiesz może grać w gwinta?”
Posted by The Witcher on 10 czerwca 2015

Kiedy już to się zdarzy, będę pierwszy w kolejce do zebrania kumpli w mieszkaniu i wytłumaczenia im, o co chodzi. Gwint jest niesamowicie prosty do zrozumienia, ale już porządna rozgrywka wymaga myślenia i dawki szczęścia. To gra dla każdego, która może spodobać się także ludziom siedzącym poza uniwersum "Wiedźmina".

I tylko jeden minus widzę tego całego Gwinta - boję się, że przez niego "Dziki Gon" skończę jeszcze później niż myślałem. Bo wiecie, z moim obecnym wolnym czasem, planowałem, iż przejdę go w ciągu najbliższego pół roku. Przez Gwinta będę musiał chyba jednak wydłużyć ten okres o kolejne sześć miesięcy...

Wy natomiast, jeśli nie gracie jeszcze w "Wiedźmina", a macie taką możliwość (czyli macie konsolę lub wystarczająco dobrego kompa) - pędźcie do sklepu i zaopatrujcie się w to cudo. "Dziki Gon" jest po prostu znakomity i dokładnie tak dobry, jak wszyscy mówią. Potwierdzam to ja - człowiek, któremu poprzednie części niezbyt się spodobały.

To co? Pora chyba zabrać się też wreszcie za książki, prawda?

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

3 komentarze:

  1. Szczera prawda z tym Gwintem! Pierwsze co robię po odwiedzeniu nowej karczmy, to patrzę czy gospodarz ma jakieś fajne kartoniki na sprzedaż i chrzanić, że pójdą na to wszystkie ciułane oreny! Z ręką w gaciach czekam na skompletowanie talii Potworów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stwierdzam, że mogliby z Gwinta zrobić wręcz oddzielną grę. Kto wie - może osiągnęłaby nawet taki sukces jak Hearthstone?

      Usuń