Disney kojarzy się współcześnie zwykle wyłącznie z wielką firmą, produkującą i inwestującą w liczne animacje. Nie każdy jednak wie, iż słynna wytwórnia miała etapy, gdy w sporym stopniu wychodziła poza bajkowy świat. Choćby podczas początków podboju kosmosu przez człowieka, Disney tworzył specjalne programy popularnonaukowe, mające przybliżyć społeczeństwu nie tylko problemy z tym związane, ale i wspaniałe wizje, rozpalające w każdym człowieku chęć i wiarę w to, że ludzkość może osiągnąć rzeczy, o których od zawsze marzyła.
I choć "Kraina jutra" jest "normalnym" filmem fabularnym, w dużej mierze kierowanym do młodzieży, ma w sobie też tę cząstkę starego Disneya i dawnej wiary ludzkości w swoje możliwości.
Twórcy filmu zresztą wyraźnie wykazali tę zmianą nastawienia do przyszłości w dzisiejszych czasach. Początkowo "Tommorowland" jest bowiem opowieścią o dwóch różnych trasach, które wreszcie się ze sobą zderzają.
Najpierw trafiamy na Nowojorską Wystawę Światową w roku 1964. Tłumy uśmiechniętych ludzi, niesamowite koncepcje, wizje świata, walające się wszędzie wynalazki. Oczywiście - jest to w jakimś stopniu obraz wyidealizowany. Ale pokazuje dokładnie to, co musi - że kiedyś wierzono w ludzkość, że starano się zrobić jak najwięcej dla dobrej, wspaniałej przyszłości i każdy marzył o tym, iż pewne niesamowite koncepcje są do zrealizowania tak naprawdę już na wyciągnięcie ręki. Za chwilę wskoczymy na Księżyc, potem trafimy na Marsa, tam spotkamy kosmitów, a dalej staniemy się twórcami Międzygwiezdnej Rady Kosmicznej.
Z tym właśnie kontrastuje drugi tor opowieści w tym filmie. Jesteśmy w okolicach współczesnych nam czasów, telewizja co chwile pokazuje kolejne katastrofy ludzkości, demontowane są platformy startowe dla rakiet wynoszących astronautów w kosmos - zanika wizja tej wspaniałej przyszłości, której start odkładamy na coraz to nowy plan. Mars? Inne planety? Kosmici? To dostaniemy nie prędko i nie w tak łatwy sposób, jak możemy to sobie wyobrazić.
Historie te zdarzają się w jednym miejscu - tytułowej Krainie jutra. To niesamowite miejsce, stworzone w okresie świetności pięknej wizji przyszłości człowieka. Pełne niebywałych projektów, cudownych eksperymentów, genialnego designu i ogólnej niesamowitości. Tu trafia bohater pierwszej historii - Frank Walker (jego dorosłą wersję gra George Clooney #brzyyydal) oraz bohaterka tej drugiej - Casey Newton (Britt Robertson).
"Kraina jutra" zaczyna się pięknie - od cudownej wizji, która porusza, inspiruje, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech i namawia do wiary w siebie i całą ludzkość. I miałem nadzieję, że tak będzie przez cały film. Że będzie to opowieść wyłącznie o docieraniu do tego pięknego świata, który tak naprawdę jest gdzieś w naszych umysłach. Niestety - tak różowo nie jest.
Szkoda, naprawdę szkoda, że twórcy postawili w przypadku "Tomorrowland" na standardowy schemat "coś jest nie tak, ktoś kogoś ściga, trzeba naprawiać świat". Damon Lindelof i Brad Bird mieli możliwość stworzyć coś naprawdę wyjątkowego, całkowicie oryginalnego i bezbłędnego. Niestety - postawili na sprawdzone schematy, które przyciągają widzów do ekranu. Czy to źle? Tak, gdy sam film namawia do wyjątkowego wizjonerstwa i poszukuje go w ludziach, samemu będąc fajną historią, lecz mimo wszystko w sporym stopniu schematyczną.
Oczywiście - tak jak wspomniałem - "Tomorrowland" ciągle bardzo dobrze się ogląda. Całość wciąga, trzyma przy ekranie jak prawdziwy blockbuster. Jest świetna muzyka, ładne kadry (nie w żaden sposób wyjątkowe, ale po prostu ładne) i wreszcie świetni aktorzy. Clooney i Hugh Laurie (znany jako Doktor House) pokazują klasę, a akompaniuje im świetna i przesłodka Raffey Cassidy. Dostać tak niebywałą rolę w tak młodym wieku i tak dobrze ją zagrać - nic, tylko pozazdrościć.
Ponarzekać natomiast z obsady mogę jedynie na naszą "tak-jakby-główną-bohaterkę", Casey. Britt Robertson jest może w jakiś specyficzny sposób ładna, ale ona chyba pomyliła plany filmów albo po prostu nie umie grać. Kojarzycie Kirsten Stewart, czyli Bellę ze "Zmierzchu" i jej niezmieniający się przez cały film wyraz twarzy? Cóż - Robertson jest jej totalnym przeciwieństwem. Do każdej sceny opracowuje inną mimikę, wyolbrzymiając każdą, nawet najmniejszą emocję do niewyobrażalnych rozmiarów. Ej, Mała, grasz w blockbusterze, a nie jego parodii albo pastiszu. NORMALNI LUDZIE NIE MAJĄ TYLU WYRAZÓW TWARZY!
Ale, mimo wszystko - na "Krainę jutra" iść do kina warto. Dlaczego? Bo ciągle jest w nim ta iskra pokazująca starą wiarę ludzi w ich przyszłość. W to, że NAPRAWDĘ mogą ZMIENIAĆ ŚWIAT.
Świat potrzebuje wizjonerów. Całkiem możliwe, iż po obejrzeniu tego filmu i Ty poczujesz się jednym z nich.
0 komentarze: